Reklama

„To jest moja muzyka”

Paul Simon (rocznik 1941) to jedna z legend amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Swą karierę rozpoczynał jeszcze w latach 60., jako połowa słynnego później duetu Simon & Garfunkel, który wylansował sporo przebojów, z „Mrs Robinson”, „Sound Of Silence” i „Bridge Over Troubled Water” na czele. Po rozpadzie grupy w połowie lat 70., muzyk rozpoczął dość udaną karierę solową, której kulminacją było wydanie w 1985 r. albumu „Graceland”, inspirowanego muzyką południowoafrykańską. W ostatnich latach nie wiodło mu się jednak najlepiej, a firmowany przez niego musical "The Capeman" (1997) okazał się totalną klapą. Jednak w 2000 roku Paul Simon powrócił z pierwszym od 10 lat albumem „You're The One”, który jest kontynuacją muzycznej podróży, rozpoczętej na "Graceland". Z tej okazji opowiedział nam o powstawaniu płyty i jej podobieństwach do jego poprzednich albumów.

Kiedy rozpocząłeś pracę nad „You're The One”?

Zacząłem pracować dwa lata temu, we wrześniu. Najpierw wymyśliłem sobie, jak będzie brzmiał mój zespół, a dopiero później zacząłem rozglądać się za muzykami, z którymi mógłbym go stworzyć. Wyszukałem sobie najlepszych muzyków, choć może niekoniecznie bardzo znanych. Z nimi nagrałem ten album i z nimi koncertowałem przez ostatnie dwa lata. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy.

Czym ten album różni się od poprzednich twoich dokonań?

To, co różni ten album od poprzednich płyt, to fakt, iż szukałem zespołu, który będzie w stanie grać bez problemu różne rodzaje muzyki. Zawsze jest to muzyka amerykańska, muzyka i śpiewanie, tym razem bez żadnego nadmiernego zabarwienia etnicznością. Są to zwykłe piosenki. Jestem bardzo zadowolony z tego albumu, to nadal jestem ja.

Reklama

Jak wyglądała praca w studio?

Z tym zespołem nie było żadnych problemów. Nawet jeśli ja nie miałem żadnego pomysłu, to któryś z nich wychodził z czymś od siebie. Zacząłem pracę w studio z trzema perkusistami. Oni grali różne rytmy, a ja szukałem tych, które mnie interesują i które mógłbym wykorzystać. Później dobieraliśmy tonację, ich instrumenty miały ograniczoną skalę dźwięków, ale można było ustalić jakąś tonację. Gdy to się udało, mogłem już zacząć pracować nad gitarą. Później doszła druga gitara, gdyż ta płyta jest pełna gitarowych duetów. Jeszcze później przychodził bas i reszta. Nagrałem trzy, cztery utwory i zaczynałem nową serię. Gdy już miałem cały materiał, go tak, aby do siebie pasował muzycznie. Tekst nie jest przy tym ważny, liczy się muzyka. Teksty szybko pojawiały się w mojej głowie. Kiedy oni grali, ja od razu śpiewałem jakieś teksty, czasami zapożyczone z innych utworów, czasami wymyślone na miejscu. To było bardzo ciekawe doświadczenie.

Co najbardziej przeszkadzało ci przy nagrywaniu tego albumu?

Przy pisaniu utworów są dwa etapy. Pierwszy - kiedy popuszczasz wodze fantazji, kombinujesz, wydziwiasz, tworzysz i drugi - kiedy następuje redukcja tych pomysłów, bo trzeba je dostosować do wymogów studia i możliwości technicznych. To w pewnym sensie obdzieranie muzyki z bogactwa, ale tak już jest. To jedyna negatywna sprawa przy nagrywaniu tej płyty. W końcowym etapie wiele rzeczy jeszcze ulega zmianie. Czasami coś z jednej piosenki trafi do drugiej i na odwrót. Proces tworzenia trwa aż do momentu, kiedy utwór zostanie nagrany.

A co było najbardziej niesamowite?

W przypadku tej płyty, a to nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej, jestem dumny z jej jakości. Ilość pomysłów mnie przerastała, szczególnie jeśli chodzi o teksty. Nie nadążałem ich wszystkich spisywać. Myślę, że połączyliśmy się duchowo, mieliśmy wspaniałe natchnienie, które powstało nagle, z niczego. Zastanawiałem się, skąd nagle wzięły się we mnie te wszystkie odczucia i emocje. Czegoś podobnego jeszcze nigdy nie doświadczyłem.

Jak opisałbyś ten album?

Na tym etapie mojego życia doszedłem do wniosku, że jeśli nie nagram płyty, która będzie wyjątkowo miła w słuchaniu, to nikt nie będzie chciał jej słuchać. Ta płyta jest bardzo zwarta muzycznie i ideologicznie. Da się na niej to wyczuć. Poza tym jest bardzo optymistyczna i przez większą część nie ma w niej żadnej złości. To nie jest album uniwersalny, ale jestem pewien, że wielu ludzi odnajdzie w nim część siebie. Może dlatego, że jego brzmienie jest kwintesencją mojej twórczości i wywodzi się z tego, co dotąd stworzyłem.

Co konkretnie masz na myśli?

Kiedy tworzę kolejne dzieło, biorę z poprzednich to, co było w nich najlepsze, choć może nie zawsze jest to dostrzegalne. Ludzie nie zawsze zauważają, że pomiędzy moimi kolejnymi albumami są jakieś łączniki. „Graceland” był dla mnie najważniejszą lekcją w życiu i długo jeszcze będę z niej korzystał, szczególnie jeśli chodzi o gitary i rytmy perkusyjne. Mam zamiar tkwić przy tej muzyce, bo to jest moja muzyka.

Dziękuję za rozmowę

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: one | The One | teksty | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy