Reklama

"To tylko teatr"

Andy LaRocque to postać fanom metalu doskonale znana - szara eminencja zespołu Kinga Diamonda, świetny kompozytor, doskonały gitarzysta i wzięty producent. Korzystając z wizyty Kinga Diamonda w Krakowie, Jarosław Szubrycht spotkał się z Andym, aby zadać mu kilka pytań.

Jak przebiega trasa? Macie już za sobą niemal połowę koncertów...

No, może jedną trzecią... Zaczęliśmy od koncertów w Rosji prawie trzy tygodnie temu i jak dotąd bawimy się świetnie. King miał trochę problemów z głosem, tydzień temu nie czuł się zbyt dobrze, ale już jest lepiej. Na szczęście fani są po prostu doskonali i szaleni jak zawsze, jak cztery lata temu.

Cztery lata temu organizator poznańskiego koncertu uciekł z kasą i nie zapłacił wam ani grosza.

Słyszałeś o tym? No cóż, nie było to miłe, ale polscy fani są naprawdę wspaniali i nie mieliśmy serca odwoływać tego koncertu.

Reklama

Skoro mowa o odwoływaniu koncertów. Wiesz, że organizacje religijne oraz rektor uczelni, na terenie której znajduje się klub, w którym graliście w Krakowie, próbowali nie dopuścić do tego, by zagrał tu King Diamond, gdyż – według ich słów - czci on szatana i namawia do złego?

Przecież to tylko teatr! Może stróże moralności zechcieliby przyjść na nasz koncert i przekonać się na własne oczy, jacy jesteśmy niebezpieczni? Przyjdźcie i sami sprawdźcie, zamiast osądzać i obrzucać błotem coś, czego nawet nie widzieliście!

Najbardziej przerażające jest to, że to nie tylko polski folklor. Slayer stanął właśnie przed kalifornijskim sądem, oskarżony o inspirowanie morderców.

Naprawdę?! Co za gówno! Nawet jeśli mordercy sami opowiadają takie rzeczy, kto rozsądny daje im wiarę? Przecież ludzie słabi zawsze potrzebują usprawiedliwienia, zawsze chcą uzasadnić swoje podłe czyny okolicznościami zewnętrznymi. Dlaczego więc nie zwalić winy również na muzykę? Teksty Kinga są czasami dość przerażające i okultystyczne, ale funkcjonują na takiej samej zasadzie co horrory, których przecież nikt nie chce wycofywać z księgarń. Ludzi fascynuje zło i elementy grozy funkcjonują w sztuce od niepamiętnych czasów. Równie dobrze można zakazywać drukowania dzieł Szekspira. Wiesz, na świecie żyje pełno szaleńców, którzy będą robić to, co podpowiadają im głosy w ich głowach. To, czy ktoś pracuje w muzyce, czy słucha heavy metalu, nie ma w ogóle znaczenia.

Wróćmy do trasy. O ile mi wiadomo, opieracie ją raczej na starszych kompozycjach?

To fakt. Nie gramy nic z “Graveyard”, ani z “The Spider’s Lullaby” i tylko po dwa utwory z “The Eye” i “Voodoo”. Materiał opieramy głównie na utworach z “House Of God” i paru naprawdę starych numerach. Myślę, że udało nam się dobrze wyważyć proporcje nowego i starego materiału.

Kiedy ostatni słuchałeś “Abigail”? Jak mniemam, musiałeś dobrze przypomnieć sobie ten album, przed zabraniem się do pracy nad jego kontynuacją?

Może to i dziwne, ale po raz ostatni słuchałem “Abigail” parę lat temu... Mimo to cała muzyka na drugą część tej płyty jest już gotowa, a King pracuje właśnie nad tekstami. Niektóre z nowych utworów mogłyby równie dobrze powstać w 1986 czy 1987 roku, ale inne brzmią zdecydowanie bardziej nowocześnie. Nota bene, różnica pomiędzy pierwszą i drugą częścią “Abigail” będzie bardzo wyraźna w warstwie brzmieniowej. Na początku chciałem, żeby kontynuację produkował również Roberto Falcao, ale okazało się, że jest to z wielu powodów niemożliwe. Produkcją zajmiemy się więc sami. Użyjemy również innego studia, bo skorzystamy ponownie z Nomad w Dallas. Wiesz, minęło 14 lat, więc różnica musi być, ale mam nadzieję, że będzie coś podobnego w klimacie obu płyt.

Kiedy doszedłeś do wniosku, że chcesz mieć własne studio? Jak narodziło się Los Angered?

Och, to było bardzo dawno temu! Wydaje mi się, że był rok 1990, właśnie zakończyliśmy nagrywanie “The Eye” i przymierzaliśmy się do komponowania nowych numerów. Pomyślałem wtedy, że fajnie byłoby mieć w piwnicy maleńkie studio, gdzie mógłbym tworzyć muzykę i nagrywać ją w na tyle znośnej jakości, by pozostali członkowie zespołu nie musieli domyślać się, o co może mi chodzić. Kupiłem więc czterościeżkowy magnetofon, potem trochę lepszy, ośmiościeżkowy... W końcu dorobiłem się magnetofonu 24-śladowego i profesjonalnego stołu mikserskiego. Doszedłem do wniosku, że fajnie byłoby nagrywać również inne zespoły i rzeczy, które doczekałyby się oficjalnego wydania. Najpierw nagrałem parę kaset demo, potem pierwszy album. Coraz częściej dzwonił telefon, kapele zaczęły ustawiać się w kolejce. W 1994 roku Los Angered stało się oficjalnie działającym studiem nagraniowym, od 1995 roku w pełni profesjonalnym.

Wpuszczasz tam wyłącznie grupy metalowe?

Nagrywam praktycznie wszystko - od damskich chórów i muzyki pop, aż po ekstremalny death metal.

Nagrywanie damskiego chóru musi być nie lada przeżyciem...

To duże wyzwanie! Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wiele można się podczas takiej sesji nauczyć, a przy tym i nieźle ubawić. Cieszę się, że mogę nagrywać różne rodzaje muzyki. Nie chciałbym utknąć po uszy w black i death metalu, lubię zmiany.

Jak pracuje się z zespołami, które grają muzykę dużo bardziej brutalną i bezkompromisową niż to, co robisz z Kingiem Diamondem?

To też bardzo lubię! W black metalu tkwi ogromny ładunek energii i uwielbiam nagrywać ekstremalne, brutalne zespoły. Cieszę się jednak, kiedy dla kontrastu mogę popracować z zespołem wykonującym spokojną, wyciszoną muzykę. Jest okazja, żeby przeczyścić uszy. Jestem bardzo dumny z faktu, że w ciągu ostatnich lat udało mi się przyzwoicie nagrać kilka naprawdę świetnych płyt. Bardzo podoba mi się na przykład ostatni album Evergrey, który skończyliśmy nagrywać dzień przed rozpoczęciem tej trasy.

A Einherjer? Podejrzewam, że właśnie dzięki współpracy z tobą pojechali w tę trasę?

To prawda. Poznaliśmy się dobrze podczas nagrywania „Norwegian Native Art”, więc ściągnąłem ich na tę trasę. Szkoda tylko, że ostatnia płyta Einherjer nie brzmi tak, jak powinna. Mastering został zrobiony nie tak, jak to sobie wyobrażałem i trochę zepsuł efekt naszej wspólnej pracy.

Czy jest coś, czego szczególnie nie znosisz u zespołów, które przychodzą do ciebie nagrywać, złe nawyki z którymi ciągle musisz toczyć nierówną walkę?

(śmiech) Pod tym względem nie jest najgorzej. W końcu jestem tam po to, żeby im pomagać. Staram się to robić jeszcze zanim zjawią się u mnie, mówię im, jak mają przygotować siebie i sprzęt, zanim przekroczą próg studia nagraniowego. Dotyczy to głównie zespołów, które jeszcze nigdy nie nagrywały w profesjonalnych warunkach, ale nie tylko ich. W końcu każde studio jest inne, więc zawsze wcześniej rozmawiam z zespołami, mówię im w jaki sposób pracuję. Dzięki temu udaje mi się uniknąć problemów i sytuacji konfliktowych. Przeważnie dobrze się razem bawimy.

Chciałbym poznać twoje zdanie o konkurencji, czyli dwóch najbardziej wziętych szwedzkich studiach – Abyss i Fredman?

Nie znam osobiście Petera Tagtgrena, szefa Abyss, ale to dobry producent i dobre studio. Wszystkie płyty brzmią tak samo. (śmiech) To jednak nie musi od razu być wadą, przynajmniej wszystkie zespoły, które się do niego zgłaszają, wiedzą, czego mogą się spodziewać. Całkiem innym studiem jest Fredman, a Fredrik Nordstrom to mój dobry kumpel. Podoba mi się to, co robi, jest na pewno świetnym fachowcem, ale ja zrobiłbym pewne rzeczy inaczej.

Odwalił wspaniałą robotę na nowej płycie Dimmu Borgir.

Być może, jeszcze jej nie słyszałem.

Jak to, przecież zagrałeś solówkę w zamykającym ją „Burn In Hell”?

Niby tak, ale nagrałem ją jeszcze przed miksami, w dodatku w moim własnym studiu.

Często pojawiasz się jako gość na rozmaitych wydawnictwach, raz zagrasz solówkę z tym, raz z tamtym zespołem. Robisz to automatycznie, czy każdorazowo starasz się poczuć muzykę, do której masz dorzucić swoje trzy grosze?

Różnie bywa. Przeważnie dostaję tylko fragment utworu, czasem kilka i sam mam zdecydować, który najbardziej mi odpowiada, który najlepiej pasuje do mojego stylu grania na gitarze. Przeważnie potrzebuję pół dnia, by wczuć się w muzykę, zrozumieć o co chodziło kompozytorowi i dodać coś od siebie. Nie godzę się jednak na nagrywanie czegokolwiek, jeśli nie cenię zespołu. Poza tym zdarza się, że odmawiam, bo po prostu nie mam czasu. Niewiele brakowało, a nie nagrałbym tej solówki dla Dimmu Borgir. Miałem wtedy mnóstwo pracy związanej z Evergrey, totalny chaos w studiu, a Fredrik dzwoni i pyta, czy nie nagrałbym czegoś na nowy Dimmu Borgir. Początkowo odmówiłem, ale potem okazało się, że znalazłem kilka wolnych godzin w sobotni ranek. Zamknąłem się w studiu, nagrałem i rezultat jest chyba całkiem niezły.

Twoja gra zainspirowała wielu młodych gitarzystów. A na kim ty się wzorowałeś?

Muzyka zafascynowała mnie dzięki takim zespołom jak Status Quo, Uriah Heep, Black Sabbath, AC/DC czy TNT. Natomiast jeżeli chodzi o gitarzystów, to wielkimi wzorami zawsze byli dla mnie Randy Rhoads czy Michael Schenker, który do dziś jest w doskonałej formie. Raz na jakiś czas słucham Steve’a Vaia, niektórych rzeczy Yngwie Malmsteena i paru innych wirtuozów.

Jesteś jedynym muzykiem, który przetrwał u boku Kinga Diamonda od samego początku jego solowej działalności. Stanowicie chyba udany duet?

Rzeczywiście, od samego początku świetnie się dogadywaliśmy i przez lata nasza przyjaźń pogłębiała się. Najważniejsze jest jednak to, że doskonale rozumiemy się pod względem muzycznym, podobają nam się te same rzeczy.

A może solowy King Diamond to tak naprawdę zespół Andy’ego LaRocque’a? Może bez ciebie wszystko rozsypałoby się?

Nie, aż tak dobrze nie jest. King Diamond to King Diamond, wielka osobowość i doskonały wokalista. Na pewno poradziłby sobie, gdybym musiał opuścić zespół. Tylko on jest tutaj niezastąpiony. Cieszę się jednak, że zadałeś to pytanie. To oznacza, że o mnie też czasami ktoś myśli. (śmiech)

Cieszysz się, że do zespołu wrócił Hal Patino?

Oczywiście! Szaleniec jest znowu z nami! Wszystkim naokoło opowiadam, że od co najmniej dziesięciu lat nie czułem się w tym zespole tak dobrze. Mamy świetnego perkusistę, jednego z najlepszych, z jakimi miałem do tej pory współpracować, Hal znowu gra z nami, a do tego pojawił się Mike Wead z Mercyful Fate, doskonały gitarzysta. Wszyscy, którzy widzieli już nasze koncerty w tym składzie, przychodzą z gratulacjami i mówią, że wyglądamy, jakbyśmy doskonale bawili się podczas występów. I to jest akurat prawda, bawimy się świetnie!

Mike Wead gra teraz z wami. Może dla ciebie znajdzie się miejsce w Mercyful Fate?

Nic z tych rzeczy! Gdyby King zaproponował mi granie w Mercyful Fate, prawdopodobnie odmówiłbym. King Diamond to moja działka i wolałbym tych dwóch rzeczy nigdy nie mieszać.

A co z projektami solowymi? Pracujesz teraz nad czymś?

Nie. Jakiś czas temu założyłem zespół Illwill, nagraliśmy jedną płytę, ale potem daliśmy sobie spokój. W chwili obecnej cały czas poświęcam grze z Kingiem.

Na pewno? Kilka miesięcy temu Mikkey Dee powiedział mi, że planujecie nagrać razem płytę?

Ach! To prawda, dużo ostatnio rozmawialiśmy z Mikkey o wspólnym projekcie, ale nie mieliśmy jak dotąd czasu na skomponowanie ani jednego utworu. Wiem tylko, że będzie to heavy metal. Co innego moglibyśmy grać?

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Kraków | gitarzysta | teatry | kinga | śmiech | Andy | studio | teatr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy