Reklama

"Złowieszczy rock'n'roll"


Po rozwiązaniu działalności przez Immortal, przy braku nadziei na trwałą reaktywację Emperor i wydłużającym się oczekiwaniu na nowe albumy Mayhem i Dimmu Borgir, oczy wszystkich fanów norweskiego black metalu zwrócone są w 2006 roku na Satyricon. A wszystko za sprawą wydanej w połowie kwietnia, szóstej płyty "Now, Diabolical".

Ale czy działalność duetu z Oslo pozostaje nadal jedynie w sferze zainteresowań sympatyków niszowej sceny blackmetalowej? Trudno przecież nie zauważyć, jak dużego kalibru promocją wsparta była premiera następcy "Volcano". Nie sposób zaprzeczyć, że Satyricon już dawno temu przestał być wyłącznie gwiazdą jednej sceny, kilku krajów czy tych, którzy bacznie śledzą ich karierę od początku lat 90.

Reklama

Dziś o Satyricon nie biją się już tylko wielkie niezależne wytwórnie, jak Century Media, Nuclear Blast lub Roadrunner, ale giganci fonografii z EMI i Sony / BMG na czele. Tej skali nie da się już wyznaczać undergroundową miarą.

Mało tego, w produkcji "Now Diabolical" miał swój udział sam Mike Fraser, doskonale znany zwolennikom Matalliki czy AC/CD, który w renomowanym, kanadyjskim studiu "Warehouse" wprowadził brzmienie black metalu w XXI wiek.

- Dla mnie to jest nadal black metal, bo black metal to po prostu złowieszczy rock'n'roll - śmiejąc się mówi Bartoszowi Donarskiemu lider, wokalista i główny kompozytor formacji Sigurd Wongraven, znany bardziej jako Satyr.

Warto jednak wyjaśnić, że ten złowieszczy rock'n'roll rzadko kiedy bywa aż tak urzekający.

Wiele dzieje się obecnie w waszym obozie. Wydaje się nawet, że wszyscy mówią dziś tylko o Satyricon i "Now, Diabolical". Jaki jest twój stosunek do tego całego medialnego szaleństwa? Czy bycie w centrum uwagi to twój żywioł?

(Śmiech) Powiedzmy, że to wszystko zależy od danego kraju. Tak czy inaczej, gdy wypuszcza się album, dostarcza się go ludziom czy mediom, duże zainteresowanie jest czymś, z czego należałoby się raczej cieszyć. Ważne jest, aby pamiętać, że mimo tego, iż robi się to wszystko z pasji do muzyki, to wybór takiego, a nie innego stylu życia jest też w dużej mierze naszym zawodem.

Nawet jeśli nie myślę o tym, co robię w kategoriach normalnej pracy, do pewnego stopnia związana jest z tym duża odpowiedzialność. Odpowiedzialność zespołu takiego rozmiaru i kalibru jak Satyricon.

Przygotowanie "Now, Diabolical" zajęło wam około czterech lat. Chyba nie bardzo się z tym spieszyliście?

No tak, kilka lat już minęło. Głównym powodem tak dużej przerwy między albumami były trasy promujące płytę "Volcano". W 2002 roku dość dużo koncertowaliśmy w Skandynawii. W następnym roku objechaliśmy znaczną cześć Europy, a później znów wróciliśmy na krajowe tournee.

Dalej nastąpił okres negocjowania kontraktu z nową wytwórnią w Ameryce, no i kolejne trasy w USA. Zebrawszy to wszystko razem, można powiedzieć, że przez ten okres Satyricon był naprawdę zajęty i gorączkowo zapracowany.

Cały 2005 roku poświęciliśmy już na pisanie muzyki, próby, aranżacje, nagrania "Now, Diabolical". Prace nad tym albumem zakończyliśmy na początku lutego, po czym przystąpiliśmy do masteringu, którym zajmowaliśmy się przez kilka tygodni. Dlatego, to co może się niektórym kojarzyć z wakacjami, było dla nas czterema latami wytężonej, ciężkiej pracy.

"Now, Diabolical" jest prawdopodobnie jednym z najbardziej wyrazistych albumów, jakie do tej pory nagraliście. To muzyka dość prosta, bezpośrednia i raczej łatwa do zapamiętania, co oczywiście nie jest jej wadą. Te kompozycje mają w sobie więcej złowieszczej, rock'n'rollowej natury, niż zawiłych aranżacji, których walory potrafią docenić tylko muzycy.

I tak, i nie. Wiesz, dla mnie to jest nadal black metal, bo black metal to po prostu złowieszczy rock'n'roll (śmiech). Nie ulega też wątpliwości, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że black metal nie jest ze swej natury muzyką skomplikowaną, tylko dla muzyków. W swej czystej formie, black metal jest graniem prostym, złośliwym, bardzo mrocznym, zdecydowanym, silnym i bardzo bezpośrednim.

To, co ja staram się robić przygotowując nowy album, jest próbą stworzenia muzyki, której sam chciałbym posłuchać. To mój nadrzędny cel. Siadam i określam, w którą stronę chciałbym z tym pójść, jak to ma w końcowym efekcie zabrzmieć, jaki ma mieć klimat. Kiedy już to ustalę, realizuje te wszystkie punkty. Poświęcam się bez reszty, aby to osiągnąć.

Podejrzewam, że nowy materiał doskonale sprawdzi się na scenie. Czy również pod tym kątem pisałeś nowe utwory?

Właściwie to nie przyglądałem się tym utworom z tej perspektywy, ale mam już na ten temat pogląd, gdyż zagraliśmy niedawno dwa koncerty. Jeden dla radia - godzinny koncert nadawany na żywo - i drugi na festiwalu "Close-Up" w Sztokholmie. Oba potwierdziły, że nowe kompozycje doskonale sprawdzają się na żywo.

Ale nie, nigdy nie zastanawiam się nad tym, czy coś będzie dobrze chodziło na koncertach czy nie. Zależało mi jedynie na tym, aby zrobić album bardzo mocny i dobrze poukładany, dosadny, pewny.

To nie miała być płyta brutalna, majestatyczna czy jeszcze jakaś tam inna. Wszystko to, co chciałem osiągnąć na tym albumie zapisałem sobie na kartce i byłem niezwykle zdyscyplinowany w realizowaniu założeń.

Zachowywałem się niemal jak ktoś, kto ćwiczy wschodnie sztuki walki i chce zdać egzamin na kolejny stopień po czarnym pasie (śmiech). Dokładnie wiedziałem ku czemu zmierzam. I dlatego, czy ten album się komuś podoba, czy też nie, nie da się podważyć tego, że ta płyta została stworzona z pełną świadomością tego, co się robi, pewnością i szczerością.

Obcując z tym materiału doskonale słychać, że ludzie, którzy go przygotowali, włożyli w niego całe swoje serce, duszę i umysł. I tak właśnie było. Ta płyta nie została skrojona pod nikogo. To dobicie naszego własnego gustu.

"Now, Diabolical" charakteryzuje też bardzo wyraźny, silnie zaznaczony rytm.

Forst potwierdził na tym albumie swoje możliwości. W wielu recenzjach czytam, że Frost gra tutaj bardzo prosto i że dla tak technicznie zaawansowanego perkusisty musi być to strasznie nudne. Ale prawda jest taka, że dla niego była to najtrudniejsza płyta jaką kiedykolwiek nagrywał (śmiech).

I niech wszyscy to w końcu usłyszą. Jako muzyk, kompozytor, szef wytwórni Moonfog czy wreszcie jako producent, mogę pewnie powiedzieć, że na tym materiale większość ekstremalnych perkusistów zostaje nieco w tyle. Oni zaczynają biegać zanim nauczą się chodzić (śmiech). Jeśli poprosi się ich, żeby spokojnie chodzili, są w kłopocie.

Słyszałeś to już pewnie milion razy, ale powiem to jeszcze raz - produkcja i miksy tej płyty to ideał. Kiedy pierwszy raz włączyłem "Now, Diabolical" trochę mnie sparaliżowało. Jak osiąga się takie efekty?

Dzięki. No cóż, cały proces nie był prosty i trwał bardzo długo. O ile pamiętam, do studia wszedłem 12 października, a opuściłem je dopiero na początku lutego następnego roku. Przez cały ten czas miałem może 10-14 dni wolnego. Nawet w sylwestra siedziałem w pracy. Byłem niesamowicie zdeterminowany, aby wydobyć z tej muzyki cały jej potencjał. Nie odpuszczałem nawet w najdrobniejszych szczegółach.

Co do samego brzmienia, to był dla mnie istny drenaż mózgu, coś niezwykle trudnego. Chciałem, żeby ten album brzmiał surowo i bardzo autentycznie. Niemal tak, jakby obcowało się z zespołem grającym na żywo w tym samym pomieszczeniu. To miała być niemal namacalna obecność.

Dobrym tego przykładem jest "To The Mountains". Po prostu włącz ten utwór, stań naprzeciwko głośników, a usłyszysz te stopy, które walą tak, jakbyś dostawał serie kopniaków w brzuch. Zdumiewająca moc. To się czuje w żołądku. I przez to właśnie rozumiem tę fizyczna obecność. Wokale też są bardzo głośne, bo chciałem, aby mój głos warczał w uszach i walił po głowie.

Połączenie wszystkich tych elementów: surowości, naturalności, a jednocześnie mocy i tego żywego klimatu, nie jest łatwym zadaniem. Pochłonęło to sporo czasu, ale jestem zadowolony, że udało nam się tego dokonać.

Z tego też powodu ta płyta jest w pewien sposób kontrowersyjna. Większość dzisiejszych zespołów blackmetalowych brzmi bardzo syntetycznie, wszystko generowane jest cyfrowo, klinicznie. A nasz album jest tego całkowitym przeciwieństwem.

A dlaczego właściwie postanowiłeś zmiksować tę płytę aż w Kanadzie? Jak przebiegała ta część produkcji?

Było w porządku. "Warehouse" to wspaniałe studio [należące do Bryana Adamsa - przyp. red.]. Myślę, że mieści się w pierwszej dziesiątce najlepszych studiów nagraniowych na świecie. To gigantycznych rozmiarów miejsce o niezaprzeczalnej jakości.

Ale wybraliśmy się tam głownie dlatego, że udostępniono nam bardzo dobre studio, za pieniądze, które byliśmy w stanie wydać. A drugą sprawą było to, że miksowałem ten album z Mikem Fraserem (m.in. AC/DC, Metallica, The Cult), który jest z Vancouver i zna to studio na wskroś.

Z własnego doświadczenia wiem też, że dobrze jest, gdy inżynier dźwięku dobrze czuje się w danym miejscu, które nie jest mu obce. Ja dość długo nie mogłem znaleźć się w tym studiu, i dlatego zajęło mi to więcej czasu niż przypuszczałem. Na początku po prostu dużo eksperymentowaliśmy, ale w końcu doszliśmy do tego, o co mi chodziło. Stwierdziłem, że nie ma się co spieszyć.

Pracowałem też z Erikiem Ljungrenem, który zajmował się wcześniej trochę "Volcano". Zaangażowałem też dobrego, poczciwego Pyttena, żaby zarejestrował niektóre partie perkusji i gitar rytmicznych. Chodziło po prostu o to, aby tymi partiami zajął się doświadczony inżynier, a całą resztą już tylko ja sam. Nie da się zresztą ukryć, że Pytten już od dawna uważany jest za osobę o ogromnym doświadczeniu i zrozumieniu takiej muzyki.

Jednak w przypadku miksów wybrałem Mike'a Frasera, którego zachwalało mi wielu ludzi, doskonałych muzyków, których znam od dawna. To bardzo doświadczony zawodowiec. Pracował z wieloma klasycznymi artystami, jak chociażby Jimmy Page czy z muzyką country, ale jednocześnie zmiksował dwa albumy Metalliki i trzy AC/DC. I właśnie ktoś z tak różnorodnym doświadczeniem jest dla Satyricon idealny, bo nam nikt nie musi mówić, jak powinien zabrzmieć nasz album, my to dokładnie wiemy. My chcemy pracować z kimś, kto przyjdzie i może coś do tego doda, jakiś kolejny wymiar, którego wcześniej nie było.

W Europie "Now, Diabolical" ukazał się nakładem nowego wydawcy, nowojorskiej Roadrunner Records. Muszę przyznać, że to dość ciekawy wybór z waszej strony, zważywszy na fakt, że ta firma, jak do tej pory, nie była zbyt przychylnie nastawiona do black metalu. Zatem, skąd taka decyzja?

W 2004 roku spotkał się ze mną Monte Conner [wiceprezes Roadrunner Records i sławny łowca talentów - przyp. red.] z chęcią przedyskutowania możliwości współpracy i wydania albumu. Długo rozmawialiśmy.

Z tego, co mówił wynikało, że chce nieco zmienić oblicze Roadrunner Records. Zaimponowało mi to. Zależało mu na powrocie do ostrzejszej muzyki, do korzeni tej firmy. Dla mnie jednak liczyło się tylko to, czy jest to wytwórnia, której naprawdę zależy na posiadaniu tego zespołu w swoim katalogu. W końcu trudno jest współpracować z ludźmi, którzy widzą jedynie finansowy potencjał drzemiący w danej grupie.

Zawsze chce się działać z firmą, która jest w stanie upuścić trochę własnej krwi dla Satyricon, która wierzy w tę muzykę, ale nie z czysto ekonomicznego punktu widzenia. Satyricon oferuje nie tylko sprzedaż, ale zapewnia też artystyczną wiarygodność, własny styl, jest godny zaufania. I tego powinna poszukiwać każda wytwórnia. Roadrunner wykazał odpowiednią postawę i mam nadzieję, że ta współpraca będzie się dobrze układała.

W Norwegii waszymi sprawami zajmuje się już kolejny fonograficzny gigant, Sony / BMG. Również w tym układzie trudno znaleźć problemy będące często udziałem metalowych zespołów związanych z potężnymi wydawcami.

To prawda. Dziś sytuacja wygląda tak, że w naszym kraju album dostępny jest od kilkunastu dni, a płyta już uplasowała się na drugim miejscu listy sprzedaży. Także, nie ma nawet o co kruszyć kopii (śmiech). Dobrze nam się tutaj wiedzie.

Kiedy współpracowaliśmy z EMI też nie było źle. To było dobre doświadczenie. Rozmawialiśmy nawet z nimi na temat kontynuowania wspólnych interesów, ale tym razem Sony / BMG wykazała się większą drapieżnością i chciała w nas zainwestować bardziej niż ktokolwiek inny. Dlatego zdecydowaliśmy się na nich.

Problem z tak dużymi wytwórniami to przede wszystko kolosalna biurokracja. Czasami, żeby coś załatwić, trzeba kontaktować się z tyloma ludźmi, że zaczynasz się już w tym gubić. Odnosi się też wrażenie, że ci wszyscy ludzie nawet ze sobą nie rozmawiają. W tym aspekcie, praca z małą firmą jest wygodniejsza. Ale z drugiej strony, giganci mają olbrzymią siłę na rynku i mogą zorganizować dla ciebie wielkie akcje, a przecież tego właśnie się chce dla własnego zespołu.

Wracając do albumu. W tworzenie części muzyki zaangażowany był norweski dyrygent i muzyk Oivind Westby. Zapewne miał on swój udział w pojawiających się w kilku utworach donośnych, apokaliptycznych partiach waltorni czy też rogów. Ponoć pomysł ten chodził ci po głowie od dość dawna.

Nie jest to jednak osoba, którą wcześniej znałem. Cała sprawa wyglądał dość prosto. Od samego początku staramy się wzbogacać naszą muzykę dodatkowymi elementami, budując jej drugie dno, głębię. Nowy album właśnie czegoś takiego potrzebował: zmiennej temperatury, energii i adrenaliny, które są tą dynamiczna wodą na muzyczny młyn.

A co do rogów, to ich samplowane czy klawiszowe wersje mieliśmy już wielokrotnie w przeszłości, nawet na demówce "The Forest Is My Throne", którą nagraliśmy w 1992 roku. Tym razem chciałem zaangażować do tego kogoś z zewnątrz, kto mógłby nadać nieco innego smaku tym kompozycjom. Partie te miały być jednak umieszczone dość dyskretnie, a nie zdominować muzykę.

Można zatem powiedzieć, że tamten człowiek odpowiedzialny był jedynie za te partie rogu, które pojawiają się np. w "To The Mountains".

Tak, i nie zajmował się niczym innym. Całe kompozycje pisałem tylko ja, ale wspólnie z nim pracowaliśmy nad aranżacjami rogów w "To The Mountains", "Pentagram Burns" i "The Rite Of Our Cross".

Już na zakończenie, z zupełnie z innej beczki. Działasz na blackmetalowej scenie już od bardzo dawna. Mając to na uwadze, nie masz wrażenia, że wciąż istnieją na tej scenie ludzie i zespoły karmiące się jedynie przeszłością. W przeciwieństwie do Satyricon i kilku innych norweskich formacji, które odniosły sukces, tamci ludzie zatrzymali się w miejscu, potrafią jedynie narzekać i opluwać innych. Jak to widzisz?

To są bardzo smutni i przygnębiający ludzie. To są ludzie, którzy w swoich pustych głowach nie są nawet w stanie zrozumieć, że w naturze black metalu leży parcie do przodu. Black metal jest historycznie zakorzeniony w muzyce wywodzącej się z rocka, granej szczerze i mrocznie.

To podstawa, na której zbudowano ten gatunek. To klastyczna droga od muzyki rockowej, poprzez metal, do bardziej ekstremalnych form wyrazu. Black metal kreuje atmosferę i ustala artystyczną siłę wyrazu o wiele wyżej niż normalna muzyka. Ale nigdy nie chodziło tu o dreptanie w miejscu czy cofanie się. Black metal został stworzony do ciągłych zmian, marszu do przodu, wspinania się coraz wyżej. Jednak niektórzy ludzie lubią jedną rzecz i nie chcą nic zmieniać, robiąc w kółko to samo.

Nasz czas już minął. Kiedy przyjedziecie do Polski?

Jesienią. To już postanowione.

No to czekamy. Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: nowy album | Sony | studio | partie polityczne | śmiech | rock'n'roll | rock | metal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy