Reklama

"Zawsze byliśmy przyjaciółmi"

Manic Street Preachers to niewątpliwie jedna z najciekawszych formacji z Wysp Brytyjskich. Trójka Walijczyków łączy w swojej muzyce melodyjność, zadziorność i poważne przesłanie polityczne. Począwszy od wydanego w roku 1989 debiutanckiego singla "Suicide Alley", James Dean Bradfield, Sean Moore i Nicky Wire kontynuują swą rockową misję, a każdy ich kolejny album zjednuje im nowych fanów pod każdą szerokością geograficzną. Grupa przetrwała także utratę gitarzysty Richeya Edwardsa, który w 1995 roku zaginął w tajemniczych okolicznościach i do dziś się nie odnalazł. Nowych zwolenników z całą pewnością przysporzy Walijczykom wydana jesienią 2002 roku kompilacja "Forever Delayed", na której umieścili wszystkie swoje największe przeboje. Przy okazji jej wydania, gitarzysta Nicky Wire zdradził Maciejowi Rychlickiemu kilka szczegółów dotyczących samego albumu, jak i bogatej historii grupy.

Długo oczekiwana składanka z największymi przebojami to prezent dla fanów Manic Street Preachers, czy może raczej zamknięcie jakiegoś rozdziału waszej historii?

Sądzę, że to i to. Potrzebowaliśmy trochę czasu, spojrzenia wstecz na wszystko, co do tej pory osiągnęliśmy. To także forma podziękowania dla fanów, jak i poinformowania części z nich, szczególnie w Wielkiej Brytanii, że zespół istniał jeszcze przed ogromnym sukcesem płyty "Everything Must Go" i że grał w nim Richey [Edwards - przyp. red.]. To także taka mała powtórka z historii.

Reklama

Tytuł "Forever Delayed" ("Wiecznie opóźniany") sugeruje, że wydanie tej płyty nie było aż tak proste, jak się wydaje. Czy faktycznie jej premiera była ciągle przekładana?

Tytuł odnosi się do jednego kawałka z naszej drugiej płyty. Już wtedy uważaliśmy, że to może być odpowiedni tytuł na składankę typu "best of". Od tego czasu minęło wiele lat, zdążyliśmy wydać bardzo wiele singli i nie można było z tym czekać ani trochę dłużej - mogliśmy wybierać aż z 28 utworów. Nadszedł więc na nią odpowiedni czas.

A czy przypadająca w 2002 roku dziesiąta rocznica powstania zespołu, też miała swoje znaczenie?

Raczej nie. Po poprzedniej płycie "Know Your Enemy", najbardziej różnorodnej pod względem muzycznym, osiągnęliśmy ekstrema w naszych poglądach i tekstach. Dotarliśmy do punktu, w którym potrzebowaliśmy trochę nostalgicznego spojrzenia na to, co za nami. Historia Manic Street Preachers to historia romantyczna, pełna wzlotów i upadków. Chcieliśmy przypomnieć ją raz jeszcze. Wiele ludzi uważa, że chwalimy się swoim sukcesem. Ale na płycie są też ślady wielu porażek, jakie się nam przytrafiły.

Czyli traktować ją należy bardziej jako album koncepcyjny?

Tak, muzyka jest tu narzędziem do opowiedzenia historii zespołu. Dlatego wybraliśmy utwory z każdego etapu naszej kariery.

Jak w takim razie przebiegała selekcja tych utworów? Kierowaliście się pozycjami, jakie osiągały na listach przebojów, czy dobieraliście je według własnego uznania?

Kryterium był raczej nasz prywatny stosunek do każdego kawałka. Bardzo zależało nam na umieszczeniu na płycie trzech singli "Motown Junk", "Suicide Is Painless" i "The Masses Against Classes", które nie trafiły wcześniej na żaden album. Chcieliśmy nagrać też dwa czy trzy zupełnie nowe kawałki. Wybór utworów na album okazał się trudniejszy niż myśleliśmy. Ja chciałem na przykład "Stay Beautiful", James "Ocean Spray" a Sean "Life Becoming a Landslide". Ale tak to działa przy demokracji! (śmiech)

Czy w ciągu sesji nagraniowej, podczas której powstał nowy utwór "There By The Grace Of God", nagraliście również kawałki, które znajdą się na waszej następnej płycie?

Nagraliśmy około 12-14 utworów, z czego cztery trafią na stronę B singla "There By The Grace Of God". Zostało więc jakieś osiem, ale jeszcze nie wiemy, co z nimi zrobimy.

Czy wydanie albumu z najlepszymi nagraniami wiąże się z jakimś poczuciem uwolnienia? Teraz możemy robić co chcemy, zacząć pracować na nowy rachunek, bo przecież właśnie rozliczyliśmy się z przeszłością?

W pewnym sensie. Nasza następna płyta będzie czymś zupełnie innym, nowym. Zawsze interesowało nas nagranie takiego albumu jak "Nebraska" Bruce'a Springsteena - czegoś akustycznego, czystego. Podsumowania historii mają to do siebie, że już po wszystkim rozwiązują ci ręce. Dają możliwość robienia tego, na co tylko masz ochotę.

Wtedy pojawiają się też zupełnie szalone pomysły. Pewnie słyszeliście ostatnio, że jedna z legend Brit-popu - zespół Blur - swój nowy album nagrywa z Fatboy Slimem. Co wy na to?

Sukces Damona [Albarna, wokalisty Blur - przyp. red.] z Gorillaz spowodował, że otworzył się widocznie na zupełnie nowe gatunki muzyczne. Szkoda tylko, że w związku z tym zespół opuszcza inny współtwórca, Graham Coxon. Jego powykręcane gitary i charakterystyczny, lekko płaczliwy wokal, zawsze były nieodłączną częścią Blur. To trochę zabawne, ale zaczynaliśmy mniej więcej w tym samym czasie, co oni, i dzisiaj jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy przetrwali.

Jak myślisz, co spowodowało, że przetrwaliście kryzys, jaki przechodził Brit-pop i w ogóle cała muzyka rockowa?

Zawsze byliśmy przyjaciółmi. Wychowywaliśmy się w tej samej wiosce, chodziliśmy do tej samej szkoły, więc byliśmy ze sobą blisko nie tylko jako muzycy, ale i ludzie. Co więcej, uchodziliśmy też za 'outsiderów'- w czasie, gdy na Wyspach rządzili The Stone Roses czy Happy Mondays, nas uważano za przedstawicieli glamu czy punk-rocka. Do Brit-popu dołączyliśmy dopiero z wydaniem "The Holy Bible"- bardzo mrocznego, konfrontacyjnego albumu. Ale chyba zawsze staliśmy gdzieś z boku, na przekór panującym modom czy trendom. Uratował nas dystans, jaki przez lata zachowywaliśmy. Może właśnie dzięki niemu nigdy nie straciliśmy gruntu pod nogami.

Limitowana edycja płyty "Forever Delayed" zawiera remiksy waszych utworów, autorstwa takich gwiazd, jak The Chemical Brothers, Massive Attack czy The Avalanches. Jak wam się udało zachęcić ich do współpracy?

Z wieloma z tych muzyków James [Dean Bradfield, wokalista MSP - przyp. red.] przyjaźni się osobiście. Jeszcze w 1993 roku, do naszej pierwszej, niezależnej wytwórni Heavenly Records, należał klub Heavenly Social, dzisiaj już kultowe miejsce w Londynie. Często DJ-owali tam The Chemical Brothers, na piwo wpadali Paul Weller czy grupa James. To, że swoje remiksy przygotowali dla nas teraz David Holmes, Massive Attack czy the Avalanches, pokazuje, że byliśmy tam od początku. Choć na pewno ich współpracę zawdzięczamy Jamesowi, który obraca się w środowisku. Jest bardziej towarzyski ode mnie. Tylko dzięki niemu ten bonusowy krążek to naprawdę coś wartego uwagi.

Czy w takim razie wasi "znani przyjaciele" nigdy nie próbowali zachęcić was do eksperymentów z muzyką elektroniczną? Nie proponowali wyprodukowania płyty właśnie w takiej stylistyce?

Zbyt dużą wagę przykładamy chyba do słów piosenek. James twierdzi, że to właśnie one przesądzają o charakterze całości. Dlatego wydaje mi się, że teksty na kolejnej płycie zmuszą nas do nagrania jej w tak surowej, bezpośredniej formie, jak to tylko możliwe. Ale z drugiej strony... nigdy nie mów nigdy! Teraz ten krążek jest tylko jednorazową przygodą, póki co wolimy sprawować kontrolę, niż być kontrolowanym. I jak na razie nie przynosi to specjalnie złych rezultatów!

Wspomniałeś o wadze słów w waszych kompozycjach. Czy kiedykolwiek mieliście szansę na własne oczy przekonać się, co zmieniły one w życiu waszych fanów?

Cały czas się o tym przekonujemy, wędrując po stronach internetowych założonych przez fanów, czytając przysyłane przez nich fanziny. Przykładem niech będzie "If You Tolerate This, Your Children Will Be Next", opowiadający o problemach wojny domowej w Hiszpanii - dzięki nam wiele osób naprawdę zainteresowało się tą kwestią, cześć nie wiedziała nawet o istnieniu takiego konfliktu. W innych kompozycjach również serwujemy wiele odniesień do współczesnej historii czy kultury. To samo, pamiętam, fascynowało mnie w kawałkach Sex Pistols czy The Clash. Ich teksty otworzyły przede mną zupełnie nowy punkt widzenia. Mam nadzieje, że to samo można powiedzieć także o nas. Pewnie nie zmieniliśmy świata, ale na pewno zmieniliśmy ludzi. Na mnie ogromny wpływ miał chociażby Morrissey. To dzięki niemu zakochałem się w twórczości Oscara Wilde'a, którego do dziś namiętnie czytam.

Okładka albumu "Forever Delayed" przedstawia wszystkich czterech oryginalnych członków zespołu. Czy kiedykolwiek jednak przeszła wam przez głowę myśl, by miejsce Richey'a w grupie zajął ktoś inny? Zniknął on przecież w bardzo trudnym dla was momencie - dosłownie w przeddzień rozpoczęcia wielkiej trasy koncertowej...

To było bardzo trudne. Pod kątem osobowości czy talentu na pewno nikt nigdy go nie zastąpi, ale jeżeli chodzi o występy na żywo, to James, który również gra na gitarze, nie może jednocześnie grać dwóch partii, śpiewać i skakać po scenie. Wprowadzenie kogoś nowego byłoby sporym ułatwieniem, ale nie wydawało się nam czymś właściwym. A trzeba kierować się pewnymi zasadami. Wiele zespołów nawet by się nad tym nie zastanawiało, wystarczy popatrzeć na Oasis czy Suede - przyjmują do składu nowych gitarzystów i po sprawie. My jednak nie mogliśmy tak postąpić. Byliśmy sobie może zbyt bliscy?

Wsłuchując się w gitary z nowego utworu "There By The Grace Of God", momentalnie przychodzi tylko jedno skojarzenie - The Cure. Czy ten zespół należał kiedykolwiek do grona wykonawców, którzy inspirowali was?

Tak, podobnie jak inne post-punkowe zespoły - Joy Division czy Siouxsie & The Banschees, The Cure byli tym, w co wsłuchiwaliśmy się w młodości. Potem dołączyli do nich też Echo And the Bunnymen. Wszyscy tworzyli w trochę gotyckim nastroju, więc po latach naprawdę jest się do czego odwoływać. "There By The Grace..." to dla nas trochę chłodny, bardzo europejski kawałek. Nie chcieliśmy wracać z kolejny patetycznym numerem w stylu "wielkich Maniców", potrzebowaliśmy czegoś mniej wyzywającego. Innego, niż normalnie. Wręcz hipnotycznego...

Teraz będzie trochę filozoficznie. Czy uważasz, że przez 10 lat waszej działalności, nazwa Manic Street Preachers [Szaleni uliczni kaznodzieje] zmieniła w jakiś sposób swoje znaczenie? Czy słowo preaching [nauczanie] znaczy dzisiaj coś innego, niż dekadę temu?

Kiedyś słowo manic odnosiło się głównie do energii, jaką wyzwalaliśmy z siebie na scenie. Street [ulica] świadczyła o naszym robotniczym pochodzeniu. Wychowywaliśmy się w skromnych, ciężkich warunkach. Preachers było niemal religijnym wskazaniem, że chcemy nawracać ludzi, że pragniemy, aby ujrzeli oni inną stronę życia, zaczęli słuchać innej muzyki. Z czasem - i wraz ze stopniowym rozwojem zespołu - ludzie zaczęli nazywać nas po prostu The Manics [Szaleńcy], bo nie mogli poradzić sobie z obciążeniem, jakie wiązało się z resztą nazwy. Choć może dotyczy to tylko Wielkiej Brytanii?

A gdybyś miał wybrać trzy najważniejsze momenty waszej kariery, jakie byś wymienił?

Na pewno nagrywanie naszego pierwszego singla "Motown Junk". Należeliśmy wtedy jeszcze do małej, niezależnej wytwórni, której profil sprawiał, że czuliśmy, że robimy coś właściwego. Wcześniej mogliśmy tylko marzyć o nagrywaniu, teraz marzenia stawały się rzeczywistością. Byliśmy świadkami powstawania niesamowitego, rockowego kawałka - to nas uskrzydlało. Później było to na pewno nagrywanie "Scream to a Sigh", kiedy po raz pierwszy poczuliśmy się światowym zespołem tworzącym utwory, do których odnieść może się każdy i wszędzie. Poza tym to przepiękny numer z prawdziwie magicznymi gitarami w tle. Potem "A Design For Life" - wyjście z cienia. Po całym zdarzeniu z Richeyem, wszystkich nękających nas problemach, napisaliśmy coś tak pięknego i czystego, że sami byliśmy zaskoczeni. Nie bez znaczenia był też sukces tego utworu - gdziekolwiek się nie obejrzeliśmy, w pewnym momencie wszyscy nucili nasz utwór.

A najbardziej pamiętny występ?

Bez wątpienia koncert na Kubie. Nigdy nie graliśmy nic podobnego. Ludzie nawet nie wiedzieli, jak reagować na naszą muzykę - niektórzy tańczyli, niektórzy zaczęli nam akompaniować na swoich gitarach, część najnormalniej w świecie usnęła gdzieś w kącie. Już samo przebywanie w tym miejscu było czymś przedziwnym, nawet szokującym. A co dopiero granie tam. Coś fantastycznego.

Kiedy przygotowujecie nową piosenkę, rozumiem, że najpierw pojawiają się jej słowa?

Tak, oczywiście.

Czy w takim razie nie odważyliście się kiedyś na użycie któregoś tekstu, bo wam samym wydawał się po prostu zbyt kontrowersyjny?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że coś takiego nigdy nie zdarzyło się. Czasem brnie się też w takie tematy, które ciebie osobiście poruszają, ale które nie interesowałyby nikogo innego. Nie nazwałbym tego cenzurą, to po prostu redagowanie tego, co chcesz powiedzieć. Szczególnie teksty Richeya były dość dramatyczne w swojej wymowie. Był fascynującą osobowością z bardzo - powiedziałbym - bogatym życiem wewnętrznym. Dla porównania, moje teksty są może bardziej wyraziste, częściej dotyczą kwestii politycznych.

W takim razie muszę zapytać cię o ostatni skandal związany w polityczną wymową nagrania George'a Michaela "Shoot The Dog". Co sądzisz o mieszaniu polityki z muzyką w tym konkretnym przypadku?

Ten utwór jest tylko dowodem, że trzeba mieć chwytliwy refren czy użyć fajnego sampla, by ludzie naprawdę zainteresowali się tym, co masz do powiedzenia. Wtedy możesz schodzić nawet na tematy polityczne i nikomu to nie przeszkadza. Ludzie podchwycili temat zawarty w "If You Tolerate This..." tylko dzięki rewelacyjnej melodii. Utwór musi być dobry zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. Jednego nie da się zastąpić drugim, co według mnie stara się zrobić ostatnio, bez skutku, George Michael. Może dlatego, że właśnie za bardzo mu na tym zależy... Rzadko da się połączyć poezję społeczną z dobrą muzyką. Ale jeżeli już to się uda, powstają takie perełki, jak "Street Fighting Man" Rolling Stonesów, "White Riot" The Clash, czy najlepszy chyba przykład - "God Save The Queen" Sex Pistols.

Czyli poruszacie się po dość ryzykownym terenie. Gdybyście śpiewali o miłości, nikt nawet nie zwracałby uwagi na słowa...

Tak. Wokoło jest dość dużo naprawdę przyzwoitej muzyki, ale od strony tekstowej już dawno nikt nie rzucił mnie na kolana. Nie ma już osobowości, które tak pobudzałyby mój umysł, jak kiedyś Johnny Rotten, Joe Strummer czy Morrissey.

Czy jednak nie ma już zespołów, które byłyby dla ciebie choć trochę inspirujące?

Może The Vines. Cenię ich za podejście do muzyki i chaos, jaki umiejętnie w niej wytwarzają.

A The Strokes?

Nie mam nic przeciwko nim. Gdybym teraz był nastolatkiem, to pewnie właśnie w takim zespole chciałbym grać. Szukam jednak czegoś głębszego, czegoś, co istnieje nie tylko w warstwie muzycznej.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: dean | teksty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy