Reklama

"Z manifestów dawno wyrosłem"

Voo Voo w kilku zdaniach wstępu przedstawić nie sposób, bo to zespół tak utytułowany i zasłużony dla szeroko pojmowanej polskiej muzyki rockowej, że bardziej odpowiednia byłaby kilkustronicowa dysertacja. Na szczęście przedstawiać ich nie trzeba, bo fani Voo Voo doskonale wiedzą czego można się po ich ulubieńcach spodziewać. A raczej wiedzą, że można spodziewać się największych niespodzianek, czego dowodem jest "Płyta", odsłaniająca całkiem nowe oblicze Voo Voo - pogodne, roztańczone, niemal jazzowe. Z Wojciechem Waglewskim o konflikcie pokoleń, kasztankach, polskiej kinematografii i przesłaniu "Płyty" rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Dosyć szybko uwinęliście się z nowym albumem. "Płyta z muzyką" ukazała się zaledwie rok wcześniej.

Powody ku temu były przede wszystkim artystyczne. Już w trakcie nagrywania "Płyty z muzyką", a już na pewno w trakcie jej promowania, zdałem sobie sprawę, że zaledwie liznąłem tam te rzeczy, które bardzo mocno zaczęły mnie intrygować. Przy okazji kontaktów z wiedeńską sceną newjazzową poczułem, że mam mnóstwo pomysłów na nowe granie. Bo "Płyta", choć z jednej strony jest płytą starego Voo Voo, jest również płytą w kierunku nieznanej nam do tej pory otchłani. Chcieliśmy to jak najszybciej wykonać, co spotkało się z aprobatą wytwórni, która zamierzała szybko zdyskontować sukces poprzedniej płyty, i tak się wszystko ładnie poukładało...

Reklama

Bardzo klimatyczna jest nowa "Płyta" - ciepło brzmiąca gitara, bębny grane szczotkami, żadnego pośpiechu, żadnego galopowania... A przy tym klimat jak na Voo Voo bardzo taneczny.

Właśnie, ta taneczność! Zaczęło się od tego, że mój starszy syn zainteresował mnie sceną newjazzową. To muzyka, na punkcie której oszalała cała Europa, którą rozpoczynają w klubach DJ-e, a potem jest kontynuowana przez żywych muzyków. W Wiedniu poznałem różnych ludzi z całego świata, miałem okazję z nimi parę razy zagrać, no i ten cały pomysł nagle się umiędzynarodowił. Stąd m.in. obecność na naszej płycie obecność wybitnego perkusjonisty, Brazylijczyka Louisa Ribeiro. Okazało się, że to jest chyba najwspanialsza droga, jakiej mogliśmy się doczekać, choćby dlatego, że trzech z nas ma jazzowe pochodzenie - Mateusz, Karim, który skończył szkołę jazzową i ja, który od jazzu zaczynałem. Poza tym w całym tym klubowaniu jest coś, co uwielbiam. Przez skórę czuję bowiem ten sam nastrój, który panował pod koniec lat 70., kiedy w Europie Zachodniej wszyscy już byli załamani totalnymi widowiskami z laserami i kobietami obciążonymi silikonem, i muzyka, przy pomocy punk rocka, znowu wróciła do klubów. W tej chwili sytuacja jest podobna. Kluby w całej Europie szaleją, muzyka wychodzi nawet poza nie, bo w Wiedniu takie rzeczy gra się już na stacjach metra i ludzie przy tym tańczą. To jest genialne, bo to oznacza, że ta muzyka wraca tam, gdzie jej miejsce.

Ludzie, którzy słuchają takiej muzyki, takiego klubowego, smoothjazzowego grania, mogą nie wiedzieć, że trzeba tego szukać na płycie Voo Voo. Jak do nich dotrzeć?

Na szczęście przyzwyczailiśmy ludzi, że nie mogą się do niczego przyzwyczajać, bo na każdej płycie Voo Voo pojawiają się nowe rzeczy. Faktem jest jednak, że w mediach funkcjonujemy obok zespołów bardzo nam odległych w sposobie myślenia, takich jak Perfect czy Lady Pank. Na szczęście ludzie, którzy kupują nasze płyty i przychodzą na koncerty wiedzą, czego mają się spodziewać, albo raczej czego się nie spodziewać. Natomiast nowa płyta została bardzo przyjęta przez rynek klubowy, który bardzo nas interesuje, chociaż w Polsce póki co zdominowany jest on przez DJ-ów. Współpracy z zespołami żywymi nie ma i trzeba jeszcze dużo zrobić, żebyśmy z tego grajdołka wyszli. No, ale może za jakieś 15 lat uda się to zrobić...

Wasze koncerty wyglądają jak koncerty rockowe, z ludźmi skaczącymi pod sceną i śpiewającymi "Łobi jabi". Może "Płytę" warto byłoby promować w małych klubach, grając ludziom do tańca? Choć wiem, że niektórzy muzycy uważają granie do tańca za rzecz w jakiś sposób im uwłaczającą...

Nie, to jest moje marzenie! Niestety, ograniczają nas kłopoty natury technicznej. Z całą pewnością "Płyta" nie będzie promowana w teatrach czy filharmoniach, tak jak poprzedni album, bo to już kompletnie nie to miejsce, ale z małymi klubami jest kłopot, bo jesteśmy dość liczną załogą, a ja poza tym chciałbym zapraszać gości. Tymczasem sponsorzy nie są zainteresowani promowaniem się w pubach na 200 osób i nie ma skąd wyciągnąć na to wszystko kasy. Efekt jest taki, że jesteśmy zdani na duże miejsca. Raczej kluby, ale jednak duże...

Podobno w dużej mierze kształt tej muzyce nadała nowa gitara. To tak też może być?

Może tak być. Ta płyta pod względem instrumentalnym w ogóle jest dla nas rewolucyjna. Podstawą jest kontrabas, który do tej pory pojawiał się w ilościach śladowych. Po raz pierwszy pojawił się saksofon barytonowy, który Mateusz kupił dawno temu za śmieszne pieniądze, w jakimś domu kultury. Nagle się okazało, że nadaje on kapeli całkiem inne brzmienie, niż tenorowy - bardziej miękkie, ale znacznie szersze. Perkusja została zminimalizowane zupełnie do tzw. zestawu włoskiego, czyli stopy, break-maszyny i werbla, bez żadnych półkotłów, z jedną tylko blachą. Sam tytuł płyty wskazuje na minimalizację środków po to, żeby skutecznie osiągnąć cel. Natomiast gitara... To niebywałe, bo posiadam bardzo dużą ilość instrumentów, ale przestały dla mnie mieć znaczenie poza znaczeniem historycznym. Udało mi się bowiem nabyć drogą kupna fantastyczny instrument jazzowy, który cieszy mnie tak, jakbym po raz pierwszy w życiu zaczął grać na gitarze. On mi daje inny pomysł na życie i wypełnia bardzo głęboko całe brzmienie kapeli. Na "Płycie", z czego się bardzo cieszę, najbardziej fantastycznie zrealizowana jest faktura rytmiczna - do ujazzowionych, swingujących rytmów, dochodzi delikatna house'owa stopka i całość nabiera takiej transowej historii. To buja! Ale im mniej jest instrumentów, im mniej się człowiek bawi w aranże, tym bardziej koncentruje się na rzeczach czasami ważniejszych dla muzyki.

A wszystko to jest bardzo czujnie zrealizowane. Jak duży wpływ na to miał Piotr "Dziki" Chancewicz, którego podkradłeś synowi?

Odwrotnie, to syn mi go podkradł! Dzikiego poznałem na prywatce u znajomych, a ponieważ rozstałem się wtedy z facetem, który nagłaśniał nasze koncerty, a wiedziałem, że Dziki muzykuje i ma jakieś studyjko, zaproponowałem mu, żeby z nami pojeździł i nas ponagłaśniał. W międzyczasie zaczęliśmy u niego nagrywać muzykę teatralną, użytkową, coś co nie wymagało dużego studia i dużych nakładów. On widząc, co się dzieje, zaczął powoli w to studio inwestować. Przy "Płycie z muzyką" zdecydowaliśmy, że nagramy ją w Janowcu, ale za brzmienie materiału odpowiadać miał głównie Dziki. Obawiał się jednak wtedy jeszcze miksów, więc zrobił je Leszek Kamiński. Niczego nie ujmując tym naszym tuzom świata realizatorskiego, to i Leszek, i Wojtek Przybylski, nagrywają po kilkanaście płyt w miesiącu i są to rzeczy całkowicie odmienne - od Natalii Kukulskiej, przez O.N.A., aż po zespół Hey. Pilnują, żeby zgadzały się wszystkie techniczne parametry, natomiast jest to wszystko dość mało odkrywcze. Tymczasem naszym marzeniem od dawna było znalezienie własnego brzmienia. Nawet sami kiedyś próbowaliśmy z Mateuszem wziąć się za tę pracę, ale kompletnie się na tym nie znaliśmy i w ten sposób poległa jedna z ciekawszych płyt Voo Voo, czyli "Z środy na czwartek", którą zmiksowaliśmy w sposób skandaliczny. Po przygodzie z "Płytą z muzyką" dosyć perfidnie namówiłem dzieci, żeby sobie z Dzikim popracowały. Realizacja płyty Fisza wydała mi się fantastyczna, więc podesłałem Dzikiemu jeszcze trochę muzyki, której nie znał, a której brzmienie mi odpowiadało, i zabraliśmy się do pracy nad "Płytą". Chciałem, żeby ta muzyka miała charakter barowy, a więc bliski i ciepły, ale żeby jednocześnie była dosyć zbasowana... No i tak naprawdę jest to płyta, która od początku do końca brzmi dokładnie tak jak chciałem, żeby brzmiała. Jesteśmy wreszcie na tropie znalezienia własnego, rozpoznawalnego brzmienia. I to jest fajne.

Kiedy nagrywa się płytę w drewnianym spichlerzu w Janowcu nad Wisłą, chodzi tylko o klimat, czy również o sprawy techniczne, o dźwięk, który akurat w tamtych ścianach jest, a w innych go nie ma.

U nas dzisiaj są zachwyty ProToolsami i wiara, dosyć płonna, w możliwości komputerów, natomiast moi koledzy z Austrii zostali wbici w ziemię brzmieniem bębnów na "Płycie z muzyką", uzyskanym właśnie w Janowcu. Oczywiście, oprócz tego ważny jest element izolacji od świata zewnętrznego i większej koncentracji.

Zagrałeś gościnnie na płycie Fisza, teraz on pojawił się w "Pionach, poziomach" i efekt tej współpracy jest znakomity. Może nagralibyście razem całą płytę?

Nie myślimy o tym, bo każdy z nas jest bardzo zapracowany. Fisz zaprosił mnie na swoją płytę, ponieważ właśnie wtedy kupiłem nową gitarę, a on po prostu takiego brzmienia potrzebował. Ja z kolei zaprosiłem go z kilku powodów. Pierwszy jest taki, że "Płyta" ukazała się w wersji limitowanej i firma zasugerowała, żeby na tym specjalnym wydaniu, oprócz teledysków, znalazł się dodatkowy utwór. A ponieważ Bartek zawsze był pierwszym i głównym recenzentem tego, co robiłem, a ta płyta bardzo mu się spodobała i to on mnie na trop takiej muzyki naprowadził, wydawało mi się rzeczą oczywistą zaproszenie go, z czego on bardzo skwapliwie skorzystał. "Piony, poziomy" od strony muzycznej są bardzo spójne z resztą płyty, natomiast od strony tekstowej wydaje mi się to fajne właśnie dlatego, że Bartek wprowadza jakiś inny wiaterek na tę płytę.

Jak odebrałeś to, że synowie poszli w ślady ojca, że zajmują się zawodowo muzyką?

DJ M.A.D. od początku bardzo poważnie podchodził do tego wszystkiego, bo grał i z Kazikiem, i z Cavem we Wrocławiu, i u mnie na dwóch płytach, a teraz nastawia się na rozbudowanie swojego studia i produkcję płyt. Z tego, co wiem, na najnowszej płycie Fisza będzie grał w większości numerów na bębnach... Natomiast Bartek, z tego co wiem, początkowo miał kłopoty z identyfikacją. W pierwszych zespołach hiphopowych z M.A.D.-em czuł się trochę starszy od reszty kolegów i na jakiś czas zrezygnował z projektów muzycznych, za to bardzo mocno rozwinął się wówczas malarsko. Ale wydawca młodszego chciał go jakoś zachęcić do nagrania płyty, no i zachęcił. Pierwszy Fisz okazał się bardzo dobrym trafieniem, aczkolwiek dosyć prowokacyjnym, bo nie było jeszcze w polskim hiphopie nurtu tak mocno dystansującego się od publicystyki. Jakoś to zaistniało i idą dalej... No, ale nie przypadkowo M.A.D. i Fisz wybrali zawody artystyczne. Od małego jeździli ze mną na koncerty, wszystkie Jarociny i tego typu sytuacje, a przez nasz dom zawsze przewijali się głównie artyści. Zawód artystyczny daje poczucie wolności, aczkolwiek jest trudny, bo fatalnie jest być średnim... Nie ma nic gorszego. Lepiej już być słabym, bo wtedy człowiek szybko daje sobie spokój, ale średnica jest straszna. Dlatego cieszę się, że obaj mocno są już osadzeni w tym rynku i że wiedzą, co chcą robić.

Obyło się bez konfliktu pokoleń?

Nie było żadnego konfliktu. Oczywiście, kiedyś obaj chodzili w skreczach, koszulkach z odwróconym krzyżem i słuchali zespołu Kreator. Nie protestowałem nawet, jak przynosili pentagram do domu, bo wiedziałem, że z pewnych rzeczy się wyrasta jak z koklusza... To oczywiste, że teatralność muzyki heavymetalowej, połączona z zamiłowaniem do filmów science-fiction, w pewnym wieku fascynuje. Dramat następuje wówczas, kiedy to nie mija w wieku lat 40., ale na szczęście im minęło szybko. Poza tym pamiętam mój pierwszy kontakt z Beatlesami, poprzez film "Hard Day's Night", kiedy bardziej niż muzyka zaintrygowały mnie buty i łańcuszek. Dlatego w naszej rodzinie nie było konfliktu pokoleń i myślę, że generalnie wśród artystów jest o niego dość trudno.

Teledysk do "Be" zamieszczony na płycie bardzo pyszny.

Myślisz, że jakiś telewizja puści go czasem pomiędzy teleturniejem, w którym można wygrać milion złotych i półroczny zapas wody mineralnej, a talk show o lesbijkach-anorektyczkach?

To mogłoby być ciekawe... Telewizja, w szczególności publiczna, jest kiepskim partnerem do promowania czegokolwiek wartościowego, ale nie należy się tym przejmować. Gdyby myśleć w kategoriach co puszczą, czego nie puszczą, najlepiej byłoby w ogóle przestać uprawiać ten zawód i zająć się baletem współczesnym. Na szczęście wciąż jest niemała ilość ludzi, która naszą muzykę akceptuje i pozwala nam żyć, nabywając nasze wytwory.

Kto to jest kasztanek i dlaczego tak bardzo go nie lubisz?

Synowie uświadomili mi, że dzisiaj na kogoś takiego mówi się burak, ale wydaje mi się, że to jednak coś innego. Kasztan to generalnie tzw. klasa średnia, czyli koleś ze sporą ilością kasy, ale też słomą wystającą z butów. Mówiąc krótko - prostak. Niestety, tak się stało, że nasza klasa średnia jest najczęściej wytworem jakichś nie do końca czystych układów i cwaniactwa. Nie jest to klasa, która stanowiłaby jądro młodego społeczeństwa, która skłonna byłaby inwestować w rozwój estetyczny narodu, z którego się wywodzi. Może za jakieś trzy pokolenia to się zmieni...

Gusta kasztanków nie biorą się znikąd...

Oczywiście... Jesteśmy narodem totalnie omamionym przez rozbiory i komunizm, narodem totalnie niemobilnym, ubezwłasnowolnionym. Mówię o milionach młodych ludzi, narzekających na bezrobocie, nie mających żadnego pomysłu na życie, a mających paszport w kieszeni. To wynika z głęboko zakodowanego sposobu myślenia, że coś im się należy... Długo można by o tym mówić, ale - niestety - mówi się o tym bardzo rzadko. Tworzy się natomiast tematy zastępcze, takie jak problem muzyki discopolowej. Telewizja kręciła jakieś dziwne programy, do których zapraszała muzyków discopolowych i tych, którzy grali coś innego i oni sobie tam dyskutowali. Ale to przecież nie jest problem, że ktoś sobie gra disco polo. Niech będzie Ich Troje, niech będą jakieś Krawczyki czy Maryle Rodowicz. Problem polega na tym, dlaczego tak dużo ludzi chce akurat tego typu rozrywki. No, ale to jest pytanie dość nieprzyjemne, bo następnym jest pytanie o czytelnictwo. I okazuje się, że sukcesem wydawniczym jest sześć tysięcy. Wtedy wyobrażam sobie, że trzykrotnie mniej osób kupuje moją płytę niż powieść Nabokova i jestem przerażony. Jeśli pójdzie się dalej i spojrzy na wybujałe pomysły architektoniczne i na to, jak ludzie wyposażają mieszkania itd., to mamy do czynienia z czymś niebywałym. I pal sześć, że żerują na tym stacje komercyjne. Prawdziwie przerażające jest to, że publiczne środki masowego przekazu, na które my się składamy, których obowiązkiem jest kreować gusta Polaków, pokazują koncert Tomka Stańki, jednego z największych trębaczy świata, o wpół do drugiej w nocy... No, ale dość marudzenia, bo fantastyczny efekt tego typu działania jest taki, że tworzy się jakiś bunt o podłożu estetycznym i między innymi hiphop jest formą takiego buntu.

Właśnie, mówi się, że przemysł muzyczny przechodzi ostatnio w Polsce poważny kryzys, że jakaś tam śpiewająca pani miała sprzedać 200 tysięcy płyt, a sprzedała dwa itp. itd. A ja myślę sobie, że może i dobrze się dzieje, bo wytwórnie, które nie są już w stanie zarabiać łatwej fortuny na plastikowych babeczkach wykonujących plastikową muzykę, przypominają sobie o was, o Janerce, o tym, że istnieje scena hiphopowa, jakieś alternatywne granie...

Dokładnie. Z pięć lat temu był taki sakramencki entuzjazm związany z hodowaniem młodych śpiewających dziewczynek. Większość tych płyt robił jeden producent, więc szybko zatraciłem zdolność odróżniania jednej od drugiej, ale poparte teledyskami i sensowną promocją wydawnictwa sprzedawały się w dość dużej ilości egzemplarzy. Ale rynek popowy na całym świecie jest rynkiem bardzo niestabilnym. Dzieckiem będąc, mając lat 15, ma się zupełnie inny gust, niż trzy lata wcześniej. Próby przedłużania w nieskończoność sukcesu wykonawcy, który był promowany wśród dwunastolatków, muszą się zakończyć klapą i tak też się zakończyły. Ale też były to sytuacje, na których można było szybko zarobić bardzo dużo pieniędzy... I choć takie okazje wciąż raz na jakiś czas się pojawiają, ludzie z wytwórni dostrzegają, że warto też zajmować się artystami, którzy od dziesięciu lat potrafią sprzedać te 15 czy 20 tysięcy każdej płyty. Nie są to nakłady wielkie, ale wystarczające, by firma mogła czerpać z tego jakieś profity. Ludzie konsekwentni zawsze sobie miejsce znajdą. Poza tym z fonografią nie jest jeszcze tak źle, jak z filmami...

Z filmami?

Tak, z filmami. Nie wiadomo, czy w tym roku w ogóle jakiekolwiek powstaną, bo nie ma już żadnego mecenasa, chętnego do inwestowania w polską kinematografię.

Może to i lepiej.

Widziałeś "Wiedźmina"?

Obawiam się, że tylko takie kupy będą powstawały, bo na knota czy lekturę szkolną sponsor zawsze się znajdzie. Może natomiast nie być pieniędzy na kino artystyczne, kłopoty może mieć Kolski, czy bardzo młodzi, zdolni ludzie.

Tytuły płyt to przeważnie jakieś małe manifesty. Mają coś załatwić, albo powiedzieć nam, co artyście w duszy gra. Ty już po raz drugi asekuracyjnie wybierasz tytuł, którego właściwie nie ma.

Ale właśnie ten tytuł najwięcej o tej płycie mówi...

Chodzi o przesłanie typu: Ja tu sobie tylko tak gram i śpiewam?

Tak, właśnie o taki przekaz chodzi. Jest to tylko muzyka taneczna, która mówi o stanie mojego ducha i nic poza tym. Z manifestów wyrosłem bardzo dawno temu... W tej chwili manifesty produkują głównie młodzi ludzie spod znaku hiphopu i ja to rozumiem. Kiedy zaczynałem grać, w połowie lat 70., również głównie na tym się koncentrowałem. Nie byłbym jednak w zgodzie z własnym rozwojem biologicznym, fizycznym, a przede wszystkim duchowym, gdybym nie osiągnął pewnego stanu harmonii wewnętrznej i nie szukał w muzyce rzeczy znacznie ważniejszych, niż jakiekolwiek manifesty. Ale to przychodzi z wiekiem... "Płyta" nie wymaga żadnego komentarza.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: kłopoty | bartek | gitara | telewizja | dziki | koncerty | manifesty | szczęście | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy