Reklama

"Nie ma miłości bez dramatów"

Grupa Voo Voo od 20 lat należy do najbardziej interesujących formacji polskiego rocka alternatywnego. O magicznej sile muzyki granej przez Wojciecha Waglewskiego i spółkę można się najlepiej przekonać podczas koncertów, które bardzo rzadko są do siebie podobne. Obecnie w skład Voo Voo wchodzą, oprócz lidera, trzej inni znakomici muzycy: Mateusz Pospieszalski (saksofony, flet, klarnet basowy, instrumenty klawiszowe, akordeon, śpiew), Piotr "Stopa" Żyżelewicz (perkusja) oraz Karim Martusewicz (kontrabas, gitara basowa). Wydana jesienią 2003 roku płyta "Voo Voo z kobietami" to szczególna pozycja w dyskografii grupy. Po raz pierwszy pojawiają się tu gościnnie dwie znane wokalistki: Urszula Dudziak i Anna Maria Jopek. Wojciech Waglewski w rozmowie z Krzysztofem Czają opowiedział, jak przebiegała współpraca z obiema paniami, mówił też o swojej definicji piękna, o inspirowaniu się płytami swoich synów Fisza i Emade oraz o tym, dlaczego woli Warszawę od Krakowa.

Wydany w 2001 roku album Voo Voo to "Płyta z muzyką", potem była "Płyta" i wydawało się, że teraz zostanie tylko "Voo Voo", a tu nagle pojawiają się jeszcze "kobiety". Skąd wziął się taki pomysł?

Ta nowa płyta miała być zatytułowana minimalistycznie czasem swojego trwania, 56 minut i 17 sekund, czy coś takiego. W międzyczasie, podczas wspólnego koncertowania, poznaliśmy Anię [Jopek] i Ulę Dudziak. To spowodowało, że trochę zmieniła się koncepcja całej płyty. Z jednej strony zaczyna się ona w miejscu, w którym kończy się poprzednia, czyli jest jakby w prostej linii kontynuacją, ale w związku z pomysłem na to, aby zaprosić kobiety i ze stanem mojego ducha, pomyślałem sobie, że po raz pierwszy od czasu płyty "Gra żonie", będzie to album mocno uczuciowy, damsko-męski. Kobiety, będące rodzynkiem na tej płycie, miały jej nadać z jednej strony intymny, a z drugiej bardziej wyrafinowany charakter. W związku z tym samej płycie też wypadało dać nieco bardziej "wypasiony" tytuł.

Reklama

Czy te piosenki były pisane z myślą o tych konkretnych kobietach, czy to one dopasowały się do gotowych utworów?

Te piosenki w ogóle nie były pisane z myślą o kobietach. Kiedy je pisałem, w ogóle nie myślałem o tym, że pojawią się kobiety. Jedna z piosenek, "Co ona ma", jest w całości autorstwa Uli Dudziak. Ona zaśpiewała nam to kiedyś na jakiejś prywatce, a ja to potem zaaranżowałem. To jest jej autorski tekst i z związku z tym jest to bardzo autentyczna opowieść. "Czas pomyka II" jest wersją zrobioną w całości przez Anię, bez mojej ingerencji. Natomiast pozostałe piosenki pisałem z myślą o moim jednoosobowym wykonaniu. Fakt, że owe kobiety się pojawiły i że doszliśmy do wniosku, iż możemy nadawać na tych samych falach, spowodował, że pozmieniałem nieco teksty, bo zmieniła się ich wymowa.

Jaki jeszcze był wkład obu wokalistek kobiet w powstanie tej płyty, oprócz tego, o czym wspomniałeś?

Wkład był olbrzymi. Nie przez przypadek zaprosiliśmy do współpracy panie, po pierwsze z najwyższej półki światowego śpiewania, a po drugie o jazzowej proweniencji. Muzycy jazzowi w ogóle mają nieco szerszy horyzont od muzyków popowych, bo są mniej zainteresowani tym, żeby imitować czyjeś brzmienie niż tworzeniem czegoś nowego. To nas łączy. Poza tym wokaliści jazzowi to są ludzie, którym nie zależy na tym, by wyjść przed orkiestrę i pokazać, jak pięknie śpiewają, "jaka jestem wysoka, przystojna i utalentowana". Chodzi o to, aby stworzyć wspólny charakter utworu.

Ta płyta ma kameralny charakter, bo my w ogóle jesteśmy kameralnymi ludźmi i te kobiety zaśpiewały wspaniale, przy czym każda podeszła do tego w inny sposób. Ula początkowo miała duże opory, aby zaśpiewać nie swój tekst, bo w ogóle spowodowałem, że po raz pierwszy od wielu lat zdecydowała się zaśpiewać w języku. Pierwotna koncepcja była taka, że tylko zaśpiewa w mojej piosence wokalizę, ale później pomyślałem sobie, że byłoby miło, gdyby spróbowała to zaśpiewać razem ze mną albo sama. Początkowo miała opory, ale w końcu zaśpiewała. Ten nasz duet narzucił charakter tej wokalizy. Potem bardzo długo bawiliśmy się w studiu z tym utworem, obrabialiśmy go na wszelkie możliwe sposoby.

Ania natomiast wzięła sobie podkłady, z moimi demówkami wokali, po czym zamknęła się w swoim studiu i ja w ogóle w to nie wnikałem. To, co zrobiła, przeszło wszelkie oczekiwania, ponieważ powymyślała setki jakichś chórków, dopowiedzi, wspamplowanych wokali i wszystko zrobiła bardzo smacznie.

Ktoś, kto po raz pierwszy zetknąłby się z muzyką Voo Voo dzięki tej płycie, mógłby pomyśleć, że Wojciech Waglewski to gitarzysta jazzowy. Czy znudziło cię już granie rocka?

Nie, to jest totalna bzdura. My nie gramy jazzu, nigdy nie graliśmy i nie będziemy grali. Każdy z nas miał jednak jazzowe doświadczenia, a zespół Voo Voo nigdy nie grał ostrych gitarowych riffów i nie rzucał łupieżem po scenie. Zawsze czerpaliśmy pełnymi garściami z dorobku muzyki światowej, co jest zresztą w ogóle cechą współczesnej muzyki. Ja bym to raczej kojarzył z nazwą, która właściwie nic nie znaczy, ale lepiej oddaje to, co robimy - mam na myśli muzykę klubową, którą w Europie grają żywi muzycy, a u nas jeszcze głównie występuje pod postacią DJ-ów. To jest coś, co my staramy się uprawiać.

Polega to na tym, że to, co najważniejsze w muzyce klubowej, rockowej czy jazzowej, zostaje przywrócone do owej pierwotnej formy. W muzyce granej w klubach - zarówno w jazzie, jak i w big beacie - chodziło nie o to, żeby epatować fantastycznymi solówkami, bo odbiorcami tego typu popisów są muzycy. Era 10-minutowych solówek gitarowych skończyła się, bo Hendrix powiedział już wszystko co można powiedzieć w tym temacie i wszystko po nim zahacza o kabotyństwo i głupotę. Podobnie w jazzie - era potężnego saksofonu, komunikującego się ze wszechświatem, skończyła się na Coltranie. Te formy już są, nic do nich nie można dodać, ani z nich ująć, w związku z tym powstają rzeczy, które czerpią garściami to, co najlepsze z twórczości tamtych muzyków.

W Voo Voo zmieniają się tylko środki wyrazu. Ja zmieniłem gitarę na taką, która ma rzeczywiście zdecydowanie jazzowe brzmienie, ale to tylko brzmienie. Mamy kontrabas i saksofon barytonowy, które rzadko pojawiają się w muzyce rockowej. Z kolei Stopa, nasz perkusista, ma punkowe korzenie i daje tej muzyce rodzaj rockowego feelingu. To, co zawsze było naistotniejsze w muzyce Voo Voo, to element transu i obrzędowości. Czy gramy z kwartetem smyczkowym, czy na przesterowanych gitarach, czy też używamy jazzowych fraz, to już jest tylko kwestią naszego nastroju. Teraz jesteśmy w takim nastroju, aby używać jazzowych cytatów czy ozdobników, które fantastycznie sprawdzają się na koncertach.

W materiałach promocyjnych, rozsyłanych przez wytwórnię płytową, napisano, że ta płyta miała być piękna pod wieloma względami - i rzeczywiście tak jest. Nie wiem, czy to był twój zamysł, czy chwyt promocyjny, ale jeśli to twoja koncepcja, to skąd ona się wzięła? Chciałeś w ten sposób dać odpowiedź na brzydotę otaczającego świata?

Przede wszystkim dzięki za komplement. To był taki żarcik i rzeczywiście był to mój pomysł. Każdy artysta chce, aby jego twórczość była piękna, natomiast to, czy tak się stanie, weryfikuje czas i inne rzeczy. Kryterium piękna bardzo często się zmienia - kiedy malował Van Gogh, wszyscy uważali, że to jest straszne, nikt go nie kupował, musiało minąć wiele lat, aby stał się najlepiej sprzedawanym malarzem. Był okres, kiedy uważałem, że Sex Pistols uprawiali piękną muzykę...

Żart albo pewne wyzwanie polegało w tym wypadku na tym, aby sobie uświadomić, jakie kryteria musi obecnie spełnić jakieś dzieło sztuki, aby można było je nazwać pięknym.

Przez całe życie z różnych powodów byłem muzykiem pozostającym w alternatywie do oficjalnych "przekaziorów". Od pewnego czasu uważam, że to, co proponują "przekaziory", jest tak brzydkie, że tylko posługiwanie się pięknem zapewniającym estetycznie wartościowe doznania jest czymś równie alternatywnym, jak brudy punkowe z końca lat 70. "Piękno" to było takie hasło-klucz w naszej pracy - poprosiłem na przykład Mariusza Malca, który współpracował z operatorem przy filmie "Pornografia", aby nakręcił nam teledysk, mający charakter filmu, a nie tylko klipu reklamującego towar. To samo dotyczyło okładki tej płyty - miała być piękna. To hasło pozornie nic nie znaczy, ale każdego z nas w jakiś sposób to zaczarowało.

Ula Dudziak już po nagraniu płyty powiedziała wiele na temat piękna, ale nie chcę o tym mówić, aby nie popaść w samochwalstwo. Generalnie było to takie wyzwanie, mające na celu zmuszenie ludzi do zastanowienia się nad pojęciem piękna, jeśli ono w ogóle jeszcze kogokolwiek interesuje.

Czy w powstawaniu tej płyty pomagali ci w jakiś sposób synowie, Fisz i Emade?

Nie, nie, oni mi nigdy nie pomagali. Pomoc mogłaby polegać jedynie na tym, że ja zrzynałem od nich, ponieważ oni w tej chwili wiedzą więcej ode mnie o nowych technikach nagrań, o pewnych nowych pomysłach. Oni zawsze byli pierwszymi cenzorami moich płyt. Pracujemy w jednym studiu, ten sam człowiek robi ich płyty i moje, więc nasze doświadczenia gdzieś się tam krzyżują.

Oni są moimi recenzentami i poza tym korzystam pełnymi garściami z tego, co słyszę na ich płytach - pod względem brzmień, a nie przekazu. To byłoby żenujące, gdybyśmy sobie bezpośrednio pomagali, bo podstawowym warunkiem twórczości, którą uprawiamy, jest wiarygodność. Ani oni nie byliby wiarygodni dla 50-latków, ani ja nie byłbym wiarygodny dla ich rówieśników. Czasami traktujemy się jak koledzy z pracy - jak nie mają gitarzysty, który spełniałby ich warunki, a ja akurat jestem pod ręką, to im tam parę dźwięków zagram, choć mi za to nie płacą. Przy okazji ostatniej płyty Bartek zainteresował mnie nu-jazzem, spodobał mu się tam jeden numer, więc mu zaproponowałem, żeby coś tam poopowiadał. To są jedyne tego typu rodzynki, jakie się pojawiają.

Jak zwykle w przypadku Voo Voo, teksty na nowej płycie nie są byle jakie. Jest tu taki cytat: "Bóg nam nie daruje, Bóg dokopie nam, gdy ktoś z nas zepsuje to, co dał nam sam". Kiedy odkryłeś w swoim życiu to, co dał ci Bóg i czego nie możesz zepsuć?

To przychodzi z czasem, nie jest to takie proste. Przychodzi to zwykle z wiekiem, choć pewnie można na to wpaść wcześniej. Czasem kruchość tego świata wydaje się być wręcz namacalna. Nie będę tutaj już mówił o słynnym 11 września, nie będę wspominał o śmierci moich przyjaciół, młodo i przedwcześnie zmarłych artystów itd. Wtedy człowiek uświadamia sobie, że nie wolno tracić ani chwili. Po to przychodzi się na ten świat, aby jak najwięcej się o nim dowiedzieć, ale jednocześnie jak najwięcej mu dać, mówiąc górnolotnie. Taka myśl towarzyszy mi od początku - już na płycie "Sno powiązałka" była mowa o śmierci i o tym, że na świecie jest się bardzo krótko.

Na tej płycie śpiewasz dużo o miłości. Podobno na pierwszą w życiu randkę umówiłeś się w drugiej klasie liceum z twoją późniejszą żoną, z którą jesteś do dziś. Czy miłość pozbawiona wielkich dramatów i rozczarowań może być inspirująca dla artysty?

Wiesz, nie ma miłości bez jakichś dramatów po drodze - to byłoby sztuczne. Oczywiście są mniejsze lub większe dramaty, są kłótnie itd. Nad własnym małżeństwem trzeba się strasznie napracować. Wydaje się, że recepta na to jest bardzo prosta, ale tak naprawdę jest najtrudniejsza na świecie - trzeba być dla siebie bez przerwy wzajemnie atrakcyjnym, to jest podstawa. Taka współpraca z kobietą jest bardzo inspirująca, ponieważ ona jest światłem moich oczu - mówiąc słowami poety.

Myślę, że taki stereotyp muzykanta-birbanta, za którym groupies ciągną się sznurem, mocno się zdewaluował. Mnóstwo moich kolegów żyje długo i szczęśliwie w stadle, vide Leszek Janerka, Kazik Staszewski czy Maciek Maleńczuk. To jest też oczywiście kwestia ogromnego szczęścia - tego danego albo tego, którego się samemu poszukuje. Ale takie przypadki są, nawet mam wrażenie, że częściej niż przypadki samotnych, topiących smutki w alkoholu artystów, uganiających się za małolatami.

Gracie bardzo dużo koncertów - od początku tego roku było ich ponad sto. Biorąc pod uwagę twoją dlugoletnią obecność na scenie, trzeba to już liczyć w tysiące. Czy nadal potrafisz wkładać w granie całą swoją duszę, czy może czasem zdarza ci się, że odgrywasz znane na pamięć nuty, myśląc jednocześnie o tym, że np. musisz wymienić płyt w chłodnicy w swoim samochodzie?

Gdyby tylko pojawił się taki moment, natychmiast zmieniłbym zawód. Nie mam takiego przymusu, żeby się pojawiać na scenie. W naszym zespole każdy musi być na scenie niczym wojownik. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy, mimo że pozornie mamy ułożone jakieś ramy koncertu. Każdy z nas wykonuje sto tysięcy różnych projektów muzycznych i spotykając się na scenie każdy dzieli się z pozostałymi swoimi pomysłami. Bez przerwy czegoś się od siebie uczymy, każdy z nas musi być w pełnej gotowości, przytomności umysłu, reagować na pozostałych i to jest podstawą naszej energii. Jeśli cokolwiek łączy nas z jazzmanami, to jest to właśnie ten element zaskoczenia.

Myślę, że dlatego mamy taką publiczność, bo jedyne, czego można być pewnym w stosunku do zespołu Voo Voo, to fakt, że niczego nie można być pewnym. My nie jesteśmy zespołem, który do końca życia będzie wykonywał jeden przebój w tej samej wersji. Jeśli mamy dwie, trzy bardziej rozpoznawalne piosenki, to wersji owych piosenek jest już co najmniej kilkaset. Myślę, że publiczność to szanuje i to jest fantastyczne, że wyrobiliśmy sobie u niej tak duży kredyt zaufania.

Od wielu lat mieszkasz w Warszawie i chyba się już tam zadomowiłeś. Ale powiedziałeś przed chwilą, że jesteś kameralnym człowiekiem, zresztą od zawsze działasz gdzieś na uboczu tzw. show-biznesu. Z kolei Warszawa ma opinię miasta, gdzie wszyscy żyją w pośpiechu i gonią za kasą. Czy nie kusi cię, żeby się przeprowadzić np. do Krakowa, gdzie mógłbyś sobie żyć spokojniej, umawiać się na piwo z Preissnerem w "Piwnicy pod Baranami"?

Ale tam wszyscy się znają! Ile razy byłem w Krakowie, przy okazji współpracy z zespołem Osjan, nie czułem żadnej intymności, wszyscy tylko plotkują na swój temat. Ja zdecydowanie uwielbiam wielkie miasta - moim ulubionym miastem z wielu powodów jest Berlin i w mniejszym stopniu Amsterdam. Berlin jest wielkim tyglem, który pozwala na zachowanie anonimowości.

W Warszawie mieszkam na Kabatach, czyli w miejscu położonym na uboczu. Żyje mi się tam fantastycznie, jest cisza i spokój, ale nie ma małomiasteczkowej atmosfery, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Z drugiej strony nie lubię pustelnictwa, od czasu do czasu muszę się zanurzać w mieście i je penetrować. Natomiast na pewno trzymam się z daleka od tzw. warszawki, która mnie zawsze odpychała. Nie biorę udziału w tym wielkim targowisku próżności i tych wszystkich premierach, otwieraniach nowych lokali itd. Jeśli jestem w takie miejsca zapraszany, robię wszystko, żeby się tam nie znaleźć i na razie, odpukać, to mi się udaje.

Na Zachodzie pojawiła się ostatnio mocna fala zespołów gitarowych, na czele z White Stripes, The Strokes czy The Darkness. Czy ty znajdujesz w tej muzyce coś dla siebie?

Ja osobiście nie przepadam za Stanami. Tam wprawdzie powstaje wspaniała, bardzo spontaniczna muzyka, ale artystyczny i konceptualny charakter nadaje jej dopiero Europa. Rock and roll stał się elementem wyzwania ideologicznego dopiero wówczas, gdy zaistniał w Europie. Teraz jest podobnie. Ta nowa fala gitarowego grania wybuchła głównie w Wielkiej Brytanii. Gdybym był człowiekiem 20-letnim, pewnie sam grałbym taką muzykę. To, że ona jest wtórna, akurat nie ma znaczenia, jeśli jest w niej tyle emocji.

Mam nadzieję, że ta muzyka zapowiada nową, nonkonformistyczną postawę. Jeśli będzie tworzona w czasach, w których żyjemy, nie będzie pociągała za sobą tłumów ludzi i tworzyła manifestów, wiązała się z życiem - tak jak to było w czasach punkowych - to może istnieć tylko jako jakaś ciekawostka. Próba tworzenia post-punkowych zespołów w Stanach była żenująca, to były bardziej występy cyrkowe niż jakiś żywy ruch.

Na razie ta muzyka dobrze czuje się w klubach, co jest bardzo ważne - zarówno jazz, jak i rock powstawały w klubach i tam jest dla nich najfajniejsze miejsce. W Polsce też pojawiały się takie próby - bardzo podobał mi się zespół Pogodno, który niestety przestał istnieć. Ale ostatnio, gdy byłem w Gdańsku na premierze sztuki z muzyką moich synów, dowiedziałem się, że ci muzycy jednak coś tam robią. Co więcej, właśnie wtedy, o drugiej nad ranem, postanowiliśmy wraz z synami oraz niejakim Buniem założyć zespół punkowy. Tak że może jeszcze poszalejemy...

Macie już jakąś nazwę?

(śmiech) Nie, nie, to był taki żarcik. Ale oni naprawdę myślą o robieniu gitarowej muzyki.

To może być ciekawe. Dziękuję ci za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: ITD | Bóg | muzyka | piosenki | Urszula Dudziak | muzycy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy