Reklama

"Nie jestem maszynką do śpiewania piosenek"

Jacek Łaszczok fanom muzyki tanecznej znany jest bardziej jako Stachursky. Swoją przygodę z muzyką rozpoczynał jako DJ i członek zespołu rockowego. Niespodziewanie jednak jego pierwszą płytą była produkcja dyskotekowa. Z czasem wokalista zaczął odchodzić od muzyki dance na rzecz muzyki pop. Stachursky, chociaż przez wiele lat ignorowany przez wielkie stacje radiowe i telewizyjne, oficjalnie sprzedał na polskim rynku ponad pół miliona kaset i płyt CD, a jego koncerty ogląda za każdym razem od trzech do kilkudziesięciu tysięcy fanów. Wiosną 2002 roku ukazała się jego kolejna płyta, nieco zaskakująco zatytułowana "Finał". W prasie od razu pojawiły się sugestie, iż jest to ostatnie dzieło 36-letniego wokalisty. Czy tak jest naprawdę? O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Stachursky'ego, z Jackiem Łaszczokiem rozmawiał Konrad Sikora.

Twoja nowa płyta nosi tytuł "Finał". Czy to oznacza, jak można było tu i ówdzie wyczytać, że rzeczywiście jest to twoja ostatnia płyta...

Nie. W tej sytuacji jest to płyta, będąca ukoronowaniem mojej drogi. Zaczynałem od muzyki stricte dyskotekowej. Jednak przez cały czas pracowałem nad tym, aby w miarę dyplomatycznie dojść do momentu, w którym właśnie jestem. Nareszcie śpiewam i gram taką muzykę, jaka dla mnie jest najważniejsza. Nie należy jednak jej traktować jak uroczystości, która oznacza koniec mojej kariery, bo jeszcze troszkę piosenek mogę zaśpiewać. Następna płyta autorska nie ukaże się wcześniej niż około roku 2006. Chcę nabrać trochę dystansu, zebrać trochę dobrych piosenek i popatrzeć na to, co się będzie działo na świecie. Mam zamiar popracować trochę z innymi kompozytorami, jak choćby z Mietkiem Jureckim i Markiem Radulim z Budki Suflera. Chcę zaczerpnąć trochę innych pomysłów muzycznych. Wiadomo, że na to potrzeba czasu. Nie jestem jakąś maszynką do śpiewania piosenek.

Reklama

Czy wynika z tego, że grupa fanów, która wciąż jeszcze wierzy, iż wrócisz do muzyki dance, może o tym zapomnieć?

Raczej tak. Na pewno nie mogę tego zrobić chociażby dlatego, że muzyka dyskotekowa nigdy nie była moim celem. Wykorzystałem akurat takie zdarzenie losowe, a że chciałem to robić jak najlepiej, to mam świadomość, że przez pewien czas naprawdę robiłem tę muzykę na dobrym poziomie europejskim. To zjednało mi wielu fanów, którzy lubią tę muzykę, szczególnie młodych. Ale w konsekwencji, jak się okazuje, nie sam gatunek się liczy, ale piosenki - muzyka i przekaz emocjonalny. Dlatego sądzę, że na każdym etapie mojej działalności znajdzie się grupa fanów, która akceptuje tę muzykę, jaką w danej chwili gram.

W Opolu nadal zostajesz jednak nagradzany w kategorii "muzyka dance".

Tak... Myślę, że powinienem coś z tym zrobić w przyszłym roku.

Wierzysz, że uda ci się wydostać z tego zaszufladkowania?

Kilka lat temu, kiedy wydawałem płytę "Urodziłem się, aby grać", nie była ona już tak typowo dyskotekowa. Wtedy zacząłem do swojej twórczości adoptować takie określenie, jak "muzyka taneczna", dlatego że nie miała ona już nic wspólnego z muzyką dance, ale nadal można było przy niej tańczyć. Tym bardziej, że swoją formą (zwrotka, refren, zwrotka, refren) bardziej podpadała pod kategorię muzyki pop. Jeśli jednak ktoś w tych utworach wykorzystuje sporo elementów muzyki dance, i to z powodzeniem, wtedy ciężko jest mu coś w tej sprawie powiedzieć i jednoznacznie się określić. Dla mnie ta muzyka kwalifikuje się do kategorii pop. Niestety, jest tak jak jest. Najgorzej byłoby, gdybym wyruszył na jakąś krucjatę, z zamiarem zmienienia tego wszystkiego na siłę. Sądzę, że ta muzyka za jakiś czas sama odmieni to wszystko. Ale mentalność ludzie jest jaka jest...

To mentalność fanów, czy dziennikarzy muzycznych?

Myślę, że w głównej mierze dziennikarzy. Nie chcę, aby zabrzmiało to jak forma obrazy, ale myślę, że wśród nich jest pewna nieznajomość mojej twórczości i to ona powoduje, że mówi się o mnie i mojej muzyce rzeczy, które nie mają nic wspólnego z tym, co jest w rzeczywistości. Myślę, że czas jest tutaj najważniejszym czynnikiem i to on pozwoli mi uporać się z tym problemem. Sądzę, że za rok lub dwa nie będzie mnie się identyfikować z muzyką dyskotekową. Płyta "Finał" różni się dość znacznie od poprzedniej i wiem, że minie jeszcze trochę czasu, zanim ludzie się do niej przyzwyczają.

A w którym momencie swojej kariery podjąłeś decyzję, że chcesz występować na scenie z zespołem muzyków, a nie tylko z tancerzami?

Może ktoś się teraz uśmiechnie, ale był to koncert zespołu East 17 w "Spodku". Wtedy zdecydowałem, że tak właśnie powinien wyglądać Stachursky. Nie chodziło o samą muzykę, ale o wykonanie koncertowe - że to musi zespół, że to musi mieć taką oprawę. Oczywiście, aby znaleźć sobie odpowiednich ludzi i znaleźć odpowiednie środki, by móc coś takiego dokonać, trzeba być popularnym. Muzyka musi mieć odzew. Trzeba odnieść jakiś sukces komercyjny, żeby móc sobie pozwolić na takie nakłady choćby finansowe.

Zabrało mi to trzy lata, by dotrzeć do takich muzyków, by uzyskać taki poziom, i cały czas nad nim pracujemy. Niedawno doszła sekcja dęta, doszedł drugi perkusista. Pojawiają się jeszcze pewne nowe elementy, które niedługo zaczniemy wykorzystywać na koncertach. To wszystko ma w efekcie doprowadzić do tego, że pod koniec tego roku chcemy zarejestrować jeden z koncertów, w którejś w wielkich sal - w Poznaniu, Katowicach lub Warszawie. Chcę to wszystko doprowadzić do takiego poziomu, że ktoś, kto przyjdzie na mój koncert i zapłaci za bilet, mógł przeżyć coś wyjątkowego, bo tego samego ja oczekuję.

Nigdy nie byłem wielkim fanem East 17, ale ich występ zauroczył mnie pod względem efektu końcowego. Niby taki boysbandzik, a tu proszę, przyjechali, grzmotnęli i dziękuję państwu. Przez tyle lat staram się do tego dojść i mam nadzieję, że powoli już zbliżam się do tego punktu i namiastkę tego daję na swojej trasie koncertowej, którą teraz gram. Namiastkę tego daje także najnowsza płyta, która jest nagrana w systemie "studyjnym", to znaczy nie ma żadnych aranżacji komputerowych, tylko wszystko było nagrywane na tzw. setkę, co znacznie ułatwia nam prezentowanie tego materiału na żywo.

No właśnie, skoro mowa o trasie, to podobno szykujesz dla fanów naprawdę sporo atrakcji...

Tak. Korzystamy na tej trasie z kilku scen i w zależności od miejsca, w którym gramy i od frekwencji, wybieramy najbardziej odpowiednią. Musimy tak robić, bo to, co dla jednych jest sporą frekwencją, dla nas - przy tak ogromnych kosztach związanych z produkcją - nie zawsze jest równie opłacalne. Dlatego musimy do tego podchodzić w miarę elastycznie. Najlepsze koncerty, czyli te największe, gramy na scenie w kształcie rombu i publiczność może oglądać nas z każdej strony, a nie tylko od przodu. Tak najczęściej będzie na stadionach, gdzie zaprezentujemy się na przełomie września i października. Zagramy wówczas chyba 15 takich wielkich koncertów. Oprócz tego wykorzystujemy standardową scenę koncertową i scenę przystosowaną do występów w amfiteatrach.

Ta najważniejsza scena jest trzypoziomowa. Nie chodzi tu o żadne zaskakiwanie kogokolwiek, ale o to, że takie poziomowanie umożliwia odpowiednie wyeksponowanie poszczególnych partii i instrumentów. Oczywiście duże znaczenie przy tym wszystkim mają także światła. Fragmenty tego spektaklu można obejrzeć w teledysku do piosenki "Razem z nami".

Dla mnie najważniejsze jest to, aby pozyskać sympatyków dla swojej muzyki. Doskonałym przykładem takiego koncertu jest występ Phila Collinsa w Paryżu, w 1997 roku. Też miał okrągłą scenę. Jest to kosztowne przedsięwzięcie, ale dzięki temu miał publiczność blisko siebie i nawiązał z nią wspaniały kontakt, a cała oprawa była już tylko uzupełnieniem.

Co sądzisz o fakcie, że twoje piosenki krążą po Internecie w postaci plików mp3?

Według mnie jest to oznaka popularności i to mi rekompensuje wszystko. Wiem, że ponoszę straty na różnych polach eksploatacji, jak na przykład działania piratów lub niekontrolowane krążenie piosenek w Internecie, ale z drugiej strony wpływa to na moją popularność, co znowu przekłada się na większą liczbę osób na koncertach itp. Powiem krótko, przymykam na to oczy.

Czy na tym poziomie twojej działalności artystycznej, twoja wytwórnia jest w stanie ci zapewnić wszystko, czego oczekujesz?

Rola Snake?s Music w ostatnim czasie sprowadza się już tylko do wydawnictwa i dystrybucji. Ja sam przejąłem całą promocję. Staram się stworzyć naprawdę profesjonalny zespół ludzi, który będzie w stanie odpowiednio reagować na to, co się dzieje na rynku i znajdować pomysły na niekonwencjonalną promocję. Efekty tego już są. Pojawiam się w sporej ilości stacji telewizyjnych, radiowych i czasopism. I bardzo podoba mi się to, że jest coraz więcej ludzi życzliwych tej muzyce. Bo nie chodzi o to, żeby ktoś na mój temat wypisywał jakieś peany, ale by ta muzyka znajdowała uznanie.

Grasz teraz dla bardzo licznej publiczności. Nie tęsknisz czasem za małymi, klubowymi koncertami?

Kiedyś, gdy grałem takie koncerty, wiesz jak one wyglądały? Przyjeżdżałem z minidiskiem i nie mogłem w żaden sposób uzyskać tego, co chciałem. To były koncerty głównie dyskotekowe. Lepiej występuje mi się ma tych dużych koncertach. Szczególnie lubię występować w amfiteatrach. Tam jest dobra publiczność i bardzo dobrze się takie miejsca nagłaśnia się. Kapitalnie się tam gra. Koncerty plenerowe są obciążone ryzykiem pogody, ale jeżeli już wygramy z deszczem, wtedy zawsze jest wspaniała zabawa. Prawda jest też taka, że jestem także zmuszony do grania takich dużych koncertów, bo ze względu na logistykę i koszty, nie można już sobie pozwolić na występy dla 200 osób w dyskotece.

Jeszcze parę lat temu nie było szans, by zobaczyć cię choćby w telewizji publicznej. Co sprawiło, że ta sytuacja się zmieniła?

W sumie sprawiło to kilka czynników. Po pierwsze - zmiana profilu muzycznego, odejście od muzyki dyskotekowej, zwrócenie się do innego odbiorcy. Po drugie - nagrałem kilka znanych coverów, ale z polskimi tekstami, jak choćby "The One And Only". To stworzyło wokół mnie miłe zainteresowanie. Docierają do mnie sygnały, że nawet jeśli któraś ze stacji nie gra moich piosenek, to w miarę często prezentuje te oryginalne wersje. Po trzecie - nastąpiła zmiana pokoleniowa. Na różnym etapie swojego życia ludzie wybierają sobie innych idoli muzycznych i nie wykluczone, że za trzy lata moi fani swoją sympatię skierują na kogoś innego. Jak na razie dla sporego grona osób Stachursky jest kimś ważnym. Nacisk jednak kładę na muzykę, bo wierzę, że ona jak ta kropla, która drąży skałę, a w końcu znajdzie swoje miejsce i zostanie zauważona.

Czy to, iż jesteś tak popularny, nie jest dla ciebie męczące?

Kiedyś uważałem to za niesprawiedliwe, ale moja popularność wzrastała małymi krokami. Nie spadła na mnie jak grom z jasnego nieba - nagle nie pojawiła się jedna piosenka i stworzył się szał wokół mojej osoby. Jakoś z biegiem czasu było to tak dozowane, że w sumie tego nie zauważałem. Widzą to tylko osoby stojące z boku, obserwujące mnie od zewnątrz. Tak więc popularność nie jest w stanie ani mnie zmęczyć, ani zaskoczyć. Jestem popularny, wiem, że moja muzyka jest czymś ważnym dla wielu ludzi i czuję to. Nie ma jednak wokół mnie żadnej histerii. Od początku starałem się wszystko robić tak, aby zamieszanie dotyczyło nie mojej osoby, ale mojej muzyki. Jak na razie dzięki temu ludzie mnie oszczędzają.

Dziennikarze pism zajmujących się życiem gwiazd także?

Tak. Żyjemy z nimi w bardzo dobrych relacjach. Mam swojego rzecznika, który dozuje te informacje i stara się to regulować. Jest tego bardzo dużo, ale tego nie odczuwam. Autoryzuję dziennie po kilka wywiadów, ale nawet tego nie dostrzegam. Te pisma tak sprawnie i przyjemnie to wszystko robią, że nie mam na co narzekać.

W takim razie skąd biorą się narzekania innych artystów na te pisma?

Być może w ich przypadku to zainteresowanie jest ukierunkowane właśnie na ich osoby, a nie na twórczość. U mnie jest przeciwnie. Interesuje ich bardziej to, co robię, a nie ja. Na te pytania bardzo chętnie odpowiadam. W miarę jestem na tyle rozgarnięty, że potrafię się w wielu tematach wypowiedzieć i staram się nie dotykać tematów bezpośrednio wkraczających w moją prywatność. Jak na razie im to wystarcza i jestem zachwycony. Poza paroma drobnymi przypadkami, nigdy nie spotkało mnie nic złego z ich strony.

Obecnie cały świat żyje tym, co dzieje się na boiskach Korei i Japonii. Ciebie także to interesuje?

Oglądałem mecz Polaków z Koreą. Zabrakło nam trochę szczęścia. Portugalczykom też nie idzie, więc zobaczymy. Nie możemy tracić nadziei.

A nie kusiło cię, by nagrać jakąś piłkarską piosenkę?

Nie, nie... Jest już tylu artystów, którzy to zrobili, że nie muszę tego robić. Mam tylko nadzieję, że te piosenki to wyraz sympatii dla drużyny, a nie próba promowania siebie. Podoba mi się to, co zrobił zespół Golden Life, no i Brathanki... Wiadomo, tę melodię znamy. Ale siebie w roli wykonawcy takiego utworu raczej nie widzę.

A gdyby cię poproszono o napisanie jakiegoś takiego hymnu na mistrzostwa świata lub olimpiadę?

Chyba nie jestem godzien. Mógłbym ewentualnie zaśpiewać, ale musiałoby to być coś wyjątkowego.

Masz już takie doświadczenie muzyczne, że spokojnie mógłbyś zacząć się z nim dzielić. Nie myślałeś o tym, by zacząć produkować nagrania innych artystów?

Oczywiście, takie myśli się pojawiają, tym bardziej, że otrzymuję sporo takich propozycji, szczególnie jeśli chodzi o muzykę dance. Jednak to wiąże się z odpowiedzialnością za kogoś. Oczywiście jest szansa, że zarobię spore pieniądze, ale biorę na siebie odpowiedzialność za czyjąś karierę i jeśli coś się nie powiedzie, to wiadomo, że najpierw obwinia się producenta. Nie chciałbym czegoś takiego robić. Mam jeszcze coś do zrobienia, a jest tego sporo, bo w przyszłym roku planujemy sporą ekspansję zagraniczną, więc nie miałbym na to czasu. Najbardziej jednak nie chciałbym brać na siebie tej odpowiedzialności.

Lepiej spróbować swych sił w polityce?

Tak. Rzeczywiście mam takie plany, ale to bardzo odległa przyszłość i dotyczy to przede wszystkim mojego miasta, czyli polityki na poziomie lokalnym. Nie mam jakichś większych zapędów. Z przyjemnością zostałbym burmistrzem Łazisk, to fakt. Może by to było niezłe. Muszę jednak najpierw zebrać trochę doświadczenia, bo to nie jest wcale łatwe zadanie. Myślę, że za 5-6 lat, gdybym nie kontynuował kariery muzycznej, mógłbym ku radości innych realizować się w polityce.

Pochodzisz z małej miejscowości. Wybić się i znaleźć sobie miejsca do występów nie jest w takich miastach wcale łatwo. Czy kiedy ty zaczynałeś, było trudniej niż teraz?

Ostatnio miałem okazję spotkać się z muzykami zespołu Hendone z Czechowic, z którymi kiedyś próbowałem coś robić. Grali jeden utwór w regionalnej telewizji i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem, zaskoczyli mnie. Oni grają już bardzo długo, jakieś 20 lat. Oczywiście muzycy się zmieniają, ale zespół cały czas działa. Grają tak długo i wciąż niczego wielkiego nie osiągnęli, w tym sensie, że na pewno jeszcze nie zrealizowali swoich aspiracji i nie osiągnęli stuprocentowej satysfakcji. Obecne czasy wyglądają tak, że sukces muzyczny wiąże się z sukcesem finansowym, który pozwala dalej pracować nad swoim rozwojem. Kiedyś było tak, że te wielkie zespoły, jak Perfect i Lady Pank, chociaż były ogromnie popularne, to jednak brakowało im tej kropki nad "i", tej niezależności finansowej, która pozwoli im rozwinąć skrzydła. Dlatego teraz jest łatwiej. Jest dostęp do dobrych instrumentów, jest sporo studiów nagraniowych i firmy fonograficzne coraz bardziej otwierają się na młodych artystów. Gdy ja nagrywałem na początku lat 90., dojście do Trójki było wręcz niemożliwe, a to była jedyna ogólnopolska stacja muzyczna. Teraz jest Internet i są inne sposoby. Dowodem na to, że można, jest zespół Łzy. Co by o nich nie mówić, nie można im odmówić tego, że wyszli z małego miasteczka i dzięki swojej determinacji, popartej talentem i drobnymi nakładami finansowymi, uzyskali ogólnopolski sukces. Teraz, by nagrać demo, nie trzeba wcale takich wielkich pieniędzy, dlatego uważam, że teraz czasy dla młodych artystów są łatwiejsze.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: popularność | publiczność | piosenki | finał | koncerty | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy