Reklama

"Nasze granie podobało się sąsiadom"

Ritchie Blackmore i jego urocza małżonka Candice Night, gościli w Polsce w 2001 roku, krótko po premierze płyty "Fires At Midnight". Minęło kilka miesięcy, a o zespole Blackmore’s Night znów jest głośno, a to za sprawą kolejnego wydawnictwa, podwójnego albumu "Past Times With Good Company". Z tej okazji Ritchie i Candice z ochotą opowiedzieli o początkach zespołu, fascynacji muzyką średniowieczną i oczywiście o nowej płycie.

W jakich okolicznościach poznaliście się?

Candice: To zabawna historia. Poznaliśmy się na boisku piłkarskim na nowojorskiej Long Island. Stacja radiowa, dla której pracowałam, zorganizowała wtedy charytatywny mecz dziennikarzy z muzykami i ekipą Deep Purple. Ritchie skompletował wtedy drużynę złożoną z niemal profesjonalnych graczy, podczas gdy w naszej grali radiowcy, którzy nie mieli zbyt wielkiego pojęcia o piłce nożnej. Nasza drużyna poniosła więc sromotną klęskę. Po meczu podeszłam do Ritchiego i poprosiłam go o autograf, a on zaproponował spotkanie w barze nieopodal. Rozmawialiśmy całą noc, okazało się, że łączy nas tak wiele...

Reklama

Ritchie: Seks...

Candice: (śmiech) O tym nie rozmawialiśmy. Ritchie, bądź grzeczny! Kiedy go poznałam, był dżentelmenem i nie wiem, kiedy zaszły te zmiany. No, ale to było dawno temu, w 1989 roku. I od tamtej pory jesteśmy razem.

Jak doszło do tego, że zdecydowaliście się połączyć wasze nazwiska w nazwie zespołu?

Ritchie: Czułem, że moi starzy fani powinni wiedzieć, co teraz robię, że po opuszczeniu Deep Purple nie zniknąłem z powierzchni ziemi. Długo nie mogliśmy zdecydować się, czy firmować tę muzykę naszymi nazwiskami, czy też wymyślić całkiem nową nazwę, ale w końcu wspólnie z Candice podjęliśmy decyzję, że tak będzie najlepiej. Tym bardziej, że nazwa Blackmore’s Night ma podwójne znaczenie. Najważniejsza jednak była troska o to, by starzy fani wiedzieli, co robię. Od tamtego czasu zyskaliśmy mnóstwo nowych fanów i często żałuję, że nie nazwaliśmy grupy inaczej.

Kiedy zacząłeś interesować się średniowieczną muzyką?

Ritchie: Wszystko przez to, że sam jestem już w średnim wieku. (śmiech) Prawda jest taka, że w 1972 roku telewizja BBC wyemitowała serial o królu Henryku VIII i jego żonach. Urzekła mnie muzyka z tego serialu, wykonywana przez Early Music Consort Of London pod batutą Davida Monroe. Zakochałem się przede wszystkim w partiach granych przez drewniane instrumenty dęte. Utwór, który zrobił wtedy na mnie szczególne wrażenie, to dwanaście tańców "Danserye" Tylmana Susato czyli muzyka o brzmieniu niemiecko-belgijskim, czy raczej flamandzkim. Cóż, na początku XVI wieku, kiedy żył Susato, granice przebiegały trochę inaczej... Zafascynowała mnie ta muzyka, zakochałem się w jej harmonii, która w pewnym sensie przypominała takie utwory, jak "Smoke On The Water". Chodzi o granie riffów, a nie pojedynczych nut - okazało się, że tak samo grano muzykę w XVI wieku!

Powiedzcie coś o tych wszystkich niezwykłych instrumentach, których używacie w Blackmore’s Night. Sami na nich gracie?

Ritchie: Można powiedzieć, że stare instrumenty to nasze hobby. Kiedy słucham muzyki renesansowej, jestem purystą i szukam oryginalnych brzmień, ale na scenie oczywiście staram się przetransponować te dźwięki na gitarę, często na gitarę elektryczną. Nauczyliśmy się jednak z Candice grać na kilku dawnych instrumentach i wykorzystujemy je na scenie. Sam chętnie grywam na hurdy gurdy, ale, niestety, często przegrywam walkę z tym instrumentem...

Candice: Znalezienie w Ameryce ludzi, którzy potrafiliby grać na tych wszystkich niesamowitych średniowiecznych instrumentach, graniczy z cudem. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie znajdziemy odpowiednich instrumentalistów, postanowiliśmy się sami tego nauczyć. Co zabawne, Ritchie choć jest tak bardzo zafascynowany drewnianymi instrumentami dętymi i potęgą ich brzmienia, nie potrafi sobie z nimi poradzić, więc wszystkie trafiają do mnie. Muszę więc na nich grać, bo inaczej będą się kurzyć gdzieś na kołku. Niedawno kupiliśmy elektryczne hurdy gurdy, które brzmią wspaniale i które wypróbowaliśmy na ostatniej trasie. Dzięki nim wstępy do kilku utworów brzmią po prostu wspaniale.

Jak powstają wasze utwory? Słuchacie muzyki z epoki, a potem aranżujecie ją na nowo, zgodnie z własnym upodobaniem?

Candice: Tak, Ritchie właściwie nie słucha innej muzyki.

Ritchie: To prawda, słucham właściwie tylko muzyki renesansowej i średniowiecznej. Candice ma dużo szersze horyzonty, ja jestem ograniczony. Ta muzyka gra więc w domu cały czas i często korzystam z zasłyszanych motywów. Na przykład utwór "Fires At Midnight" oparty jest na hiszpańskiej pieśni z XIII wieku, do której tekst napisał król Alfonso X. Melodię skomponował pewnie minstrel z jego dworu... Pokochaliśmy tę pieśń i postanowiliśmy ją zaadoptować do własnych potrzeb, ale nie rozumieliśmy słów. Candice usiadła więc i napisała nowy tekst - o gwiazdach, świecie, przyrodzie. Wydaje mi się, że ma to jakiś związek z czarami. Mam rację?

Candice: Nie wolno mi ujawniać takich informacji. (śmiech) Mówiąc szczerze, nie lubię mówić o tekstach naszych utworów, bo w zależności od nastroju, z dnia na dzień mogą one zmienić dla mnie znaczenie. Wolę, kiedy ludzie przychodzą do mnie z własną interpretacją tych słów, bo patrzą na nie wówczas przez pryzmat własnych doświadczeń. Nie mówię wtedy nikomu, że się pomylił, bo w takich sprawach nie można się mylić. Taka jest sztuka - cokolwiek ludzie usłyszą w naszych utworach, z pewnością w nich jest.

Ritchie: To "Fires At Midnight" nie jest o czarownicach?

Candice: (śmiech) Niech ci będzie, jeśli tylko tego chcesz...

Jaka jest wasza opinia o współczesnej muzyce? Których wykonawców cenicie?

Candice: Dobre pytanie. Bardzo lubimy Enyę, Maggie Reilly czy Mike’a Oldfielda. W Ameryce ci wykonawcy nie są zbyt popularni, ale w Europie cieszą się należytym szacunkiem.

Ritchie: "Moonlight Shadow" Oldfielda to jeden z naszych ulubionych utworów, podobnie jak "To France" nagrany z Maggie Reilly. Dlatego to, co gramy w Blackmore’s Night, można nazwać połączeniem muzyki renesansowej z twórczością Oldfielda i Reilly, która ma bardzo podobny głos do Candice.

Ritchie, czy komponowanie utworów stylizowanych na muzykę dawną, jest trudniejsze niż pisanie współczesnego repertuaru?

Ritchie: Wierzysz w reinkarnację? Ja po prostu czuję, że tam byłem, że poprzednie życie wiodłem w tamtych czasach. A może teraz żyję w dwóch światach równolegle? Wiesz, fizyka kwantowa, te sprawy... Ta muzyka porusza czułą strunę w mojej duszy, przenosi mnie w tamte czasy.

Candice: Mamy w repertuarze sporo utworów autorstwa Ritchiego, które brzmią jak autentyczne kompozycje z tamtej epoki. Spotkałam się już zresztą z recenzjami, w których dziennikarze pisali, że ten a ten utwór to anonimowa pieśń z XV wieku, a Ritchie napisał ją sam, zaledwie kilka lat temu. (śmiech)

Ritchie: Nie może być większego komplementu, niż fakt, że ktoś bierze mój utwór za melodię tradycyjną.

Candice: "Catherine Howard’s Fate" jest takim utworem, brzmi jak coś bardzo starego…

Ritchie: To prawda. Kiedy powstawał "Catherine Howard’s Fate" stało się coś bardzo dziwnego. Siedzieliśmy z Candice w kuchni naszego mieszkania na Long Island, ja grałem na gitarze, ona śpiewała. Nagle wokół nas pojawiła się mgła, bardzo subtelna i delikatna. To było niczym spotkanie z duchami, ale bardzo rzeczywiste... Oboje to widzieliśmy, nie potrzebowaliśmy nawet upewniać się nawzajem co do tego.

Ritchie: Skomponowanie "Catherine Howard’s Fate" zajęło nam mniej więcej pięć minut. Kiedy skończyliśmy, mgła opadła. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby ktoś w zamkniętym pomieszczeniu przypalił tosta, ale to nie był dym. Widocznie historia Catherine Howard, jednej z żon Henryka VIII, poruszyła jakąś czułą strunę w świecie sił nadprzyrodzonych. A może to jest jak najbardziej naturalne...

Macie bardzo wielu fanów w Japonii. Koncertowaliście tam?

Candice: Tak, nasza pierwsza trasa, w 1997 roku, zaczęła się od Japonii. Byłam bardzo przerażona, bo miał to być mój debiut sceniczny w roli głównej wokalistki zespołu. Wmawiałam sobie, że to wszystko nieprawda i że za kilka minut się z tego snu obudzę. (śmiech) Ale się nie obudziłam... Mój debiut odbył się przed pięciotysięczną publicznością, a było to wyzwanie tym większe, że Ritchie w ogóle jest legendą, ale w Japonii traktowany jest wręcz jak bóg. Na szczęście reakcja publiczności była wspaniała i ciągle sobie obiecujemy, że wrócimy do Japonii. Za każdym razem lądujemy jednak w Europie, bo tutaj są te wszystkie zamki, tutaj ludzie mają tę muzykę we krwi i znacznie lepiej ją rozumieją. Dlatego od 1997 roku nie pojawiliśmy się w Japonii.

Gracie koncerty w operach, teatrach, kościołach i zamkach. Czym te przybytki różnią się od zwykłych sal koncertowych?

Ritchie: Często z Candice spędzaliśmy wakacje w niemieckich zamkach, więc kiedy powołaliśmy do życia Blackmore's Night, doszliśmy do wniosku, że byłoby wspaniale wrócić z tą muzyką do zamków, skąd przecież pochodzi. Wiele utworów napisaliśmy zresztą w zamkach, więc granie ich w tych miejscach było jak najbardziej naturalne. Wiem jednak, że ten pomysł przyprawił o ból głowy wielu promotorów i organizatorów koncertów, tym bardziej, że muzyka renesansowa nie przynosi kokosów. Nie chodziło nam jednak ani o pieniądze, ani o sukces, ale o to, że nasza muzyka po prostu nie pasowała do rockowych klubów. Grałem w Deep Purple, prawdopodobnie jednym z najgłośniejszych zespołów świata, a Blackmore's Night to jeden z najcichszych zespołów świata, całkowite przeciwieństwo tamtego. Okazało się jednak, że ciche granie jest dość kłopotliwe, szczególnie w klubach, gdzie zawsze znajdą się jacyś pijani kolesie, którzy wrzeszczą: "Hej Ritchie, zagraj Smoke on the Water!" i robią inne inteligentne uwagi, które nie nastrajają cię zbytnio do spokojnego grania. Dlatego gramy w zamkach i staramy się, by liczba widzów nie przekraczała granic rozsądku. Najlepiej jeśli jest ich około tysiąca, choć czasem jest dwa czy trzy razy więcej, a w Moskwie graliśmy nawet dla ośmiu tysięcy. Zauważyłem jednak, że właśnie tysiąc ludzi potrafi przyjąć koncert z należną uwagą. Kiedy ludzi przyciąga na koncert wieść o dużej imprezie, niezbyt interesuje ich muzyka. Im mniejsza publiczność, tym bardziej skupiona.

Candice: Najbardziej niesamowite jest to, że fani na naszą prośbę ubierają się w stroje z dawnych wieków, podobnie jak my na scenie. Kiedy więc patrzymy na publiczność często widzimy króla Henryka VIII siedzącego w pierwszym rzędzie, obok niego Lady Marion z Robin Hoodem, nieopodal kilku błaznów... Dzięki nim każdy koncert jest wyjątkowy, dlatego zawsze rezerwujemy im pierwsze rzędy. Kiedy gramy na dziedzińcu zamku zbudowanego setki lat temu dla takiej publiczności, a księżyc w pełni wznosi się nad murami, naprawdę czujemy, jak cofa się czas, czujemy, że przenosimy się do innej epoki. Przez kilka godzin czujemy wokół nas prawdziwą magię, to niesamowite. Najdłuższy nasz koncert trwał trzy i pół godziny! Kiedy świetnie się bawimy, staramy się robić to tak długo, jak to tylko możliwe.

Co pociąga cię w muzyce Mozarta, Bacha i Beethovena?

Ritchie: Przyznam, że trochę przytłoczyła mnie waga tego pytania... Jestem fanatykiem Bacha od jakichś 30 lat. Grałem kiedyś kilka jego kompozycji na gitarze klasycznej i uwielbiam intensywność jego muzyki. Bach to mój ulubiony kompozytor. Tworzył niesamowite utwory, ale niestety mnóstwo jego dzieł zaginęło. Niesamowicie ważna jest dla mnie melodia... Jest takie stare angielskie powiedzenie, które mówi, że dobra melodia to melodia, którą potrafi zagwizdać listonosz. Rzeczywiście, w prostocie tkwi siła. Wiele kompozycji Bacha czy Mozarta da się sprowadzić do właśnie takich melodii, które można zagwizdać. Weźmy na przykład "Jesu, Joy of Man's Desiring" Bacha, jedną z moich ulubionych melodii - z początku wydaje się bardzo prosta, ale pod względem technicznym wcale taka nie jest. Grywałem ją na gitarze i jestem pod wrażeniem jej piękna. Bach miał niezwykłą zdolność łączenia pięknych melodii z niesamowitą techniką i strukturą harmoniczną.

Powiedziałeś kiedyś, że Niemcy to twój drugi dom. Jak do tego doszło?

Ritchie: Sam nie wiem. Po raz pierwszy przyjechałem do Niemiec jako osiemnastolatek, gdy grałem w zespole Jerry’ego Lee Lewisa. Kilka miesięcy później znów tam byłem, tym razem towarzysząc Gene Vincentowi, innej wielkiej gwieździe tamtych lat. W ten sposób poznałem Hamburg i Niemców, których zdyscyplinowanie bardzo mi się spodobało. Anglicy są bardzo twórczy, ale często bywają trochę niechlujni... Wracając do Bacha i innych wielkich kompozytorów z przeszłości - myślę, że w niemieckiej ziemi jest coś, co sprawia, że tworzyli tak zachwycającą muzykę. Uwielbiam niemieckie krajobrazy, szczególnie okolice Norymbergi, tamtejszą przyrodę. Wielu Niemców dziwi się mojemu uwielbieniu dla ich ojczyzny, dlatego nie chcę przeprowadzać się do Europy - boję się, że wtedy czar pryśnie. Być może dzięki temu, że mieszkamy w Ameryce, niemieckie krajobrazy i niemieckie zamki działają na mnie tak bardzo inspirująco. Oczywiście, w Anglii również są zamki, ale inne, bardzo kwadratowe... Tymczasem ja uwielbiam architekturę gotycką, szczególnie tę skupioną w okolicach Norymbergi, te gotyckie wieże. Kiedy komponuję nowe utwory Blackmore’s Night, wyobrażam sobie, że żyjemy właśnie w takiej okolicy, siedzimy w tawernie, śnieg prószy za oknem, a ogień trzaska w kominku. Aspekt wizualny naszej muzyki jest bardzo ważny, a w Ameryce nie ma zbyt wiele takich miejsc.

Właśnie ukazał się podwójny album koncertowy Blackmore’s Night. Możecie coś więcej o nim powiedzieć?

Candice: Nagraliśmy kilka koncertów i jeden z nich, z Groningen w Holandii, okazał się naprawdę wspaniały. Atmosfera tamtego pięknego teatru i odpowiednie nastawienie publiczności sprawiły, że Ritchie otworzył się tej nocy i zagrał wiele dłuższych niż zwykle introdukcji czy partii solowych. Mógł w pełni zaprezentować swój talent i swoje umiejętności. Gdy publiczność jest zbyt głośna lub domaga się głośniejszego grania, ogranicza cię w pewien sposób i wszystko sprowadza się do grania utworów służących wyłącznie zabawie. To też miłe, ale Ritchie uwielbia publiczność, która potrafi słuchać w skupieniu. Wtedy cała jego dusza przechodzi przez końcówki palców i zamienia się w piękne dźwięki... Ritchie, pamiętasz tę noc w Holandii?

Ritchie: Tak. Kiedy nagrywa się płytę koncertową, czasem partie wokalne wychodzą dobrze, a instrumenty źle, więc sprawienie, by wszystko należycie współgrało, nie jest łatwym zadaniem. Myślę, że właśnie w Groningen ta trudna sztuka nam się udała.

Candice: "Past Times With Good Company" to podwójny album, bo utwory są o wiele dłuższe niż ich wersje studyjne. To była wyjątkowa noc.

Ritchie, jak doszło do tak radykalnej zmiany twoich muzycznych upodobań? Z hardrockowego gitarzysty przeobraziłeś się w lidera formacji wykonującej muzykę dawną.

Ritchie: Moje gusta się nie zmieniły. Wciąż uwielbiam rock’n’rolla, twórczość takich wykonawców, jak Buddy Holly, ale mniej więcej od 23. roku życia słucham również muzyki renesansowej. Na scenie grywałem rocka, ale po powrocie do hotelu, przed zaśnięciem lub do medytacji, puszczałem sobie muzykę dawną. Do głowy mi nie przyszło, żeby coś takiego grać, po prostu czerpałem przyjemność ze słuchania tych dźwięków. 20 lat później ta muzyka wezbrała we mnie i zacząłem grać ją na gitarze, a Candice chodziła po domu i gwizdała lub nuciła te melodie. W pewnym momencie zaczęliśmy grywać niektóre utwory naszym przyjaciołom, którzy zaczęli namawiać nas do nagrania płyty. Tak powstała "Shadow Of The Moon" - tylko dlatego, że nasze granie podobało się sąsiadom.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Candice Night | times | melodia | instrumenty | deep | koncert | publiczność | howard | śmiech | utwory | muzyka | granie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy