Reklama

"Muzyka na stadiony"

Bezkompromisowa postawa, ostra muzyka, prowokujące wywiady – taki jest zespół O.N.A. Jedna z najpopularniejszych grup rockowych w Polsce podjęła ostatnio decyzję, że nie będzie rozmawiać z mediami nie związanymi z muzyką. Komercyjne samobójstwo, czy przemyślana strategia artystów, którzy nie poddali się bezwolnie wymogom rynku? Czas pokaże... Na szczęście dla nas muzycy O.N.A. znaleźli czas i chętnie odpowiadali na najtrudniejsze pytania. Z Agnieszką Chylińską i Grzegorzem Skawińskim rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Jesteście bardzo pracowitym zespołem – nie dość, że regularnie wydajecie płyty, to jeszcze pomiędzy nimi przypominacie o sobie takimi wydawnictwami jak „Re-TRIP”, muzyka do „Ostatniej misji”. Nie macie nigdy ochoty na urlop?

Agnieszka: To nie jest tak, że my się tym męczymy, że przychodzisz do biura i widzisz szefa, którego nie cierpisz, że musisz odbębnić swoje. Tego, co robię w O.N.A., nigdy nie nazywam pracą, a to przecież od pracy się odpoczywa, bierze się urlopy. Wydaje mi się, że koncerty to jedna wielka zabawa i chociaż po 30. czy 40. koncercie z rzędu mamy dosyć, tak się dobrze składa, że każdy z nas ma taki charakter, że po dwóch dniach tak zwanego luziku, kiedy nic nie robimy, coś zaczyna być nie tak. Każdy zaczyna być nerwowy, natychmiast do siebie dzwonimy i zaczynamy coś kombinować.

Reklama

Grzegorz: Widocznie jestem pracoholikiem. Chociaż miewam ochotę na urlop i czasem robię sobie przerwy od grania, muzyka jest moją pasją. Podkreślam, nie jest to mój zawód – ale pasja. Robię to z potrzeby duszy i serca, z potrzeby samorealizacji, dlatego nie ustanę i nie czuję się zmęczony.

Nie boicie się, że bombardując fanów nowymi wydawnictwami z taką regularnością i częstotliwością możecie ich zmęczyć?

Grzegorz: Owszem, jest to możliwe, dlatego zespół O.N.A. zamilknie na dłuższy czas. Oczywiście, będziemy koncertować, ale następny album studyjny wydamy dopiero jesienią 2001 roku. Musimy trochę podładować akumulatory i nabrać trochę dystansu. Chcemy, żeby nasza następna płyta była czymś absolutnie wyjątkowym, dużym artystycznym wydarzeniem. Doszliśmy bowiem do pewnego progu i żeby zrobić następny krok, musimy się zastanowić i trochę popracować, a na to potrzeba czasu. Jak tylko skończy się sezon koncertowy, będziemy się zastanawiać, co dalej ósma klaso...

Agnieszka: Ludzie reagują tak, jak zespół daje im zareagować. Jeżeli po nas będzie widać zmęczenie i jeżeli po naszych płytach będzie widać, że jest to wyduszone, wymęczone, zrobione tylko po to, bo tak się komuś wydawało, że powinno być, że tak jest dobrze, to w tym momencie wszystko przestanie mieć sens. Natomiast, dopóki my w tym czujemy moc, robimy to naprawdę od serca, nie ma takiej możliwości, żeby nasi fani poczuli, że mają tego dosyć. Przyznam jednak, że teraz przyszedł taki moment, kiedy jesteśmy lekko wypompowani, szczególnie promocją naszej ostatniej płyty, więc postanowiliśmy sobie zrobić taki luzik półtoraroczny, chcemy pograć trochę koncertów, nabrać świeżego powietrza do głowy. To jednak od początku do końca nasza decyzja. Wszystko zależy od artysty, od jakości tego, co on oferuje zależy miłość fanów.

O.N.A. to taki muzyczny kameleon, który zmienia się z płyty na płytę, ty również zmieniasz swoje oblicze. Czy to naturalna ewolucja, czy zaskakiwanie jest elementem jakiejś przemyślanej strategii?

Agnieszka: Nie jestem osobą, która potrafi kalkulować na zimno, jestem bardzo spontaniczna i wszystko, co się dzieje w moim życiu jest dziełem przypadku. Zdaję sobie jednak sprawę, że inaczej widzą mnie media, a zupełni czym innym jestem ja. Przyszły takie czasy, że muzyka rockowa jest wypierana z rozgłośni radiowych i żeby krążek się sprzedał, żeby w ogóle można było zaistnieć, jesteśmy zmuszeni promować utwory lżejsze. Stąd pojawiają się spekulacje, że może ostatnio złagodniałam... Tymczasem, na podstawie utworów wybranych do promocji absolutnie nie można określić jaką jestem osobą, jaki charakter ma nasz zespół. Nieprawda, że jestem taka łagodna i uśmiechnięta, jak w „Kiedy powiem sobie dość”. Moim marzeniem byłoby promowanie takich utworów, jak „Pieprz”, który jest brutalnym, hardcore’owym kawałkiem, ale nikt by tego nie puszczał – i to jest ten pieprzony kompromis, z którym muszę się liczyć, bo chcę istnieć. Telewizja i w ogóle media, zawsze spłaszczają, starają się każdego zaszufladkować. Swojego czasu byłam wulgarną chamką, a teraz wymyślono sobie, że jestem łagodniejącą, dorosłą kobietą. Ani z pierwszym, ani z drugim wizerunkiem absolutnie się nie zgadzam, natomiast nie mogę szarpać się z tym i tłumaczyć każdemu, jaka jestem naprawdę. Niech się dzieje, co chce, ja w każdym razie wiem, że i na scenie i w domu, kiedy obieram ziemniaki, jestem sobą. Nie mogę przejmować się plotkami na mój temat. Takie jest życie.

W wywiadzie dla Machiny Grzegorz powiedział kilka miesięcy temu - „Muzycznie jesteśmy dużo bardziej kosmpolityczni niż inne kapele, które poruszają się po naszym rynku, łatwiej nam zmienić skóry, odrzucać stare elementy, przyjmować nowe”. Czy to znaczy, że komponując nowy materiał śledzicie uważnie amerykańskie czy angielskie listy przebojów i na bieżąco staracie dostosować się do tego, co dzieje się na świecie?

Grzegorz: To nie tak. Śledzimy światowy rynek w sensie tego, co się dzieje w muzyce. Bardzo często, kiedy pojawiają się jakieś nowe rzeczy, adaptujemy je do swojego stylu, ale nigdy ni robimy tak, że zmieniamy naszą muzykę całkowicie, udaje się nam zachować siebie w tym wszystkim. Absolutnie nie przyznaję się do tego, że robimy to z pobudek komercyjnych. Chodzi o to, żeby grać coś nowego, jakoś się rozwijać. Nie zmieniamy nigdy diametralnie swojego stylu. Owszem, „Modlishka” była płytą, gdzie poszukiwaliśmy jeszcze formuły dla O.N.A., ale wszystkie następne są już stylistycznie zbliżone. Myślę, że to ciekawe, żeby brać z muzyki nowe elementy. Nie bierzemy niczego w całości, tylko to, co będzie pasować do tego, co gramy. Robią to zresztą wszyscy, na całym świecie. Niedoścignionym wzorem jest dla mnie pod tym względem Miles Davis, który potrafił, będąc jazzmenem, grać rocka, rap i wykorzystać to dla siebie. My również próbujemy czerpać inspiracje z innych stylów muzycznych.

Jakie wrażenia wynieśliście z tegorocznej edycji Fryderków. Mimo licznych nominacji nie zdobyliście statuetki. Czujecie się rozczarowani?

Agnieszka: Jeśli chodzi o samą imprezę, to nie ma co ukrywać, że była kiepska. Odnosiło się takie wrażenie, że przyszedł Orzech i po prostu zaczął odczytywać przez godzinę kto coś dostał i nie dostał. Natmiast, jako że mamy już trochę Fryderyków na koncie, nie miałam uczucia, że świat mi się załamał pod nogami i już niczego w życiu nie dokonam. Tak się składa, że absolutnie popieram to, że statuetki otrzymał zespół Myslovitz. Uważam, że nagrali bardzo fajną płytę i zrobili niesamowity przebój. Nie miałam więc żadnego gula i cieszę się, że to właśnie oni, a nie ktoś inny. Podobnie było w przypadku innych kategorii, na przykład „wokalistka roku”, gdzie też byłam nominowana i nie otrzymałam Fryderyka. Co tu dużo ukrywać, to był rok Kayah i Bregovica. Kayah jest bardzo dobrą wokalistką, ma niesamowity głos, a ich płyta – czy podoba się komuś, czy nie – była genialnie nagrana i jest to profesjonalna płyta popowej artystki. Absolutnie nie czułam, że jest to wielka przegrana zespołu O.N.A., po prostu 1999 rok był to rok innych kapel.

Czy to prawda, że zamierzacie udzielać wywiadów wyłącznie dla mediów muzycznych?

Agnieszka: Tak. Nie ma sensu za wszelką cenę pojawiać się byle gdzie, byle tylko się pojawiać, w kontekście „Wędkarza Porannego”, albo „Rolnika”. Nie ma gazet muzycznych, więc trudno będę musiała udzielać się w pismach dla gospodyń domowych – absolutnie nie! Uważam, że to niszczy wizerunek zespołu, szczególnie mojej skromnej osoby, gdzie za moment będę identyfikowana z kotletem schabowym i kwiatem róży, a nie z tym, z czym chcę być identyfikowana – z muzyką, z zespołem rockowym i ciężkim uderzeniem. Rynek muzyczny przeżywa bardzo duży kryzys, w radiu puszczana jest muzyka lekka, łatwa i przyjemna. W tym momencie zespół O.N.A. ma niewielkie szanse, żeby zaistnieć i być bardzo popularną kapelą, ale zdaliśmy sobie sprawę z tego, że chyba nie na tym nam zależy. Zależy nam na naszej publiczności, naszych koncertach i żeby nasza płyta była bez żadnych kompromisów w postaci utworów łagodnych, zrobionych tylko po to, żeby poleciały w radiu. Stwierdziliśmy, że nawet kosztem popularności i tego, że będziemy grać w klubach dla 300 osób warto grać swoją muzykę i udzielać się tam, gdzie czujemy, że dziennikarz rozumie i wie z kim i o czym rozmawia. Ja już swoje nagrody odebrałam, pojawiłam się w paru popularnych programach, poznałam paru ludzi i wydaje mi się, że jednak najważniejsza w tym wszystkim jest muzyka. Natomiast to, żeby moje nazwisko padło w mediach w godzinach największej oglądalności, w ogóle nie jest dla mnie ważne.

Chciałbym poznać twoją opinię na temat deathmetalowego zespołu Damnation?

Agnieszka: Co ja mogę sądzić o zespole mojego brata? Mój brat i jego muzyka to dla mnie bardzo ważna sprawa.

Korzystacie z Internetu?

Grzegorz: Myślę, że Internet to fantastyczna sprawa. Mam w domu komputer podłączony do sieci, mam konto pocztowe. Dostaję listy od fanów, które czytam, a czasem, gdy mam czas, na niektóre odpisuję. Internet to potężne medium, w Polsce może jeszcze niedoceniane, ale na Zachodzie Internet to już nowa władza.

Minęło kilka miesięcy od premiery „Pieprzu”. Z jakim przyjęciem spotkała się ta płyta?

Agnieszka: Z całkiem niezłym. Sprzedaliśmy dotąd około 50 tysięcy egzemplarzy, co jest dobrym wynikiem. Tak naprawdę radość sprawia nam nie wysokość sprzedaży, ale koncerty zespołu. Jest taki moment, kiedy wchodzę na scenę i myślę sobie, że muszę przedstawić ludziom nowy materiał, po czym okazuje się, że wszyscy już znają tekst i śpiewają razem ze mną, nawet te utwory, które w ogóle nie pójdą do promocji. To są wspaniałe chwile. Zaczynaliśmy od takich koncertów, na które przychodziło pięć osób – trzy na Kombi, jedna na Second Face, a jedna w ogóle nie wiedziała o co chodzi. Nigdy nie sądziłam, że tak się stanie, że będę mieć przed sobą 50-tysięczną publiczność, która przyszła tylko na O.N.A. Radość z otrzymania jakiejkolwiek nagrody nie jest w stanie przewyższyć tego uczucia euforii i satysfakcji. Po płycie „Pieprz” jeszcze bardziej się to ugruntowało, jeszcze bardziej czuję, że mam fanów. Chociaż, jak już powiedziałam, mam do tego dystans, wiem że kiedyś to wszystko zdechnie i wrócę gdzieś tam, na padół zwyczajnego życia, bardzo się cieszę z tego, co mam,

Czy zastanawiałaś się kiedyś, co mogłabyś robić, gdyby zespół O.N.A. przestał istnieć?

Agnieszka: Myślę o tym codziennie. Nie do końca chyba wierzę w to, co się wokół mnie dzieje i wydaje mi się, że to jest jakiś dar, który za moment stracę, że za pięć minut, czy pięć lat to wszystko pęknie. Myślę o tym, co będę robić i różne rzeczy przychodzą mi do głowy. Wiem jedno, na pewno nie nadaję się na sprzedawczynię, czy coś takiego. Z matmy jestem kompletną nogą, nie radzę sobie w obliczeniach i z każdej firmy wywalono by mnie po pierwszym dniu. Jeżeli kiedykolwiek przestanę śpiewać, może zajmę się pisaniem, może zajmę się filmem, będę krążyć w okolicach sztuki. Na pewno nie nadaję się do pracy w biurze. Nie dlatego, że uważam się lepsza, od ludzi, którzy wykonują taki zawód, ale ja po prostu się do tego nie nadaję. Mam nadzieję, że szczęście będzie mi towarzyszyło i do końca swoich dni będę mogła żyć ze sztuki.

Może zostaniesz aktorką? Pierwsze lody zostały już przełamane, razem z całym zespołem pojawiłaś się w epizodzie „Ostatniej misji”...

Agnieszka: Utwór „Moja odpowiedź” jest utworem pilotującym ten film i reżyser wpadł na pomysł, żebyśmy się tam pojawili. Fajna sprawa, tym bardziej, że gramy na scenie nasz kawałek, po prostu jesteśmy sobą. Jeżeli chodzi o rozpoczynanie kariery aktorskiej, to teraz akurat jest na to kiepski moment. Jestem zniesmaczona debiutem Kowalskiej i debiutem Steczkowskiej. Byłam na obydwu filmach i uważam, że średnio to wyglądało. Nie chciałabym, żeby ktoś o mnie napisał, że może nieźle śpiewa, ale jest kiepską aktorką, albo, że piosenkarka pcha się, żeby zrobić karierę aktorską. Jeśli zdecyduję się kiedykolwiek na coś takiego, muszę mieć nad wszystkim dużą kontrolę. Chciałabym być współautorką scenariusza, mieć wpływ na swoją rolę, a nie tylko podtrzymywać plakat. Nie chciałabym, żeby było napisane „w tym filmie gra Chylińska”, ale że gra jakąś beznadzieję przez pięć minut, to nie ma żadnego znaczenia. Jak na razie jest jeden człowiek, u którego rola byłaby spełnieniem mojego marzenia i naprawdę wielkim zaszczytem – mam na myśli Jana Jakuba Kolskiego, którego filmy są kwiatem na błocie i syfie dzisiejszej polskiej kinematografii. Wszyscy wzięli się teraz za robienie lektur szkolnych, miliony złotych są wydawane na jakiś tam fragment dekoracji, a Kolski reprezentuje kino, które uwielbiam, dla ludzi myślących, bardzo wrażliwych, a za taką osobę się uważam.

Zaskoczyłaś mnie, bo prawdę mówiąc wyobrażałem sobie ciebie w filmie typu „Pulp Fiction”, w szybkim samochodzie, z wielką giwerą w dłoni...

Agnieszka: (śmiech) Tak, tak... Żyleta, brunetka z silikonem, te sprawy. Może jak się na mnie patrzy, ludzie mogą myśleć, że jestem taka twarda kobieta, ale marzy mi się rola wiejskiej dziewczyny, która zakochała się w Majchrzaku, który gra księdza i nie może bez niego żyć. Taką rolę chciałabym zagrać – nie mięśniem, nie sztuczną krwią, ale duszą, po prostu duszą.

Grzegorz, jak doszło do tego, że zaproponowano ci skomponowanie ścieżki dźwiękowej do filmu „Ostatnia misja”?

Grzegorz: Sprawa była bardzo prosta. Firma producencka, Lex Entertainment, zwróciła się do naszego wydawcy, Sony Music, z propozycją produkcji soundtracku. Zastanawiano się, kto mógłby to zrobić i firma Sony zaproponowała moją osobę. Po rozmowach wstępnych doszliśmy do wniosku, że można by się tego podjąć i po rozmowie z reżyserem postanowiłem spróbować. Pisałem już piosenki, które były wykorzystywane w filmach, nigdy jednak nie komponowałem muzyki typowo filmowej. To całkowicie inna sprawa. Jeśli robimy z zespołem jakiś utwór, komponujemy go, opatrujemy tekstem, aranżujemy, to jest już właściwie całość – albo dociera to do słuchacza i mu się podoba, albo nie. W przypadku muzyki filmowej, dźwięk jest tylko jednym ze składników całej gamy odczuć, jest składnikiem obrazu i powinna go uzupełniać, albo stać w kontrze, żeby wywrzeć lepsze wrażenie. Pod względem technicznym sprawa z filmem jest równie skomplikowana, ponieważ pisze się rzeczy, które są synchroniczne z obrazem. Muzyka istnieje dla obrazu i musi się z nim jakoś zgadzać, podkreślać napięcie. Czasem nie da się określić podziału rytmicznego, ponieważ obraz sobie płynie i trzeba w pewnym momencie zrobić „bum”, a ono się nie mieści w żadnym metrum, czy występuje w dziwnym momencie taktu. Cały czas trzeba się naginać do obrazu.

To znaczy, że komponując muzykę do filmu, trzeba go obejrzeć kilkadziesiąt razy?

Grzegorz: Pracę nas ścieżką dźwiękową do filmu można podzielić na wiele etapów. Na początku dostałem scenariusz i dzięki niemu coś we mnie zaiskrzyło. Wszystkie podstawowe tematy napisałem jeszcze nie widząc filmu, tylko na podstawie tekstu. Natomiast, później trzeba było dopasować muzykę do obrazu. Niektóre tematy trzeba było skracać, inne przeciągać, przycinać, montować, edytować – tak, żeby wszystko dobrze współgrało.

Czy istnieje coś takiego jak soundtrack doskonały? Czy zabierając się do pracy nad muzyką do „Ostatniej misji” miałeś w pamięci jakiś wzór?

Grzegorz: Przyznam się szczerze, że kiedy dostałem tę propozycję, kupiłem sobie kilka płyt z muzyką filmową, żeby zobaczyć, jak się niektóre rzeczy robi. Miałem do czynienia ze ścieżką dźwiękową do takich filmów, jak „Titanic”, „Bandyta”, „Spawn”, „Godzilla”, „Armagedon”, „Pulp Fiction”. Chciałem dowiedzieć się nie tylko, jak to robią inni, ale również uniknąć pewnych pułapek i zaproponować coś trochę oryginalnego od siebie.

Udało się?

Grzegorz: Jak zwykle w wypadku pierwszej takiej pracy dużo było różnych tarć i nieporozumień, które w gruncie rzeczy wyszły chyba całemu przedsięwzięciu na dobre. Jestem bardzo zadowolony z samej płyty, natomiast uważam, że w filmie mogłoby być więcej rocka, mniej orkiestry symfonicznej, ale o tych proporcjach zdecydował reżyser. Cieszę się, że udało mi się zrobić coś, czego da się po prostu słuchać, że soundtrack do „Ostatniej misji” w formie płytowej ma wiele różnych kolorów, że udało mi się zrobić coś takiego. To naprawdę interesujące doświadczenie i teraz wiem na temat muzyki do filmów dużo więcej niż poprzednio, choć na pewno wiele jeszcze muszę się nauczyć.

Czy jest jeszcze jakieś wyzwanie muzyczne, któremu chciałbyś sprostać?

Grzegorz: Chciałbym zrobić koncert na gitarę elektryczną i orkiestrę symfoniczną. Przy okazji realizacji „Ostatniej misji” poznałem bardzo zdolnego aranżera, Bartka Gliniaka, który rozpisywał instrumentację moich tematów na orkiestrę symfoniczną i być może spróbujemy napisać coś razem. Chcemy, żeby była to bardzo nowoczesna sprawa, nie interpretacja muzyki klasycznej, ale klimaty odjazdowe, eksperymentalne, coś w rodzaju „Warszawskiej jesieni”. Oczywiście, będzie też parę przepięknych, romantycznych klimatów, gdzie można przepięknie zagrać na gitarze, a ze smykami, jakąś dobrą orkiestrą, to już w ogóle byłaby rewelacja.

Poza tym myślę już o następnej płycie zespołu O.N.A. i chciałbym, żeby była jeszcze bardziej odważna, niż cokolwiek, co do tej pory udało nam się zrobić.

Wielu fanów Grzegorza Skawińskiego – gitarzysty oczekuje twojej solowej płyty, z technicznym, popisowym graniem, czymś w rodzaju Vaia, czy Satrianiego. I nie mogą się doczekać...

Grzegorz: Przykro mi, że straciłem z oczu ten kierunek poszukiwań. Trochę może niedobrze, bo czasem chętnie bym sobie gdzieś popędził. Jeśli chodzi o sprawy techniczne, z drugiej strony jednak staram się, żeby moja muzyka nie była graniem dla samego grania, żeby miała jakąś treść, a nie ograniczała się wyłącznie do popisów. Nie wykluczam jednak, że kiedykolwiek nagram taką płytę, na razie jednak nie mam czasu się tym zająć. Chyba, że zrobimy sobie kiedyś z O.N.A. dłuższy urlop... obiecuję wszystkim, że wtedy nagram taką płytę, bo przez parę lat uzbierało się już trochę pomysłów.

Jak przebiega trasa? Czy granie koncertów to przykry obowiązek, czy dobra zabawa?

Agnieszka: Trasa przebiega burzliwie. Obecnie jestem chora, ale z drugiej strony jest genialnie. O to mi chodziło w życiu, żeby jeździć i dawać koncerty. Nie cierpię nagrywać w studiu. Uważam, że to jest straszne bicie piany. Zwraca się uwagę na to, żeby było fajnie, żeby było równo, ale gdzieś tam po drodze zatraca się klimat spontaniczności. Natomiast koncert to rzecz nieodwracalna. Wychodzisz na scenę i masz przed sobą dwie godziny. Cokolwiek nie zrobisz, to już się stanie. Wchodzisz, robisz swoje i sprawiasz, że ileś tam ludzi fajnie cię odbiera. Albo i nie – bo zdarzało się, że w paru miastach przyjechaliśmy na konkretną zimę wśród publiki. W takim momencie pojawia się wyzwanie, mówisz sobie, że trzeba zrobić wszystko, żeby ci ludzie reagowali, ale też nie na zasadzie – ‘Klaszczmy i bawmy się dobrze!’. Trzeba spróbować swoją muzyką zarazić publiczność i parę razy udało nam się taką zimną publiczność rozgrzać. Bardzo lubię wyzwania, bo często zdarza się publiczność bardzo trudna, która tylko stoi i patrzy się na ciebie. Tak jest na przykład w małych miejscowościach, gdzie ludzie nie wiedzą, jak należy się zachować na rockowym koncercie. Bardzo lubię patrzeć jak reagują na pewne sprawy – już nie mogą wytrzymać, ale wydaje im się, że klaskanie jest bez sensu, że wrzask jest bez sensu. Ruszenie takiej sztywnej, chłodnej publiczności, daje dużo satysfakcji. Dla mnie koncerty, to podstawa i istota śpiewania w rockowej kapeli. Każdy koncert to próba pokazania fanom, że jesteśmy dla nich i że oni są współuczestnikami tego wszystkiego.

Grzegorz: Uwielbiam grać koncerty! Zagrałem ich w życiu już kilka tysięcy, bo jestem na estradzie już ponad 20 lat, więc teoretycznie mogłyby się znudzić, ale uważam, że nie ma nic bardziej wspaniałego, niż bezpośredni kontakt z fanami, kiedy czuje się tę wibrację, ten dreszcz. Uważam, że żadne inne medium tego nie zastąpi, nagrywanie płyt, koncerty telewizyjne – to wszystko nie może się równać z występami na żywo, które są dla nas bardzo ważne. Chciałby grać koncerty tak długo, jak tylko mi zdrowie i czas pozwoli.

Wielu muzyków rockowych twierdzi, że taka muzyka sprawdza się raczej w małych, klubowych salach. Wy nie boicie się dużych przestrzeni? Już 9 lipca wystąpicie w Poznaniu na Inwazji Mocy, dla dziesiątek tysięcy ludzi...

Agnieszka: Na pewno jest jakaś różnica. Nie lubię grać dla zbyt dużej publiczności, bo nie rozróżniam jednostek, ale widzę ich jako jeden wielki tłum, jako masę. Trzeba więc zupełnie inaczej do tych ludzi mówić i inaczej reagować na pewne sytuacje. Natomiast w momencie, kiedy tysiące ludzi skanduje nazwę zespołu, lub moje imię, to jest inna sprawa. Ciarki na plecach, włosy mi stają dęba i czuję się naprawdę w porządku!

Grzegorz: Nasze granie w małych salach? Co ty?! Nasza muzyka jest na stadiony! Zapraszamy na koncert, zobaczysz, jak Agnieszka prowadzi publiczność, jak to wygląda. Klubowe granie jest fajne, ale gdy możemy grać dla 50 tysięcy ludzi, czujemy się jeszcze lepiej.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: szczęście | internet | urlop | koncert | publiczność | stadiony | koncerty | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy