Reklama

"Mały wewnętrzny głos"

W czasie ponad 30 lat kariery Steve Hackett nagrał kilkadziesiąt albumów, spośród których najsłynniejsze są oczywiście te firmowane nazwą Genesis. Jeszcze w 1975 roku, będąc członkiem tego zespołu, zarejestrował i wydał pierwsze solowe dzieło, zatytułowane "Voyage Of The Acolyte". Kilka lat później opuścił Genesis i zaczął nagrywać na własny rachunek, a także w ramach rozmaitych projektów, by wspomnieć tylko GTR. W czerwcu 2003 roku ukazała się kolejna płyta Steve'a Hacketta, zatytułowana "To Watch The Storms", w nagraniu której wziął udział m.in. znany z King Crimson i Foreigner Ian McDonald, a także brat artysty, John. W ramach promocji Hackett przyjechał do Polski i zagrał akustyczny koncert w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Lesław Dutkowski przy tej okazji miał przyjemność porozmawiać ze Stevem Hackettem.

Steve, byłem jednym z kilkuset szczęśliwców, którzy mieli okazję widzieć twój koncert w studiu im. Agnieszki Osieckiej.

Mam nadzieję, że ci się podobało.

Bardzo. Podczas koncertu powiedziałeś wiele ciepłych słów pod adresem polskiej publiczności i wszystkie te komplementy zabrzmiały bardzo szczerze.

Bo ludzie byli naprawdę cudowni. Byłem naprawdę podekscytowany tym, że tak uważnie słuchali. Osobiście uważam, że takie akustyczne koncerty są trudne do słuchania. Czasami trudno jest też coś takiego zagrać. Taki koncert stawia przed publicznością spore wymagania. Łatwiej jest kiedy gra zespół, jeśli mam być z tobą szczery. To był pierwszy koncert, który ja i Roger zagraliśmy jako duet. Wcześniej graliśmy we trójkę, z moim bratem na flecie. John jednak ostatnio nie jest fizycznie w odpowiednim stanie do grania koncertów. Ma problemy z ręką i szyją. Mój brat jest wspaniałym muzykiem, ale ostatnio, niestety, nie może tego za często udowadniać.

Reklama

Kiedy kilka lat temu udzielałeś nam wywiadu, powiedziałeś, że bardzo chcesz przyjechać do Polski. Jesteś tu już trzeci dzień. Jakie wrażenia zachowasz z tego pobytu? Na pewno poznałeś wielu ludzi, którzy wyrażali podziw dla twojej muzyki, udzieliłeś licznych wywiadów, zagrałeś dobrze przyjęty koncert.

Tak, usłyszałem wiele miłych słów o tym, co tworzę. To naprawdę była bardzo interesująca wizyta. Reakcja ludzi na moją muzykę jest w twoim kraju bardzo prawdziwa. Czasami zdarza się tak, że jedzie się w jakieś miejsce, gra się koncert dla wielu ludzi, który zapowiadany jest przez potężne plakaty. Ale tak naprawdę wielu z tych ludzi nie wie, dlaczego tam się znalazło, bo odpowiednia reklama zrobiła swoje. Tutaj miałem wrażenie, że ludzie przyszli mnie zobaczyć, ponieważ tego chcieli, a nie dlatego, że ktoś im powiedział, iż powinni przyjść. Kiedy coś odbywa się na taką mniejszą skalę, ludzie otrzymują większą możliwość odkrycia czegoś dla siebie przez siebie samych, nie zaś z powodu działań jakiejś wielkiej machiny produkcyjnej i czy promocyjnej.

Wizytę w Polsce uważam za bardzo ciekawą. Chciałbym tu jeszcze wrócić i zobaczyć Kraków. Interesuje mnie ta słynna kopalnia soli i mam nadzieję, że uda mi się tam zagrać koncert. Chciałbym też tam dokonać nagrań. Myślę o tym bardzo intensywnie. Wczoraj prawie nie mogłem zasnąć z tego powodu.

To jest całkiem możliwe, skoro niedawno zagrał tam Ritchie Blackmore.

Też mam taką nadzieję. Ale sam na pewno zdajesz sobie sprawę, że to tylko do pewnego stopnia zależy ode mnie. Reszta zaś jest sprawą...

Biznesowej machiny?

Dokładnie. Jednak bardzo chcę tam się znaleźć. To jednak nie zdarzy się na zasadzie magii.

Kiedy rozmawialiśmy z tobą dwa lata temu, z okazji wydania boxu "Live Archive", powiedziałeś, że pracujesz równolegle nad dwiema płytami - akustyczną i bardziej gitarową, rockową. Czy ta płyta gitarowa to właśnie "To Watch The Storms"?

Tak.

Co w takim razie stało się z tym akustycznymi numerami, nad którymi pracowałeś? Wkomponowałeś je w tę płytę?

Cały czas nad nimi pracuję. Ciągle szukam orkiestry, która mogłaby zagrać na tej płycie. Problemy, jak widzisz, mają w tym przypadku charakter logistyczny. I znowu nie wszystko jest uzależnione ode mnie, ale mimo wszystko chciałbym coś z tym zrobić w niedalekiej przyszłości.

Steve, "To Watch The Storms" to twoja pierwsza płyta od czterech lat, od czasu ukazania się albumu "Darktown". Wiem, że w międzyczasie zbudowałeś studio nagraniowe niedaleko twojego domu. Czy teraz można się spodziewać, że będziesz regularnie opróżniał swoje przepastne archiwa i raczył nas interesującą muzyką, jak zwykle w twoim przypadku?

Ostatnio wydaliśmy DVD z koncertu w Ameryce Południowej, a DVD z Węgier ma się niebawem ukazać. Z jakichś powodów przygotowanie tego zajęło nam niewiarygodnie dużo czasu. Samo przygotowanie opakowania pochłonęło mnóstwo pracy. Miksy trwały dłużej, bo wszystko robiliśmy w systemie 5.1 Surround. Na dodatek uczyliśmy się, jak to właściwie robić. Gdybyśmy coś zrobili źle, tak zostałoby to wytłoczone. Dziś ten system nie jest już takim problemem. Jednak wcześniej z tego powodu poważnie spowolnione zostały prace nad innymi projektami. Także budowanie nowego studia, wyposażenie go, zabrało sporo czasu. W międzyczasie udało mi się z bratem nagrać album z muzyką Erica Satie. W pewnym sensie nie można więc powiedzieć, że nic w tym czasie nie robiłem i niczego nie wydałem.

Nad "To Watch The Storms" zacząłem pracować chyba dwa, a może nawet już trzy lata temu. Część nagrałem jeszcze w starym studiu, a druga połowa powstała już w nowym.

Przygotowanie całej płyty do nagrania zajęło ci w sumie niewiele czasu. O ile dobrze pamiętam, tylko dwa lub trzy miesiące?

Prawda. To znaczy jakieś 50 procent całej płyty powstała bodajże w dwa miesiące. To rzeczywiście dość szybko, jak na album, na którym jest tyle różnych detali. Jest tu naprawdę wiele warstw dźwięku. Aranżacje, orkiestracje i proces obróbki dźwięku - to wszystko pochłonęło sporo pracy.

Ale miałeś obok siebie Rogera Kinga.

No tak. Ale wiesz, nasza współpraca to coś więcej, bo on przecież współpracuje ze mną także jako muzyk. No i jest inżynierem dźwięku. Jest od tego, żeby wszystko w studiu odpowiednio połączyć. On jest od pracy z komputerem.

Cały czas prowadziliśmy ze sobą dialog. Z tego dialogu wyszła właśnie taka płyta. Dla mnie jego opinia jest bardzo ważna i bardzo ją szanuje. Na pewno będziemy jeszcze działać w ten sposób razem, bo mnie o wiele łatwiej pracuje się z takim partnerem, niż gdybym wszystko musiał robić samemu. Nagrałem już wiele płyt, na które każdą cholerną nutę napisałem zupełnie sam.

To chyba bardzo wyczerpujące.

Bardzo. Poza tym nie jestem już taki jak kiedyś. Dziś, kiedy ktoś ma jakiś ciekawy pomysł, wykorzystuję go. Wydaje mi się, że dawniej wywierano na mnie o wiele większą presję, aby coś skomponować. Czegoś takiego już dzisiaj nie odczuwam. Jeżeli mam ochotę podzielić się z kimś komponowaniem, robię to.

Chciałem sprawdzić jedną informację, którą znalazłem w biografii Petera Gabriela. Napisano tam, że podczas jednego z pierwszych koncertów z Genesis, byłeś tak zdenerwowany i spięty, że nie zauważyłeś, że koncert się skończył i grałeś dalej. Czy to prawda?

To był trzeci koncert, który zagrałem z Genesis. Bardzo ważny koncert, chyba największy, jaki można było wówczas zagrać w Londynie. Byłem bardzo zdenerwowany. Kiedy koncert się skończył, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem tak zdesperowany, by zrobić wszystko jak najlepiej, iż po prostu nie przestałem grać. Ritchie McPhail [inżynier dźwięku Genesis - red.] wszedł na scenę, wziął mnie pod ramię i powiedział: Chodź Steve, już się skończyło. Sprowadził mnie ze sceny niczym Ozzy'ego Osbourne'a. (śmiech) Dodam, że byłem całkowicie trzeźwy.

Wróćmy jednak do płyty. W otwierającym płytę utworze "Strutton Ground" wymieniasz wiele miejsc. Wiem, że one są prawdziwe. Czy one mają dla ciebie jakieś szczególne znaczenie?

Tak, mają. Wszystkie mają wyjątkowe, szczególne znaczenie. Niektóre mają szczególne znaczenie, ze względu na nazwę, którą im nadano. Na przykład Mermaid Street. Prawdopodobnie na świecie jest wiele ulic, które tak się nazywają, a ja byłem na jednej czy dwóch. Takich ulic jak ta jedna, która pojawia się w piosence, na pewno nie ma. Przywołuje ona cudowne wspomnienia.

Ta piosenka jest zbiorem miejsc, które mają nazwy przywołujące na myśl szczególne emocje, wspomnienia. To trochę takie oszukiwanie, bo poetyka tych miejsc została już dawno przede mną podkreślona przez naturę. Jobson's Cove na przykład to prześliczne miejsce na Bermudach. Tam też znajduje się przepiękna The Lighthouse Road. To miejsce znajduje się na wzgórzu. Podejście jest bardzo strome, ale kiedy już dostaniesz się na szczyt, widzisz wszystko, aż poza granice wyspy.

Z kolei Santa Monica Boulevard charakteryzuje wszystko to, co jest typowe dla Kalifornii. Są tam bardzo szerokie ulice. To było pierwsze miejsce, w którym zatrzymałem się podczas mojej pierwszej wizyty w USA z Genesis.

Każde z tych miejsc ma swoje wyjątkowe znaczenie dla mnie. Wspominam też o czymś, co nazywa się "tree house walk". To miejsce istniało w parku w Londynie, w Battersea Park. Był tam plac zabaw. Pamiętam, jak chodziłem tam jako dziecko. Było wiele zabawek, między innymi rakieta, a także wielki The Guinness Clock. To magiczne miejsce dla mnie.

Wymieniam też "butterfly house". Chodzi o to, że w innym parku, który znajdował się zaraz za rogiem koło domu, w którym mieszkałem, miał coś takiego, co właśnie tak się nazywało. Kiedy poszedłem tam po raz pierwszy, wszystkie te motyle obsiadły mnie. Coś takie sprawia, że czujesz się jak olbrzym w świecie dobrych wróżek. Wywarło to na mnie wielkie wrażenie. Potem zabrałem tam moją babcię i ona też była zachwycona, kiedy wszystkie motyle wylądowały na niej.

Strutton Ground to z kolei mała uliczka, na której znajdowały się wszystkie biura pośrednictwa. Tam udałem się po skończeniu szkoły, aby znaleźć swoją pierwszą pracę. To jest dla mnie taki symboliczny początek podróży przez świat. W pewien sposób poprzez tekst tej piosenki oddaję część małym rzeczom.

Chyba bardzo lubisz podróże?

Lubię. W dużej mierze album "To Watch The Storms" jest książką podróżniczą. Zabawne, zauważyłem niedawno, że Joni Mitchell nazwała jedną ze swoich retrospektywnych płyt, nagraną z orkiestrą, właśnie "Travelogue" [ang. książka podróżnicza]. Ona już w pewnym stopniu wyraziła na niej wyjątkowość pewnych miejsc. Ludzie zakochują się w miejscach. Tak po prostu jest. Cały czas. Coś takiego pasuje do muzyki.

Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie potrafię powiedzieć niczego złego o twojej nowej płycie. Najmocniejszym jej punktem moim zdaniem jest doskonałe pomieszanie różnych elementów, różnych stylów. Powiedz mi, czy od początku chciałeś nagrać właśnie taki album, czy tak ci po prostu wyszło spontanicznie?

Zdecydowałem, że będę ignorował rady innych ludzi. Postanowiłem polegać na swoich uczuciach. Kiedyś, gdy nagrywałem płyty, celowo dodawałem jeden akustyczny utwór. W przypadku tej płyty stało się tak, że zastanawiałem się, czy nie można mieć akustycznych momentów, ostrzejszych gitarowych kawałków, które można by pomieszać i nagrać. Akustyczne partie są dobre, bo można je znacznie zmieniać jeśli chodzi o kwestie rytmiczne.

"Wind, Sand And Stars" jest luźno oparty na książce Saint Exuperry'ego, autora "Małego księcia". W tej książce opisuje on swoje przeżycia lotnicze, bo sam przecież był pilotem, rozwoził pocztę. Latał podczas wojny domowej w Hiszpanii. Opisywał też imigrantów, którzy starali się powrócić do swojej ojczyzny. Być może byli to nawet Polacy. Bardzo interesująca książka. Szczególnie w tym momencie, w którym opisuje to, jak pojechał do Egiptu i wykupił niewolnika z niewoli. Pod koniec książki pisze on o wojnie, która ma nadejść. Jednak nie wizja krwawego konfliktu go przeraża. Kiedy wraca do domu pociągiem, widzi małe dziecko i uświadamia sobie, że ono nie będzie miało okazji, aby zostać drugim Mozartem.

Mam bardzo bliskiego przyjaciela, Węgra, którego kariera muzyczna została przerwana przez drugą wojnę światową. Jest Żydem, ale udało mu się przeżyć. Jego rodzicom także. On zawsze chciał być muzykiem, ale nigdy mu się to nie udało, ponieważ zaistniały takie a nie inne okoliczności. Teraz ma ponad 60 lat. Polecam ci tę książkę. Jest naprawdę fascynująca, chociaż nie wiem, czy już nie wyczerpał się jej nakład.

Czy interesuje cię zdobywanie nowej widowni? Na koncercie było trochę bardzo młodych ludzi, choć przecież mówi się, że młoda publiczność nie jest zainteresowana ambitną muzyką - sam powiedziałeś, że fascynują ją banały i to, co się powtarza.

Oczywiście, że jestem bardzo zainteresowany pozyskiwaniem nowych fanów. Cokolwiek przyciąga ludzi do mojej muzyki, nie można tego nie docenić. To jest bezcenne. Pewnie, że nie zdarzy się tak, aby wszyscy lubili wszystko, ale jeśli spodoba się na mojej płycie chociaż jedna piosenka, nie będę narzekał. Nie tworzę muzyki w taki sposób, aby świadomie ograniczyć swoją publiczność. Kiedy ktoś chce tworzyć komercyjną muzykę, mieć przeboje na listach, narażony jest na to, że ciągle będzie się tego od niego wymagać. Dla muzyka ważniejsze do tego, aby trwać jak najdłużej, jest bycie szczerym wobec samego siebie, nawet jeżeli ktoś mu mówi, że nie ma racji, to ten mały wewnętrzny głos mówi: To właśnie powinieneś zrobić. Ważne jest, by tego głosu słuchać. Ten głos jest w nas z dobrych powodów. Każdy wokół ciebie pojawia się z jakąś logiką, lecz coś powinno ci mówić, że jednak będziesz tancerzem, tancerką, muzykiem i tak dalej.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: john | brat | koncert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy