Reklama

"Jedni kochają, drudzy nienawidzą"

W 2002 roku na sklepowych półkach pojawiła się pierwsza w 12-letniej historii formacji My Dying Bride płyta koncertowa. Album "The Voice Of The Wretched" to przede wszystkim prezent dla fanów, to oni bowiem tak naprawdę nakłonili muzyków do jego wydania. O tym jak wyglądały prace nad tym wydawnictwem, czy oznacza on rozpoczęcie nowego rozdziału w karierze grupy i wciąż towarzyszącej muzykom na scenie tremie z Aaronem Stainthorpem rozmawiał Konrad Sikora.

Wydanie koncertowego, jednopłytowego albumu przez My Dying Bride to dość ryzykowna sprawa. Nie będziecie w stanie zadowolić chyba nikogo doborem materiału... Dlaczego wybraliście tym razem te, a nie inne utwory?

Nie mam zielonego pojęcia. Wiedzieliśmy, że chcemy zawrzeć na tym albumie piosenki z całego okresu naszej działalności. Tu jednak pojawił się problem długości piosenek. Co by to była za płyta, gdyby znalazło się na niej pięć najdłuższych kompozycji? To też musieliśmy brać pod uwagę. Dlatego wiele utworów musiało z powodu długości odpaść. Poza tym koncertując widzimy, które piosenki ludziom się podobają, a bez których jakoś przeżyją. Dlatego wybór tych konkretnych kompozycji był uzależniony od wielu czynników. Było to trudne zadanie, ale chyba udało nam się wybrać ten złoty środek... A z czasem będzie jeszcze ciężej.

Reklama

Co was najbardziej zaskoczyło przy tym procesie selekcji?

Przede wszystkim to, że kiedy przyglądaliśmy się koncertowym preferencjom fanów, okazało się, iż wielu z nich prosi o piosenki z "34.788%...Complete". To nas bardzo zaskoczyło, bo wtedy ta płyta nie została dobrze przyjęta, a teraz coraz więcej ludzi chce słuchać tych piosenek na koncertach.

A nie prościej było w takim razie wydać album dwupłytowy?

Mogliśmy zrobić coś takiego, ale takie rozwiązanie zostawimy sobie chyba na przyszłość. Mogliśmy w sumie nagrać szereg różnych koncertów i poskładać to jakoś. Ale to nam nie pasowało. Nagranie jednego koncertu, który by zajął dwie płyty trochę nas chyba przerastało. Nie mamy jeszcze w tym doświadczenia. To przecież pierwsza nasza koncertowa płyta. Tak szczerze mówiąc, to ja wciąż nie jestem przekonany do tego typu wydawnictw. Byłoby lepiej gdyby ludzie po prostu przychodzili sobie na nasze koncerty. Tam panuje specyficzna atmosfera, której płyta nigdy nie odda. Być może za parę lat wydamy album dwupłytowy, kiedy do tego dojrzejemy.

W takim razie co przekonało was do tego, aby w ogóle wydać tą płytę?

Fani. Oni się domagali od nas takiej płyty. My sądziliśmy, że płyty koncertowe mogą nagrywać takie kapele jak Slayer, ale my? Nasz koncert to show. Może nie takie jak koncert Rammstein, ale też ma wiele teatralnych elementów. Dlatego wolimy cały czas, aby fani słuchali naszych koncertów na żywo. Wyszliśmy jednak naprzeciw ich oczekiwaniom.

Jak sądzisz w jakim stopniu tą niesamowitą atmosferę waszych koncertów udało się przenieść na album?

Mam nadzieję, że w sporym. Mnie samemu ciężko jest to oceniać, bo ja stoję na scenie. Fani mają tu większą możliwość oceny. Opinie jak na razie są dość pozytywne.

Czy grając wasze utwory na koncertach pozwalacie sobie często na ich przearanżowywanie, odchodzenie od tego co słychać na płycie?

Czasami takie odejście jest konieczne, aby można było w ogóle daną piosenkę zagrać na koncercie. Pewne rzeczy, które bardzo dobrze brzmią na płycie, zupełnie nie sprawdzają się na żywo i musimy te elementy czasami usuwać. Takie coś można zauważyć w przypadku "Cry Of Mankind". Oczywiście nie mamy teraz w składzie osoby grającej na skrzypcach. To także wymaga pewnej gimnastyki i kombinowania. Być może kiedyś jeszcze dołączy do nas ktoś taki, ale na razie nie widzimy takiej potrzeby. Na koncertowym albumie znalazły się więc wersje piosenek różniące się od nagrań studyjnych. To też bardzo fajna sprawa, daje możliwość porównania dwóch stron My Dying Bride. A poza tym wszystkie utwory na koncertach gramy chyba nieco szybciej... ale to z nerwów.

To jeszcze się denerwujecie na koncertach? Wy i trema?

O Boże! Nawet nie wiesz jak bardzo. Graliśmy niedawno koncert razem za Slayerem. Prawie wymiotowałem z nerwów. Kiedyś wydawało mi się, że z czasem to przejdzie, ale po 12 latach jest wciąż tak samo. To nie jest łatwa rzecz. Śpiewanie przed kilkoma tysiącami fanów to prawdziwe wyzwanie.

Czego najbardziej się boisz stojąc na scenie?

Nie wiem. Stojąc na scenie i śpiewając swoje teksty otwieram przed ludźmi swoje serce. Pozwalam im się ocenić. Niektórym może akurat dana rzecz się nie spodobać i nieświadomie urażają twoje uczucia. To zawsze jest loteria. Chodząc po ulicy nie opowiadasz nieznanym ludziom o swoim życiu. Stojąc na scenie tak właśnie się zachowujesz. Wpuszczasz tych ludzi do swojej duszy i ja cały czas jeszcze to mocno przeżywam.

Czy ta płyta to swoiste podsumowanie jakiegoś okresu w działalności My Dying Bride? Początek nowego rozdziału?

Nie. Ta płyta to po prostu kontynuacja albumów "Meisterwerk", które wydaliśmy w 2000 i 2001 roku z okazji 10. i 11. rocznicy istnienia zespołu. To po prostu prezent dla fanów i kontynuacja dobrej zabawy. Od tej płyty nic się nie zaczyna i nic się na niej nie kończy. Jeśli mieliśmy taki album w karierze, to na pewno był to "34.788%... Complete". Do dziś jedni go kochają, a drudzy nienawidzą.

No właśnie, a jak ty sam teraz zapatrujesz się na tę płytę?

Wciąż ją bardzo lubię. To był akt prawdziwej odwagi. Ludzie wciąż kojarzyli nas wyłącznie z gotykiem. Dzięki tej płycie staliśmy się bardziej uniwersalnym zespołem. Zakręcony tytuł, zakręcona okładka, zakręcone piosenki. Najbardziej ta płyta spodobała się tym, którzy My Dying Bride znali raczej słabo. Ci wierni fani nie mieli dla nas litości. Wiedzieliśmy, że wyleją nam na głowę sporo pomyj, ale zaryzykowaliśmy i jestem z tego dumny, bo teraz wychodzi na nasze. Udzielając wtedy wywiadów prasowych liczyłem się z tym, że media także mnie wprost zjedzą. Prawie tak było. Każdemu tłumaczyłem, że czuliśmy w sobie taką potrzebę.

Jakie są wasze plany koncertowe na najbliższe miesiące?

Będziemy grali sporo festiwali. Powiedziałbym, że gramy tylko festiwale. Jest ich sporo i w różnych konfiguracjach. Na pewno będzie szansa na to, żeby nas zobaczyć w różnych miejscach. Festiwale to bardzo interesująca sprawa. Tam trzeba się zmierzyć z fanami innych zespołów. Przez wiele lat nie graliśmy na festiwalach i musimy się przypomnieć ogromnej rzeszy fanów. To wyzwanie, ale także ogromna przyjemność.

Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda wam się także dotrzeć do Polski. Dzięki za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Kocha | Kochanie | niekochana | prezent | koncert | utwory | piosenki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy