Reklama

"Gdy niemożliwe staje się możliwe"

Amerykański perkusista John Macaluso to człowiek, który grał już niemal wszystko i z wszystkimi. Karierę przez duże "K" rozpoczął od terminowania w norweskiej grupie TNT, później grał m.in. w Riot, Holy Mother i zespole akompaniującym Yngwie Malmsteenowi. Ostatnio przypomniał się światu nowym albumem formacji Ark, którą założył wraz z Tore Ostbym, niegdyś gitarzystą formacji Conception. John Macaluso opowiedział Jarosławowi Szubrychtowi o paleniu Słońca, filmach Davida Lyncha, wyższości europejskich muzyków nad amerykańskimi i kaprysach Malmsteena. Udzielił mu również wartej 50 dolarów lekcji gry na perkusji...

Nowy album Ark zadziwia rozmachem i muzycznym kunsztem. Jak długo trwa przygotowanie takiego materiału?

Próby rozpoczęliśmy we wrześniu 1999 roku, a jesienią ubiegłego roku nagrywaliśmy album. Trzy razy jechałem do Europy i trzykrotnie przez cały miesiąc komponowaliśmy materiał. Jednak kiedy weszliśmy do studia, Tommy Newton, nasz producent, stwierdził, że jeszcze nie jesteśmy gotowi, że czegoś tym utworom jeszcze brakuje. Zamknęliśmy się więc z Tore w studiu i napisaliśmy kilka nowych numerów. Okazało się, że najlepsze utwory powstały właśnie tuż przed sesją, we wrześniu 2000 roku. W sumie więc "Burn The Sun" pochłonął rok ciężkiej pracy.

Reklama

Dlaczego zdecydowaliście się na sesję w Niemczech? Równie dobrze mogliście nagrywać płytę w Ameryce, przecież pracujesz w studiu?

Ja i Randy mieszkamy w Nowym Jorku, Tore i Jorn w Norwegii, a Mats w Szwecji. Można więc powiedzieć, że jesteśmy międzynarodowym zespołem i wszędzie nam po drodze. Bardzo nam zależało na tym, żeby płytę produkował Tommy, dlatego zdecydowaliśmy się na Niemcy i na jego studio Area 51.

Swoją drogą, ciekawi mnie, dlaczego większość muzyków, z którymi współpracowałeś w swojej karierze, pochodziła z Europy?

To prawda. Wiesz, chyba po prostu lepiej rozumiem się z Europejczykami i czuję się dobrze w ich towarzystwie. Zaczęło się od współpracy z Alexem Masi, gitarzystą z Wenecji, potem było TNT z Norwegii, Yngwie Malmsteen, który jest Szwedem, no i Ark, w którym również przeważają Europejczycy. Nie bez znaczenia jest tu efekt kuli śniegowej. Dzięki Alexowi poznałem Ronniego z TNT, a ten z kolei przedstawił mi Tore. Z kolei członkiem zespołu Malmsteena zostałem po tym, jak wysłałem mu pierwszy album Ark. Lubię też styl grania Europejczyków, szczególnie to, że gitarzyści bardzo dużą wagę przywiązują do melodii.

Wróćmy do Ark. Wasz nowy album to prawdziwy koszmar recenzenta. Jak można nazwać tę muzykę?

Nie mam pojęcia. (śmiech) Nie uznajemy żadnych granic stylistycznych. Możemy zagrać zarówno piosenkę pop, jak i numer thrashmetalowy. Czasem znajomi pytają mnie, jaką teraz gram muzykę i naprawdę nie wiem, co mam im powiedzieć. Na tym polega wolność w muzyce. Gramy wszystko to, na co mamy w danej chwili ochotę i to właśnie najbardziej mi się w tym zespole podoba.

Jakkolwiek nie nazwalibyśmy tej muzyki, nie jestem w stanie wyobrazić jej sobie w wersji akustycznej. A jednak jeszcze przed wakacjami zamierzacie zagrać kilka akustycznych koncertów we Francji...

Jak powiedziałeś, wszystko przed nami, więc sam jestem ciekaw, jak to wyjdzie. (śmiech) Za kilka dni lecę do Norwegii na próby, tam wybierzemy najlepsze numery, przećwiczymy je w wersjach akustycznych i pojedziemy do Francji. Zamierzam grać miotełką i używać instrumentów perkusyjnych, których na co dzień nie stosuję, takich jak gong i różne dziwne talerze. Tore będzie grał na gitarze akustycznej, a Jorn będzie śpiewał. Zagramy te koncerty w okrojonym składzie, tylko we trzech i to może być ciekawe doświadczenie. Szczególnie interesuje mnie, jak wypadną te utwory, które w wersjach studyjnych są najcięższe, najbardziej metalowe.

Może warto byłoby nagrać taki koncert i wydać go później na płycie?

Nie zastanawialiśmy się jeszcze nad tym, ale bierzemy z sobą trochę sprzętu i na pewno będziemy to nagrywać. Jeżeli efekt nam przypadnie do gustu, na pewno gdzieś te nagrania wypłyną. Poza tym, myślę o nagrywaniu koncertów podczas następnej trasy i wydaniu normalnej płyty koncertowej, zagranej w pełnym składzie. Ale nie pytałem jeszcze o zdanie Tore i Jorna, więc nie wiem, jak oni się na to zapatrują.

Wróćmy do początków Ark. Wcześniej grałeś w zespołach wykonujących bardziej komercyjną muzykę, takich jak TNT czy Riot i nagle zabrałeś się za tak trudną, ambitną muzykę. Nie bałeś się, że może to oznaczać komercyjne samobójstwo?

Wychowałem się na muzyce takich wykonawców jak Rush, Frank Zappa, Genesis czy Yes i serce zawsze ciągnęło mnie w stronę progresywnego grania. Tak się jednak, składało, że dostawałem propozycje grania w zespołach wykonujących mniej ambitną odmianę rocka. Na przykład do Riot i do TNT wzięli mnie dlatego, że potrafiłem grać dobrze na dwie stopy. Bardzo podobała mi się gra z nimi, ale to nie była muzyka, o której zawsze marzyłem. Dlatego Ark jest dla mnie i Tore zespołem w którym po raz pierwszy możemy się spełnić w stu procentach. Ja odszedłem od Riot a Tore od Conception właśnie po to, by Ark mógł powstać. W naszych poprzednich zespołach czuliśmy się ograniczani i już nie mogliśmy doczekać się momentu, kiedy zaczniemy grac muzykę progresywną i eksperymentalną. Dlatego pierwsza płyta Ark brzmi jakbyśmy się zerwali ze smyczy - pełno jest na niej dziwacznych dźwięków, połamanych rytmów, zagraliśmy nawet flamenco na modłę metalową. W ten sposób odreagowaliśmy lata tkwienia w sztywnych ramach jednego gatunku. Muszę jednak przyznać, że równie dobrze grało mi się z Yngwiem. O ile w Riot i TNT nie mogłem zagrać zbyt dużo, o tyle Malmsteen po prostu mówił mi: Graj John! i grałem wszystko, co tylko przyszło mi do głowy.

Po tym, co powiedziałeś, żałuję, że nie słyszałem debiutanckiego albumu Ark, którego zresztą próżno szukać w polskich sklepach muzycznych. Mam nadzieję, że kontrakt, który podpisaliście z InsideOut i którego efektem jest "Burn The Sun" przyniesie zmiany na lepsze, pod względem dystrybucji i promocji waszych nagrań?

O tak, na pewno! Nasz pierwszy album nie dotarł do wielu krajów europejskich, ale wierzę, że ze zdobyciem "Burn The Sun" nie będzie już problemów. Co ciekawe, pierwsza płyta Ark to tak naprawdę demo. Perkusję nagraliśmy w szkole, pozostałe instrumenty i śpiew Jorna w niewielkim studiu, zmiksowaliśmy to pospiesznie i wysłaliśmy Tommy'emu Newtonowi z pytaniem, czy nie chciałbym wyprodukować naszego albumu. A co tu produkować? Wszystko brzmi świetnie, wydajcie to tak, jak jest! - odpowiedział nam, więc postanowiliśmy posłuchać jego rady. Przez przypadek mieliśmy w rękach gotową płytę.

W Europie waszych interesów dogląda InsideOut, a co z Ameryką?

Właśnie podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią Favored Nations, której właścicielem jest Steve Vai. Bardzo się z tego cieszę, bo jestem wielkim, naprawdę wielkim fanem Franka Zappy i nagrywanie dla gitarzysty, który grał z Frankiem to dla mnie zaszczyt. Poza tym wierzę, że Steve będzie mógł nam pomóc, bo sam jest muzykiem i łatwiej przyjdzie mu zrozumieć to, co robimy w Ark.

Zanim powstało Ark, zagrałeś kilka utworów na solowej płycie Jorna. Czy wtedy się poznaliście?

Dużo wcześniej. Poznałem Jorna jeszcze kiedy grałem w TNT, chyba w 1993 roku. Siedziałem w studiu z TNT i często odwiedzał nas jakiś miejscowy koleżka. Pewnego dnia Ronnie przedstawił mi go - facet miał na imię Jorn. Zaprzyjaźniliśmy się i odwiedzałem go w Norwegii nawet, gdy już przestałem grać w TNT.

Oprócz ciebie, Tore i Jorna, w Ark gra od niedawna dwóch kolejnych muzyków z zespołu Yngwie Malmsteena - Mats Olausson i Randy Coven. Właściwie Ark to dzisiaj Yngwie Malmsteen Band, tyle że bez Malmsteena...

(śmiech) Tak się złożyło. Kiedy nagrywaliśmy ?Burn The Sun?, dogadaliśmy się z pewnym basistą z Holandii, że nagra nam na tę płytę co trzeba. Był świetnym instrumentalistą, ale nie potrafił się pozbyć czegoś, co nazwałbym punkowym podejściem do instrumentu. Wszystko, co nagrywał, brzmiało zbyt agresywnie. Nie umiał wydobyć z basu prawdziwego piękna, na przykład brzmienia, które Randy osiąga na basie bezprogowym. Ciężkie partie nagrane z tamtym basmanem brzmiały świetnie, ale w łagodniejszych momentach coś nam nie pasowało. Podziękowaliśmy mu za współpracę, chociaż był naszym przyjacielem. Wtedy przyszedł mi do głowy Randy, nie tylko świetny kumpel, ale przy tym mój ulubiony basista. Zadzwoniłem do niego i natychmiast przyleciał do Europy, nie mając najmniejszego pojęcia, jaką muzykę gramy i co go czeka. Wyobraź sobie, że w trzy dni nagrał wszystko, co miał do nagrania! A przy tym nasza muzyka spodobała mu się do tego stopnia, że kiedy spytałem, czy nie chciałby grać z nami na stałe, zgodził się natychmiast... Matsa również ja zaprosiłem i podobnie jak Randy, początkowo miał nas wesprzeć tylko w studiu, ale to co robimy tak mu się spodobało, że postanowił zostać członkiem Ark.

Czy obecność Randy'ego i Matsa wpłynęła znacząco na ostateczne brzmienie "Burn The Sun"?

Nie myśleliśmy o nich, kiedy komponowaliśmy płytę, bo nie było ich jeszcze w zespole. Powiem ci jednak, że kiedy nagrywał Randy, nie było nas nawet w studiu. Zamknęli się razem z Tommym i jedynie raz czy dwa zapytali nas o zdanie. Mats nie miał takiego pola do popisu, musiał się trzymać tego, co robi wokal i wywiązał się ze swojego zadania znakomicie.

Powiedz John, dlaczego opuściliście Malmsteena w połowie amerykańskiej trasy? Słyszałem, że zaczęło się od ostrego spięcia pomiędzy Yngwiem i Jornem, a ty po prostu wziąłeś stronę Jorna. Czy to prawda?

Wciąż uważam się za kumpla Yngwiego, więc muszę uważać, co mówię, ale prawda jest taka, że nie byliśmy na tej trasie dobrze traktowani. Działo się zbyt dużo rzeczy, do których w ogóle nie powinno było dojść. Na domiar złego nabawiłem się kontuzji palca i lekarze powiedzieli mi, że powinienem zrobić sobie przerwę. Zamiast ich posłuchać, pojechałem na trasę i przez sześć miesięcy grałem z połamanymi palcami. Na to wszystko nałożył się konflikt Jorna z Yngwiem, więc doszedłem do wniosku, że czas pakować manatki. Zbyt wiele było wokół kłótni, ciągle brakowało pieniędzy, miałem już tego dość. Jorn to mój dobry przyjaciel i kiedy zobaczyłem co się dzieje, postanowiłem pójść w jego ślady. Dobrze się złożyło, bo dzięki temu miałem dwa miesiące na podleczenie palców, przeszedłem nawet mały zabieg chirurgiczny i za parę tygodni będę znów w pełni sił. Gdybym został na trasie z Yngwiem, mógłbym mieć dużo poważniejsze kłopoty z ręką.

To znaczy, że w chwili obecnej Ark jest jedynym zespołem, któremu poświęcasz swój czas?

Póki co, tak właśnie jest. Jednak już niedługo zamierzam się zająć nowym projektem. Nie będzie to płyta solowa perkusisty, bo coś takiego mnie nie interesuje, mnie interesuje komponowanie i granie piosenek. Założyłem zespół, który nazywa się Unhappy Jacks i jest moim hołdem dla twórczości The Who. Keith Moon to bowiem mój największy idol, on i Terry Bozzio... W każdym razie pracujemy teraz nad płytą, która będzie hołdem dla Keitha Moona. Zamierzamy nagrać osiem utworów The Who w wersjach, które moim zdaniem zrobiłby Keith gdyby żył i grał dzisiaj. Będę się starał podrobić jego styl, ale oprócz tego dorzucimy trochę elektroniki, trochę nowoczesnych klimatów. Na gitarze gra ze mną Paul Mascott, facet, który grał w wersji "Tommy'ego" wystawianej na Broadway'u, więc doskonale znający twórczość The Who, a na basie oczywiście Randy Coven. Nie wiemy tylko jeszcze, kto zaśpiewa. Może do kilku utworów zaproszę Jorna, do innych kogoś innego... Jestem pewien, że wyjdzie z tego dobra płyta.

Przyznam ci się John, że rzadko mam okazję rozmawiać z perkusistami. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?

Myślę, że dzieje się tak dlatego, że perkusiści raczej nie komponują muzyki. Tymczasem w Ark komponuję na spółkę z Tore, a dodatkowo wspomagam Jorna w pisaniu tekstów. Ark to w dużej mierze mój zespół więc mam tym razem wiele do powiedzenia. W poprzednich kapelach tylko grałem na bębnach to, co mi kazali, więc nie udzielałem wywiadów. (śmiech)

Wspomniałeś o tekstach. Te, które znalazły się na "Burn The Sun" są dość mroczne. Możesz w przybliżeniu opowiedzieć, czego dotyczą?

Teraz będę mówił dziwne rzeczy, ale sam tego chciałeś. (śmiech) "Burn The Sun" to album koncepcyjny, opowiadający o wszechświecie i miejscu, które zajmuje w nim Ziemia. Opowiada również o ludziach, mieszkańcach Ziemi, i walce, którą muszą prowadzić. To płyta o miłości, o wojnie, ale także w wielkim stopniu o religii. Nie o konkretnym wyznaniu, katolicyzmie czy judaizmie, ale o tym, czemu ludzie mogą oddawać cześć - a może to być zarówno gra na perkusji, jedzenie, jak i narkotyki, najdziwniejsze rzeczy. W każdym razie, w naszych tekstach wszystko łączy się w jedną całość, w jeden krąg, który zresztą przedstawiony jest na okładce. A w środku płonie Słońce... Znaczenie tytułu "Burn The Sun" odnosi się do sytuacji, kiedy ludzie starają się zbyt mocno, kiedy próbują osiągnąć rzeczy, które są nieosiągalne. Tak jak niemożliwe jest spalenie Słońca. Ta płyta jest właśnie o tym, jak to, co niemożliwe staje się możliwe. Ludzi mówili mi na przykład przez całe życie, że nie można połączyć flamenco z heavy metalem, a my właśnie to robimy. Nowy album Ark to płyta, która nie podlega żadnym prawom, zarówno pod względem muzyki, jak i tekstów.

Kiedy nie grasz w Ark, uczysz gry na perkusji innych. Możesz coś o tym powiedzieć?

To prawda, uczę gry na perkusji w swoim studiu na Manhattanie. Uczę bardzo różnych ludzi, o różnych stopniach zaawansowania. W związku z tym, że często wyjeżdżam na trasy, liczba uczniów często się waha, od 6 do 20. Kiedy wracam do domu przeważnie do mnie wracają. Może dlatego, że biorę 50 dolarów za godzinę nauki, a to całkiem rozsądna cena jak na Nowy Jork. Poza tym do każdego ucznia podchodzę indywidualnie, uczę go nie tylko tego, czego on chce, ale przede wszystkim tego, czego według mnie mu brakuje. Najczęściej na początku koryguję technikę przyszłych perkusistów, jeżeli któryś gra nierówno, dużo pracujemy z metronomem. Daję im też dużo do czytania, często nagrywam ich wyczyny i razem analizujemy, co trzeba poprawić, na co położyć większy nacisk. Często słuchając tego, co zagrali przed chwilą, nie mogą uwierzyć, że to oni. Z różnych powodów - czasem dziwią się, że grają tak okropnie, innym razem są zaskoczeni, że tak dobrze im idzie.

Piszę również podręcznik gry na perkusji, głównie o tym, jak używać różnych dziwnych rytmów i nietypowego metrum we współczesnej muzyce. Zamierzam skończyć ją latem i wydać po wakacjach.

Mógłbyś udzielić mi jednej lekcji za darmo i w dodatku przez telefon? Chodzi o pierwszą lekcję dla kogoś, kto nie gra na perkusji, a bardzo chciałby. Co mam robić?

Przede wszystkim musisz nauczyć się trzymać pałeczkę. Jeżeli popełnisz w tym miejscu błąd, będziesz miał potem ze wszystkim kłopoty. Otóż najważniejsze jest to, byś obie pałeczki trzymał w ten sam sposób. Nie patrz na to, jak grają jazzowi perkusiści na filmach, w ogóle się tym nie interesuj. Pałeczkę ujmij w ten sposób, by znalazła się w zagięciu palca wskazującego, a kciuk opierał się na niej swoją wewnętrzną stroną. Używaj wszystkich palców, wszystkie zaciśnij na pałeczce. Znam bębniarzy, którzy trzymają pałeczkę tylko dwoma czy trzema palcami, ale to bzdura. Nawet mały palec musi być zaciśnięty na pałeczce, bo - chociaż trudno w to uwierzyć - od niego zależy 30 procent twojej szybkości!

Kiedy już nauczysz się trzymać pałeczki, zaczniemy ćwiczyć najprostszy rytm. Prawa ręka, lewa ręka, prawa ręka i dziękuję. A teraz następny rytm - prawa, lewa, prawa, prawa, lewa, lewa. To jest bardzo ważny rytm, którego często używam chociażby na nowej płycie Ark. Warto, żebyś go zapamiętał.

W porządku, wezmę sobie twoje rady do serca. Powiedz mi teraz, jaka jest najgłupsza rzecz, jaką mogę zrobić jako raczkujący perkusista?

Niesamowicie głupie jest sposób, w jaki większość początkujących ustawia swój zestaw. A raczej to, że w ogóle go nie ustawia. Wchodzą do studia w którym przed nimi ktoś nagrywał i po prostu siadają za bębnami. Tymczasem perkusja rozstawiona jest tak, że nie są w stanie dobrze na niej zagrać. Talerze wiszą zbyt wysoko, werbel ustawiony jest płasko jak stolik do drinków, kocioł stoi po lewej, a nie jak zwykle, po prawej stronie... Kiedy siadasz za bębnami, zawsze musisz ustawić je sobie tak, jak ci jest najwygodniej. Sam ustawiam sobie zestaw tak, żebym mógł grać na nim jak najszybciej. Dlatego siedzę tak nisko - dzięki temu potrafię grać szybciej niż inni. Często zdarza się tak, że przychodzą do mnie młodzi perkusiści, a ja po prostu przestawiam im zestaw i nagle okazuje się, że grają dużo lepiej. To nie żadne czary, żadna tajemnica, ale trzeba o tym pamiętać.

Druga sprawa to technika samego uderzenia. Widziałem gości, którzy tak wymachiwali rękami podczas gry na perkusji, że dochodziło do poważnych kontuzji.

Czy to prawda, że masz za sobą epizod w "Dzikości serca" Davida Lyncha?

To prawda, zagrałem w tym filmie. Był 1988 rok, a ja grałem w takiej fajnej thrashmetalowej kapeli Powermad. Ktoś z Warner Brothers, naszej wytwórni, skontaktował się z Lynchem i dał mu nasz album, zatytułowany "Absolute Power". David zachwycił się utworem "Slaughterhouse" do tego stopnia, że do gotowego już filmu dodał scenę, w której mógł wykorzystać naszą muzykę. Chodzi o fragment, w którym Nicolas Cage i Laura Dern przychodzą na nasz koncert, oglądają nas, tańczą. Nicolas wdaje się w jakąś bójkę, którą wygrywa, a potem chwyta za mikrofon i śpiewa piosenkę Elvisa, a my mu akompaniujemy. Mówię ci, to było naprawdę niesamowite przeżycie, poznać tych wszystkich ludzi i widzieć z bliska, jak robi się filmy. Wielkim szokiem było dla mnie to, jak długo to wszystko trwa. Cały dzień kręciliśmy scenę, która w filmie nie ma nawet pięciu minut!

Pozazdrościć! Nie każdy ma szansę ujrzenia Davida Lyncha przy pracy.

David był niesamowity, tym bardziej, że potrafił wykorzystać w filmie wszystkie, nawet najbardziej nieoczekiwane rzeczy. Na przykład w połowie kręcenia filmu ekipa przejeżdżała obok pożaru. David zatrzymał samochody i kazał kręcić płonące domy wszystkimi kamerami, którymi dysponował. Wszystkie ujęcia płomieni, które przewijają się przez całą "Dzikość serca" zostały nakręcone właśnie tego dnia. David to niesamowicie inteligentny człowiek i naprawdę fajny facet. A film też wyszedł całkiem niezły.

Całkiem niezły? "Dzikość serca" to klasyka! Poza tym, to jeden niewielu filmów, w którym zaistniała tak ostra muzyka.

No cóż, David zakochał się w "Slaughterhouse", chociaż uważam, że na tamtej płycie było kilka lepszych numerów. Byliśmy wtedy jednym z niewielu thrashmetalowych zespołów w Warner Brothers, a wytwórnia chciała zrobić z nas konkurencję dla Testament czy Megadeth. Robili wszystko, co mogli, żeby nas wypromować. Wyobraź sobie, że po wydaniu płyty zaproponowali nam miesięczną trasę po dużych, znanych klubach w autokarze pełnym wszelkich wygód, albo siedmiomiesięczną, w furgonetce, którą sami będziemy sobie jeździć. I my wybraliśmy tę siedmiomiesięczną! (śmiech) Graliśmy w każdej dziurze w Stanach i w Meksyku, otwieraliśmy koncert każdego zespołu, który mogliśmy sobie wymyślić. Co prawda, po paru miesiącach tłoczenia się w maleńkiej furgonetce zaczęliśmy świrować i skakać sobie do gardeł, ale dzisiaj wspominam tę trasę z rozrzewnieniem. (śmiech)

Co powiedziałbyś na trasę Ark? Nie mówię od razu o siedmiu miesiącach, ale chociaż o kilku tygodniach w Europie, z których dałoby się wykroić jeden dzień na odwiedzenie Polski?

Moja dziewczyna pochodzi z Polski, urodziła się w Warszawie, a mój brat ożenił się z Polką. Jak widzisz, z waszym krajem łączą mnie silne więzy. Również dlatego bardzo chciałbym kiedyś zagrać w Polsce. Mam nadzieję, że dotrzemy do was z Ark. Już we wrześniu zamierzamy zagrać europejską trasę i marzymy o tym, by dotrzeć wszędzie. Nauczyłem się tego od Malmsteena, który z mapą w ręku planuje każde tournee i dociera wszędzie tam, gdzie inne zespoły nigdy nie grają. Nie zależy nam na pieniądzach, zależy nam na tym, żeby zobaczył nas każdy, kto będzie miał ochotę.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Phoenix Suns | muzyka | rytm | koncert | The Who | trasy | śmiech | john | the sun | Niemożliwe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy