Reklama

"Energia bez destrukcji"


Al Jourgensen i Paul Barker poznali się na początku lat 80. i od tamtej pory tworzą jeden z najbardziej znaczących duetów kompozytorskich w świecie muzyki alternatywnej. Nieobliczalny i często ładujący się w kłopoty Jourgensen oraz o wiele rozsądniej podchodzący do życia Paul, podpisali się pod takimi płytami, jak "The Mind Is A Terrible Thing To Taste" , platynowy "Psalm 69" czy "Filth Pig". Ministry jako źródło inspiracji wymieniają punkowcy, metalowcy i nowofalowcy. Bez nich być może nie byłoby dziś Marilyn Mansona czy Nine Inch Nails.

Reklama

W 2003 r., po trzech latach przerwy, jakie minęły od ostatniej studyjnej płyty "Dark Side Of The Spoon", Ministry powrócili. Al zwykle słowa dotrzymuje. Zapowiedział wcześniej, iż nowy album będzie najostrzejszym od czasu "Psalm 69" i zgodnie z obietnicą płyta "Animositisomina", kipi energią.

Obserwując Jourgensena na zdjęciach, teledyskach czy koncertach - zawsze skrytego za ciemnymi okularami (co ma związek z kłopotami ze wzrokiem), w nieodłącznym kowbojskim kapeluszu na głowie - można odnieść wrażenie, że to zamknięty w sobie dziwak, z którym ciężko się rozmawia. Trudno o większą pomyłkę. Al to nieprawdopodobnie wesoły i rozmowny człowiek, który na dodatek ma coś ciekawego do powiedzenia. Rozmówcę potrafi rozśmieszyć niemal do łez.

Lesław Dutkowski uśmiał się setnie podczas konwersacji z frontmanem Ministry i przy okazji dowiedział się wielu ciekawych rzeczy o blisko 45-letnim wokaliście i kompozytorze.


Chyba powinienem zacząć od gratulacji. Jak wieść niesie niedawno ożeniłeś się.

Ożeniłem się i niebawem zostanę ojcem. Ja i moja żona Angie spodziewamy się małej istoty o nazwisku Jourgensen.

No to podwójne gratulacje. Znasz już płeć dziecka?

Nie znam i nie chcę znać. Wolę być zaskoczony. I tak wybraliśmy już imiona w zależności od tego, czy urodzi się dziewczynka, czy chłopiec.

Zdradzisz mi, jakie imiona wybrałeś dla dziewczynki?

Timothy Flower.

Timothy Flower? Czyżby na cześć Timothy'ego Leary?

Zgadłeś. Kiedy mieszkałem z Timothym, powiedział mi, że kiedyś powróci jako kobieta, więc doszliśmy z żoną do wniosku, iż jeśli urodzi nam się dziewczynka, musi mieć na imię tak jak on.

Kiedy urodzi się dziecko?

Wiem, że ma być spod znaku Lwa, więc pewnie będzie to późny lipiec.

Minęły trzy lata od premiery albumu "Dark Side Of The Spoon". Co działo się z Ministry w tym czasie?

Po "Dark Side Of The Spoon" ciężko było nam się zabrać do pracy. Trasa była bardzo trudna, wyczerpująca. Potrzebowałem trochę czasu na odpoczynek. Czułem się trochę zagubiony. Moja pasja do muzyki nieco przygasła i zacząłem zajmować się innymi rzeczami - pisaniem i produkowaniem. W końcu zdarzyła się szansa wystąpienia w filmie Stevena Spielberga "Sztuczna inteligencja". Wzięliśmy się w garść, spotkaliśmy się i stwierdziliśmy: O, znowu nas to bawi. Okazało się przy tym, że mamy trochę pomysłów i zaczęliśmy nad nimi pracować. Wcześniej po prostu potrzebowałem wypocząć, bo czułem się zupełnie wypalony.

Wspomniałeś film Stevena Spielberga. Jak właściwie do tego doszło, że pojawiliście się w nim wy i wasza piosenka?

To było coś zupełnie szalonego. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że Stanley Kubrick był fanem Ministry. A on przecież napisał scenariusz do tego filmu. Wszystko to było dziwaczne, bo na przykład Spielberg nic o nas nie wiedział. On zwykle zatrudniał do swoich filmów kompozytorów klasycznych takich, jak na przykład John Williams. Spielberg nie wiedział więc, co ma z nami począć, ale Stanley Kubrick, zanim umarł, chciał, abyśmy byli w tym filmie. Tak więc Spielberg zatrudnił nas.

Słyszałem, że Haley Joel Osment, młody aktor, który gra w tym filmie, stał się waszym fanem?

A, tak. Przypadliśmy mu do gustu. Zresztą cały czas był gdzieś w pobliżu. Łaził za nami odkąd się dowiedział, że występujemy w tym filmie. Nie wiem, czy widziałeś film, ale on był zamknięty w takiej klatce tuż nad sceną, na której my graliśmy i widzieliśmy go codziennie. Właśnie jego i Jude'a Lawa. Haley był bardzo fajny. Spielberg zresztą też potem okazał się fajny, choć na początku wcale taki się nie wydawał. Poza tym zrobiliśmy mu niezły kawał zaraz po tym, jak przyjechaliśmy na plan.

Poszedłem się przedstawić, a on spojrzał na mnie bardzo podejrzliwie. Ja powiedziałem: Panie Spielberg, zespół musi zrezygnować. Nie możemy brać w tym dalej udziału. On zdziwiony pyta: Dlaczego?. A ja na to: Słyszałem, że "Sztuczna inteligencja" [w oryginale "A.I"] to film pornograficzny, a skrót oznacza 'Anal Intruder'. (śmiech) Wpadł przez chwilę w panikę i chciał lecieć do baru, ale dogoniłem go i powiedziałem, że żartowałem. Od tamtego zdarzenia on i ja codziennie wymyślaliśmy nową interpretację skrótu, jak "Animal Incest" albo "Absolute Indecency". Tak więc tytuł "A.I." nabrał dla nas zupełnie innego znaczenia. (śmiech)

To naprawdę bardzo zabawna historia.

Dodam do tego jeszcze, że pod koniec naszego udziału w zdjęciach, Spielberg pojawił się w kowbojskim kapeluszu i koszulce "Dark Side Of The Spoon", więc chyba nas polubił.

Chciałbyś jeszcze wystąpić w filmie? Może miałeś już jakieś propozycje po "Sztucznej inteligencji"?

Mam propozycję, która wiąże się stricte z aktorstwem. W "Sztucznej inteligencji" nie można mówić o aktorstwie, bo byłem wokalistą w zespole. (śmiech) Mam propozycje, a tak w ogóle muszę ci powiedzieć, że tym chciałem się już zająć w przerwie między "Dark Side Of The Spoon" a nową płytą, ale nic z tego nie wyszło. Może dlatego, że propozycje dotyczyły głównie występów w bardzo krwawych horrorach. Ale zobaczymy. Może jeszcze coś z tego wyjdzie.

Powiedz mi Al, kiedy właściwie zaczęliście komponować materiał na "Animoisitisomina"?

Właściwie wcale nie tak dawno temu. Zastanówmy się... Nagraliśmy wszystko w trzy i pół miesiąca. Zdaje się, że we wrześniu wszystko już było nagrane. Biorąc pod uwagę wszystko inne - komponowanie, miksowanie i mastering - uwinęliśmy się z wszystkim w pięć, sześć miesięcy.

Według wcześniejszych doniesień, na płycie miała znaleźć się piosenka "Crucial Bitch".

I jest na płycie, tylko zmieniliśmy jej tytuł na "Piss".

Jedna z piosenek jest ci chyba szczególnie bliska, bo to cover zespołu Magazine "The Light Pours Out Of Me".

Ten kawałek gram od wielu lat na koncertach, najczęściej na bis. Byłem kiedyś w sklepie muzycznym i tam widziałem bootleg Ministry i powiem ci, że on nie był wcale takiej złej jakości, poza właśnie "The Light Pours Out Of Me". Jakość była beznadziejna, kawałek brzmiał gównianie. (śmiech) Muzyka nie była może taka zła. Postanowiliśmy, że nagramy to w studiu jak należy i umieścimy na płycie.

Czy Magazine mieli na ciebie duży wpływ w początkach twojej działalności?

Oczywiście, że mieli. W 1981 roku byli wspaniałym zespołem punkowym z Anglii, który grał już kilka lat. Wokalista Howard Devoto założył później Buzzcocks, razem z Petem Shelley'em. Magazine nagrali wspaniałą płytę i oczywiście tę piosenkę, która szczególnie mi się podoba.

Powiedziałeś, że w studiu było sporo zabawy. Co to znaczy? Mam przez to rozumieć niekończącą się imprezę?

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że w ogóle nie było żadnych imprez. To była zadziwiające. Podczas nagrywania dwóch poprzednich płyt w czasie sesji panowała destrukcja. Nagrywaliśmy je w naszym studiu w Chicago, które jest dostępne dla każdego i zawsze oprócz nas były tam jeszcze trzy lub cztery zespoły i nigdy nie mogliśmy skończyć tej pieprzonej roboty. Co chwila dzwoni ci telefon, coś się zepsuło i musisz to naprawić, ponieważ jesteś właścicielem i tym podobne.

W przypadku "Animositisomina" zdecydowaliśmy, że nagramy ją w środku pustyni, niedaleko granicy USA z Meksykiem. W pobliżu El Paso, 40 mil od najbliższego miasta. Jest tam studio i tyle. Wokół pustynia. Żadnych telefonów komórkowych, niczego. To były więc ponad trzy miesiące prawdziwej pracy i cieszenia się z tego, co się robi. Było zupełnie tak, jak w początkach zespołu. Nie było żadnej destrukcji, bo była tylko praca i radość.

W tytule płyty dostaniemy słowo animositi [ang. animosity - niechęć, animozja], bez względu na to, od której strony będziemy go czytać. Czy coś się za tym kryje?

Nie. Spójrz tylko przez okno, a wszędzie dostrzeżesz niechęć, na każdym kroku. Świat to obecnie bardzo niebezpieczne miejsce.

Czyli tytuł ma odniesienie do tego, co obecnie dzieje się na świecie?

Ma odniesienie jak najbardziej, ale przecież coś takiego można zaobserwować na przestrzeni tysiącleci. Animozje pomiędzy religiami, pomiędzy sąsiadami, pomiędzy krajami. To jest takie ogólne stwierdzenie.

Moim zdaniem ta płyta jest waszą najostrzejszą od czasu wydania "Psalm 69".

Wielu ludzi mi to mówi. To dobrze.

"Psalm 69" ukazał się już 10 lat temu. Czy przed wejściem do studia zamierzaliście nagrać coś tak ostrego?

Właściwie nie. Zasadniczo wszystko zostało zbudowane na frustracji, która w końcu się z nas wylała. Jak ci mówiłem, tym razem mogliśmy nagrywać nie niszcząc siebie i płynęła z nas wielka energia. Wcześniej na przykład po trzech godzinach nagrywania trzeba było zrobić przerwę, bo zaczynała się impreza albo był jakiś mecz hokejowy w telewizji, albo jeszcze z innego gównianego powodu. Tym razem była czysta energia, bez destrukcji.

Czy dalej nagrywacie piosenki metodą prób i błędów, jak to robiliście wielokrotnie w przeszłości?

Oczywiście. Tym razem mieliśmy cztery lub pięć piosenek, a właściwie jeszcze nie gotowych piosenek, tylko pomysłów na piosenki, bo potem to się wszystko zmienia w studiu. Każda płyta, którą nagrywamy, jest niczym podróż. Pozwalamy piosenkom, aby zabrały nas w różne miejsca, zamiast samemu je gdzieś zabierać. Chyba rozumiesz, o co mi chodzi. Nie jest tak w przypadku Ministry, że wchodzimy do studia i mówimy: Teraz robimy to, to i jeszcze to. Piosenka nam mówi, co się stanie dalej.

Jesteś więc zadowolony z tej podróży?

Cholernie zadowolony. To chyba moja druga ulubiona płyta Ministry.

A tą pierwszą wciąż pozostaje "Filth Pig"?

O tak. Przede wszystkim z powodów osobistych. Wtedy w moim życiu zdarzyło się tyle gó**a, że nagranie tego albumu, samo jego ukończenie, znaczyło dla mnie wielki sukces. Nie żadne wyniki sprzedaży czy to, co inni ludzie myślą na ten temat. Uświadomiłem sobie, że możesz sam poradzić sobie z tym, co jest u ciebie w środku. Dlatego kocham ten album.

Możemy powiedzieć, że było to dla ciebie coś w rodzaju oczyszczenia duchowego?

Na pewno tak. Najnowsza płyta też w pewien sposób była czymś takim. Dlatego też jest moją drugą ulubioną płytą, ale lubię również "Psalm 69".

Znalazłem taki opis twojej osoby: "Al Jourgensen to albo nieprawdopodobny geniusz, albo nieprzewidywalny psychol, albo kombinacja obu". Zgadzasz się z takim opisem?

Całkowicie. (śmiech) Ten ktoś idealnie trafił z tym opisem.

A jak ty opisałbyś Paula Barkera?

Znasz stare odcinki "Star Trek"?

Widziałem kilka.

No to wyobraź sobie, że ja jestem kapitanem Kirkiem, a on jest porucznikiem Spockiem. Układ jest bardzo podobny. Ja na przykład wypadam z czymś w stylu: Rozpie****my ten statek, a Paul mówi: Kapitanie, nie możemy tego zrobić. Chcę przez to powiedzieć, że on jest tym, który trzyma wszystko w kupie.

Poproszono cię, abyś wziął udział w nagraniach nowej płyty Limp Bizkit. Co właściwie będziesz robił?

Właściwie to nie sądzę, abym cokolwiek z nimi robił, bo oni w ogóle nie przysłali mi taśm. Chcieli, żebym coś produkował, bym zrobił jeszcze kilka innych rzeczy. Ja odpowiedziałem: Nie zrobię nic, dopóki nie usłyszę kilku pomysłów i nie porozmawiamy o nich. W końcu czy tak ciężko jest do jasnej cholery podnieść słuchawkę i zadzwonić? Nie dostałem żadnego materiału, a minął już czas, w którym mógłbym cokolwiek z nimi zrobić. Robię co innego, więc mogę im tylko powiedzieć: Do widzenia, chłopaki.

Doskonale na pewno zdajesz sobie sprawę z tego, że Ministry było inspiracją dla wielu amerykańskich zespołów, z których wiele jest dziś bardzo popularnych. Masz wśród nich jakichś swoich faworytów?

Nie. Jeśli jestem w domu, słucham Charlesa Mingusa, Milesa Davisa, Charliego Parkera, Hanka Williamsa Seniora, Bucka Owensa. Zupełnie nie wiem, co się stało z dzisiejszą muzyką. Nie wiem, co się dzieje. Jedyny zespół, który w jakimś stopniu mi się podoba, to Melvins, który zresztą istnieje od wielu lat. Lubię również Nicka Cave'a. Ale ci wykonawcy są obecni od wielu lat.

Jak w ogóle postrzegasz współczesną amerykańską scenę?

Wydaje mi się, że główny problem polega na tym, że ludzie są nagradzani i odnoszą sukces, ponieważ coś odtwarzają, a nie tworzą. Teraz faworyzuje się produkt zamiast sztuki. Nie znam nazw tych wszystkich zespołów, ale powiem ci, że kiedy włączę sobie radio w samochodzie, to słyszę milion zespołów, które brzmią dokładnie tak samo i grają dokładnie to samo. Przestano nagradzać tych, którzy mają coś do powiedzenia, którzy wyrażają samych siebie.

Jeżeli cofniesz się do lat 60., albo do czasów narodzin punk rocka, kiedy jeszcze nie było tak rozwiniętej technologii, to na pewno dojdziesz do wniosku, że każdy z wykonawców brzmiał inaczej. Dziś masz tony różnego rodzaju sprzętu i wszystkie zespoły brzmią tak samo.

Wspomniałeś faworyzowanie produktu kosztem sztuki. Czy dlatego właśnie opuściliście wytwórnię Warner i podpisaliście umowę z Sanctuary?

Tak. Wydaje mi się, że to było dobre dla obu stron. Oni na pewno nie wiedzieli, co mają z nami począć. Na pewno nie poszedłbym na wyginanie się przy mikrofonie albo założenie skąpej kiecki i śpiewanie a la Britney Spears. Musieli więc pozwolić nam odejść, bo nie wiedzieli, co mają z nami robić. Mieliśmy już serdecznie dość dzwonienia do nich, bo i tak nikt nie odbierał, a w oczekiwaniu na połączenie słyszeliśmy tylko melodię z "Królika Bugsa". (śmiech) Miło jest teraz dzwonić do Sanctuary, bo ktoś podniesie słuchawkę i wiadomo, że ktoś pracuje. Wcześniej myślałem, że nie odbierają, bo na przykład mam paskudny oddech albo coś w tym stylu. (śmiech) Za każdym razem, kiedy dzwoniłem, ktoś jadł z kimś lunch.

Z jednej z strony to, co mówisz, jest śmieszne, a z drugiej smutne, bo przecież byliście ich artystą.

To prawda, ale oni nie patrzyli na to w ten sposób. Dla nich liczy się ktoś taki, jak Enrique Iglesias. Cóż, syn jest tak samo ważny jak ojciec. Może mój syn będzie nagrywał dla Warnera. (śmiech)

Powiedz mi Al, czy twoja starsza córka Adrienne lubi muzykę Ministry?

Nie, nienawidzi jej.

Naprawdę?

Owszem, ona lubi muzykę, ale nie naszego zespołu, bo w końcu jestem jej starym. (śmiech) Nie ma tu żadnej mistyki. Wie, czego dokonałem, wie też, że jestem świrem. (śmiech)

A zdaje sobie sprawę z tego, że jesteś legendą muzyki alternatywnej?

Ja sam nie jestem pewien, czy jestem. Ona na pewno zna wszystkie moje wyskoki i znała je zwykle wcześniej i lepiej niż inni. Kiedy czyta o tych wszystkich szaleństwach, które wyprawiałem, śmieje się głośno i mówi: Cóż to za sensacja. W tych historyjkach i tak jest tylko zarzewie ognia, a ona widziała mnie eksplodującego niczym bomba napalmowa. (śmiech)

Powiedz mi, co się dzieje z Revolting Cocks?

Mamy pięć kawałków napisanych i czekamy na to, kogo uda nam się wynająć do zaśpiewania ich, bo ja nie będę śpiewał. W Revolting Cocks jestem Jimmym Pagem, nie Robertem Plantem. (śmiech)

Masz jakieś nazwiska na liście wokalistów, których chcielibyście zatrudnić?

Tak. Chris Connelly prawdopodobnie zaśpiewa, może Iggy Pop...

Iggy Pop?!

Fajnie by było, gdyby zaśpiewał, nie uważasz?

Pewnie.

Revolting Cocks to stale zmieniający się koncept. Mogą wziąć w tym udział portierzy ze studia nagraniowego, ekipa sprzątająca, ktokolwiek.

Kiedy można się spodziewać tej płyty? Już po trasie Ministry?

Tak, wyjdzie po tym, jak zakończymy trasę. Mniej więcej za półtora roku. Bierzemy jednak ze sobą sprzęt nagrywający na trasę, tak więc przez ponad rok będziemy coś tam nagrywać.

Pracujesz jeszcze nad jakimś projektem ubocznym?

O tak, dlatego między innymi wypisałem się ze współpracy z Limp Bizkit. Za kilka dni zaczynam pracę na nową płytą Lard.

Ale Jello Biafra będzie brał w tym udział?

Oczywiście. Czym byłby Lard bez Jello?

Sam wiesz, że on ma tyle rzeczy na głowie i bierze udział w tylu projektach.

Jello to kompletny świr. To prawdziwy świr w ludzkim ciele. Dla mnie to jeden z kilku prawdziwych ekscentryków na tym świecie. Moim zdaniem takich ludzi, jak on trzeba wspierać, ponieważ niewielu już takich zostało. Przecież ten facet startował na burmistrza San Francisco i zajął drugie miejsce!

Co sądzisz o tym, że Dead Kenedys wciąż grają, ale już bez niego? Niedawno grali nawet w Polsce.

Porównałbym to do pomarańczy bez miąższu. Żeby był odpowiedni smak i przyjemność, musisz mieć miąższ. Sama skóra nie wystarczy.

Powiedz mi, kiedy zaczynacie trasę.

24 lutego zaczynamy w Amsterdamie i gramy dwa tygodnie w wybranych klubach w Europie. Potem wracamy do Stanów na dwa miesiące, gdzie będziemy co-headlinerem wraz z Marilyn Manson. Później wracamy do Europy i gramy na festiwalach, po czym wracamy do Ameryki na zwieńczenie sezonu letnich festiwali. Później Japonia, Australia, a potem zobaczymy, bo to już jest mniej więcej rok.

Jesteś naprawdę ciężko pracującym człowiekiem.

To nie praca. Pracą jest to, że rozmawiam teraz z tobą, a potem z kolejnym dziennikarzem. (śmiech) Tworzenie muzyki i cała reszta to już przyjemność.

Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się przyjazdu Ministry do Polski.

Ja mam nadzieję, że stanie się to tego lata. Są u was jakieś festiwale latem?

Obawiam się, że nie. Są w Niemczech i w Czechach. W Pradze mają chyba dużą imprezę.

W Czechach już graliśmy na festiwalu. Nasz koncert otwierał wtedy Iggy Pop.

Pozostaje mi wierzyć, że zagracie tam też w tym roku. Rolling Stonesi będą tam grać pod koniec czerwca.

Jak pojedziesz, to pozdrów ode mnie Keitha Richardsa. Słyszałem o nim i o Stonesach wiele zabawnych historii.

Może dało by się tak załatwić, żeby Ministry otwierało koncert Stonesów?

Stary, to byłoby wspaniałe! Zdarzyło mi się pracować z kilkoma gośćmi, którzy byli w zespole Keitha Richardsa. Tak więc coś nas łączy. Odwiedzili mnie w moim domu, gdy mieszkałem w San Antonio, w Teksasie.

Jesteś fanem Stonesów?

Nawet nie pytaj. Pierwsza płyta, jaką kupiłem, to album Stonesów "December's Children". Dzięki nim robię to, co robię. Kocham Stonesów. Jak można ich nie kochać?

Nie wiem, bo ja też ich lubię. A podobają ci się solowe płyty Keitha Richardsa? Taki "Main Offender" na przykład?

Pewnie. Keith Richards to mój idol. To chyba jedyny facet, który przeżył tyle transfuzji krwi. (śmiech) On jest niczym karaluch. Ja zresztą też. (śmiech)

Nawet wojna nuklearna go nie zniszczy.

Jasne, że nie. Keith przetrwa wszystko. On, ja i jeszcze kilku karaluchów. (śmiech)

Możecie po wszystkim założyć bardzo ciekawy zespół i na przykład nazwać się The Cockroaches?

(śmiech) O tak. I będziemy grać dla samych karaluchów. (śmiech)

Nigdy podczas wywiadu tak się nie uśmiałem. Dziękuję ci bardzo za rozmowę i do zobaczenia.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: pory | studia | film | piosenka | Side | energia | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama