Reklama

"Ciśnienie na przyjemność"

Fading Colours to wyjątkowa grupa. Od lat funkcjonuje z powodzeniem na marginesie oficjalnej sceny, nagrywając albumy, które zachwycają wielbicieli mrocznego, klimatycznego grania - na początku ostrego, gitarowego, teraz przesyconego elektroniką. Przy czym elementem niezmiennie wyróżniającym zespół spośród wielu podobnych jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju śpiew De Coy. Od kilku miesięcy Fading Colours pracują nad nowym materiałem, następcą wydanej w 1998 roku płyty "I'm Scared Of...". Z charyzmatyczną wokalistką De Coy i Krzysztofem Rakowskim, menedżerem zespołu i organizatorem festiwalu Castle Party, rozmawiał Jarosław Szubrycht.

Kiedy nowa płyta?

De Coy: Powinna być do końca roku, ale tak naprawdę nikt nic nie wie. Część materiału jest już zrobiona, ale idzie to bardzo powoli.

Czy możemy spodziewać się kontynuacji "I'm Scared Of..."?

De Coy: Raczej nie. Każda nasza płyta jest inna i ta również będzie się różniła od poprzedniej. Zamierzamy pójść w stronę klimatów electro, mniej kolorowych, za to mocniejszych.

Electro? To ciekawe, bo słyszałem, że zamierzacie powrócić do gitarowego grania.

De Coy: Próbowaliśmy. Zaprosiliśmy nawet Dżabiego z Jesus Chrysler Suicide, który nagrał dla nas kilka prostych riffów. Przetworzyliśmy je za pomocą komputera, zapętliliśmy i używamy jako sampli. Nie ma jednak mowy o powrocie do gitary, jako instrumentu traktowanego na równych prawach z innymi, nie ma mowy o rockowym graniu czy solówkach. Gitara pozostanie tylko smaczkiem.

Reklama

De Coy, podobno tęsknisz za śpiewaniem muzyki klasycznej? Czy to oznacza, że możemy spodziewać się jej wpływów w nowych numerach Fading Colours?

De Coy: Mogę przemycić do Fading Colours jakieś stylizacje na muzykę klasyczną, co zresztą robię od dłuższego czasu. Od dwóch lat jednak nie śpiewam w ten sposób, przestałam brać lekcje i mój głos jest na tyle przestawiony, że już nie odważyłabym się na śpiewanie klasycznie, bo wymaga to ogromnego trudu, maestrii, warsztatu.

Czy kiedy trafiłaś do Fading Colours, miałaś jakieś wzorce w kręgu szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej?

De Coy: Nic. Słuchałam muzyki bez jakiegokolwiek klucza - począwszy od Michaela Jacksona i Boney M, przez Czesława Niemena z okresu rockandrollowego, skończywszy na kapelach ze stajni 4AD. Od Sasa do lasa. Byłam osobą w tej kwestii bardzo nieopierzoną i tak naprawdę interesowała mnie wówczas tylko klasyka, którą z powodzeniem zaczęłam uprawiać. I wtedy na mojej drodze pojawił się Leszek z zespołem Bruno Wątpliwy...

Krzysztof Rakowski: Wygryzła mnie.

De Coy: Wcale nie chciałam cię wygryźć!

Krzysztof: Prawda jest taka, że musiałem przestać śpiewać, bo zachorowałem na astmę. To był duży problem, bo wiedziałem, że nie mogę już robić tego, co robiłem, a chciałem zostać przy tym zespole. Na szczęście wtedy pojawiła się De Coy, przejęła partie wokalne, a ja zostałem menedżerem Fading Colours.

De Coy: Co chyba lepiej ci idzie, niż śpiewanie. (śmiech)

Krzysztof: Przy tobie to wiadomo, że nie ma w ogóle o czym gadać. Ale byli gorsi ode mnie...

Wróćmy do nowej płyty. Czy wiadomo już kto ją wyda?

Krzysztof: Nie mamy problemów ze znalezieniem wydawcy, ale dopóki materiał nie jest skończony, żadna wiążąca decyzja nie może zapaść. Dostaliśmy sygnały od poważnych wytwórni, wiemy, że są zainteresowani, ale póki co, czekają na materiał. W Polsce wydaniem Fading Colours interesuje się Metal Mind, Morbid Noizz, Black Flames, SPV, Koch... Właściwie wszystkie firmy, które taką muzykę wydają. Poczekamy jednak na materiał, wtedy będziemy mogli wynegocjować lepsze warunki. Natomiast na Zachodzie jest jeszcze łatwiej, bo sytuacja firm fonograficznych jest bardziej czytelna - lepsze warunki, większe zainteresowanie, dużo łatwiej się rozmawia.

Niezależna wytwórnia Furia Musica wypuściła niedawno album "Szał", będący reedycją najstarszych nagrań Bruna Wątpliwego, czyli grupy, która po dojściu De Coy przekształciła się w Fading Colours. Dlaczego zdecydowaliście się na wydanie tego materiału?

Krzysztof: Gdyby nie propozycja Furia Musica, nagrania te na pewno leżałyby do tej pory w szufladzie. Tym bardziej, że ani Leszek, ani ja ze specjalnym wzruszeniem tego okresu nie wspominamy. To wszystko było tyle lat temu, jest to tak odległe od Fading Colurs, że właściwie nie ma o czym mówić...

Czy fakt, że Fading Colours jest interesem rodzinnym, ma jakiś wpływ na tworzoną przez was muzykę?

De Coy: Zasadniczy. Z jednej strony to konsoliduje, że jesteśmy ze sobą emocjonalnie związani, z drugiej strony jednak przeszkadza, bo konflikty w łonie rodziny przekładają się na konflikty w szeregach zespołu, a to już nie jest dobre...

Mówi się, że Fading Colours jest grupą bardziej popularną na Zachodzie, niż w ojczystym kraju. Chyba sobie trochę Polskę odpuściliście?

De Coy: W Polsce wydawanie płyt nie jest poparte żadną promocją, niezależnie od tego, jaką wartość przedstawia zespół i muzyka, którą gra. Odpuściliśmy sobie, bo nie stać nas na wyłożenie z własnej kieszeni na kampanie promocyjne, kiedy wydawca się do tego nie kwapi. Druga rzecz to koncerty. Nie gramy w Polsce, bo zdarzyło nam się parę razy zostać nabitym w butelkę. Poza tym warunki, jakie proponują tak zwani organizatorzy, są poniżej krytyki...

Krzysztof: Doszło do tego, że jeśli sami sobie czegoś nie zorganizujemy, to po prostu nie zagramy.

Chodzi o warunki finansowe?

De Coy: Nie tylko, ale finansowe również są tragiczne. Jedziesz przez pół Polski, a organizator mówi ci, że nie ma umówionej kwoty, bo za mało ludzi przyszło na koncert. Ja tego nie rozumiem. Uważam, że powinien wybulić z własnej kieszeni i tyle... To on powinien ponosić konsekwencje nieudanej imprezy, a nie zespoły. To jest nienormalna sytuacja, dlatego nie chcemy inwestować czasu i sił w tego typu sytuacje. Szkoda nerwów.

Krzysztof: Poza tym na klubowe koncerty w Polsce rzeczywiście chodzi mało ludzi.

De Coy: Nie ma rynku. Zupełnie inaczej jest w Niemczech. Jedziemy tam, mamy dobry hotel, świetny sprzęt, odpowiednią promocję. Mamy walczyć z wiatrakami w Polsce, czy skupić się na tamtym rynku? Dla mnie nie ma alternatywy.

Krzysztof: Mimo wszystko wydaje mi się, że z roku na rok rośnie w Polsce zainteresowanie muzyką elektroniczną. Widać to choćby po festiwalu w Bolkowie, na którym jesteśmy coraz lepiej przyjmowani. Robię tę imprezę już ósmy raz i choć muzyka gitarowa wciąż dominuje, publiczność coraz bardziej otwarta jest na szeroko pojętą elektronikę. Już nie trzeba mieć gitar w ręku, żeby się przebić.

Czy festiwal w Bolkowie i warszawska Vampiria, imprezy przez was organizowane, powstały po to, by Fading Colours miał gdzie zagrać w Polsce, przynajmniej dwa razy do roku?

De Coy: Dokładnie tak. Skoro nikt nie potrafi zapewnić nam odpowiednich warunków, postanowiliśmy zrobić to sami. Krzysiek robi Castle Party, Leszek Vampirię i przynajmniej wiemy, że nikt nas nie oszuka i że przyjdą ludzie, którzy lubią tę muzykę.

Może więc warto pójść za ciosem i zorganizować trasę Fading Colours?

De Coy: Trasę? Po Polsce?! Nieeee...

Krzysztof: Mamy z czego żyć i nie musimy się rzucać na tego typu akcje. Wiesz, nie mamy po 15 lat i nie musimy robić nic na siłę. Nie ma ciśnienia na granie za wszelką cenę, jest ciśnienie na przyjemność. A przyjemnie jest w Bolkowie i jeszcze w kilku innych miejscach... Każdy z nas ma oprócz zespołu inne zajęcia, nie żyjemy z tego, więc po co się denerwować?

De Coy: Jesteśmy inni niż wszyscy. Większość polskich grup - i mówię tu o dobrych kapelach - godzi się często na warunki urągające ich godności. Gotowe są na najgorsze kompromisy za cenę popularności, o którą my nie zabiegamy. Mamy poczucie własnej wartości, mamy z czego żyć i zespół nie musi być poletkiem realizacji naszych ambicji.

Porozmawiajmy przez chwilę o festiwalu Castle Party. Bolków to niewielkie miasteczko. Czy tłumy ubranych na czarno dziwolągów, które nawiedzają je raz do roku, nie wzbudzają popłochu wśród tubylców?

Krzysztof: Przeciwnie, oni bardzo czekają na ten festiwal. Tu w regionie jest straszne bezrobocie, a przez te trzy dni ludzie mają czym żyć i w dodatku zarabiają pieniądze. Oczywiście, mówię o mieszkańcach, którzy są bardzo życzliwi i tolerancyjni, nie o władzach miasta, bo to zupełnie inna historia...

Castle Party jest największym wydarzeniem tego typu po tej stronie Odry. Jak postrzegany jest wasz festiwal na Zachodzie?

Krzysztof: Bardzo dobrze. Otrzymuję mnóstwo propozycji, nawet od bardzo znanych zespołów, ale wiem, jakie są realia, wiem na co mnie stać. To duża gimnastyka, wytłumaczyć wszystkim, że to jest wschód Europy i czasem trzeba obniżyć cenę. Niektóre zespoły się na to godzą, na przykład Das Ich czy Legendary Pink Dots, dzięki czemu festiwal jest coraz ciekawszy.

Niszowy festiwal, robiony przez krewnych i znajomych gdzieś w dalekim Bolkowie, ściągnął w tym roku czterokrotnie większą publiczność niż ostatni Jarocin. Jak to możliwe?

Krzysztof: Widzisz, bo Jarocin i inne tego typu imprezy robią polskie firmy fonograficzne. A to one wymyśliły słowo niszowy i teraz klepią biedę... Ich wykonawcy nigdzie nie grają, nie są zapraszani, a u nas wychodzi na scenę taki Ankh i jest przez publiczność bardzo dobrze przyjęty. Ludzie o nich pamiętają, ale promotorzy i wydawcy już dawno uznali, że tę kapelę można olać.

Jarocina już nie ma, nie ma imprezy, która mogłaby go zastąpić.

Co będzie, jeśli w przyszłym roku przyjedzie do ciebie facet z dużej wytwórni z walizką pieniędzy i zaproponuje zrobienie wspólnego interesu?

Krzysztof: Oczywiście przyjmę te pieniądze, jeśli się zgodzą na moje warunki. A jeśli nie? Od kilku lat ta impreza odbywa się bez ich pieniędzy, zarabia na siebie i nie musimy niczego zmieniać. Póki co, duże wytwórnie mnie olewają, ja ich też olewam i źle na tym nie wychodzę...

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: castle party | publiczność | party | festiwal | przyjemność | ciśnienie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy