Reklama

"Bez wielkich zmian"

Szwedzka grupa Anekdoten do niedawna porównywana była do King Crimson, a co bardziej złośliwi określali ją nawet jako klon formacji Roberta Frippa. Kwartet tym się zupełnie nie przejmował i z godną podziwu konsekwencją pracował nad własnym stylem przy kolejnych wydawnictwach. Ich wysiłki były zauważane i coraz mniej malkontentów widziało Anekdoten wyłącznie jako kolejny zespół naśladujący, dostrzegając wysiłki muzyków w kształtowanie własnej muzyki i budowanie swojej pozycji w progresywnym świecie. Nie inaczej jest w przypadku czwartej płyty Anekdoten, zatytułowanej "Gravity", która ukazała się na początku lata 2003 roku. Z okazji jej premiery z Janem Erikiem Liljeströmem, basistą i wokalistą Anekdoten, rozmawiał Lesław Dutkowski. Rozmowa dotyczyła między innymi nowej płyty, Thin Lizzy, filmów Romana Polańskiego, wiolonczeli, a także improwizowania.

Jan, były cztery lata przerwy między albumami "From Within", a najnowszą płytą "Gravity". Co działo się z Anekdoten w tym czasie?

Graliśmy próby.

Przez cztery lata?

Tak. (śmiech) Najpierw oczywiście pojechaliśmy na koncerty promujące "From Within". To było pod koniec 1999 roku. Byliśmy między innymi w Ameryce Południowej. Nie było jakichś strasznie długich przerw w działalności zespołu. Zwykle latem ciężko było nam się zebrać do zrobienia czegoś. Staraliśmy się mimo wszystko zachować jakąś ciągłość i graliśmy próby. Przynajmniej raz w tygodniu.

Reklama

W tym roku pracowaliśmy naprawdę dużo ze względu na nową płytę. Zaczęliśmy nagrywać w styczniu, a zakończyliśmy chyba pod koniec kwietnia. Każdy z nas ma codzienną pracę i z tego powodu nie możemy poświęcać tyle czasu dla muzyki, ile byśmy chcieli. Niestety. Chociaż może to i lepiej. (śmiech)

Wiem, że ty pracujesz jako inżynier systemów. Co właściwie robisz, bo ta nazwa brzmi bardzo poważnie, jakbyś co najmniej pracował w elektrowni atomowej?

Nie, nic z tych rzeczy. Dodzwoniłeś się do szwedzkiego urzędu podatkowego, w którym pracuję. Tak więc mam do czynienia z podatkami, a ściślej mówiąc z systemami komputerowymi, które tu działają. (śmiech)

Tak więc możesz oszukać urząd podatkowy jeśli tylko masz na to ochotę?

Powiem ci, że to nie jest najlepszy pomysł. (śmiech)

Po raz pierwszy w kilkunastoletniej historii zespołu zdecydowaliście się sami nadać brzmienie swojej płycie. Czemu tak długo czekaliście? Wcześniej nie mieliście pewności i wiary w swoje zdolności producenckie?

Tym razem poczuliśmy się wystarczająco pewni, aby zająć się produkcją naszej płyty. Zawsze jednak jest ktoś, kto z tobą współpracuje. Perkusję, gitary i bas nagraliśmy w dobrym studiu z bardzo dobrym inżynierem dźwięku. Pewnie, że gdyby go nie było płyta brzmiałaby równie dobrze, ale on nie należał do osób, które mówią nam, co mamy robić. Po prostu robił to, co do niego należało. Janne Hansson i Simon Nordberg, którzy odpowiadali za miksy, także mają spory wpływ na to, jak brzmi "Gravity", bo to prawdziwi profesjonaliści.

Jak widzisz nie ma jakiejś wielkiej różnicy, bo z Simonem pracowaliśmy również poprzednio. Z tym, że wtedy był z nami od początku do końca, a teraz odpowiadał tylko za miksy. Nie można jednak w żaden sposób pominąć jego wkładu.

Czy widzisz dla siebie przyszłość za konsoletą, czy może wolisz pozostać muzykiem?

Sądzę, że nie będziemy produkować płyt innych wykonawców. Tym razem mieliśmy własny sprzęt do produkowania, który sami kupiliśmy i po raz pierwszy naprawdę produkowaliśmy płytę od początku do końca. Przy następnej okazji sądzę, że wkład zespołu w produkcję będzie jeszcze większy.

Przestudiowałem kilka recenzji i wywiadów dotyczących "Gravity" i wszędzie podkreślane jest, że tym razem nie wykorzystaliście wiolonczeli. Czy to był jakiś eksperyment z waszej strony? Chcieliście brzmieć bardziej rockowo?

(śmiech) Na pierwszych dwóch płytach rzeczywiście było dużo partii wiolonczeli, ale począwszy od albumu "From Within" już tyle nie było. Jest tylko pod koniec, w ostatnich dwóch minutach. Poza tym nie ma. Kiedy gramy możesz jednak usłyszeć wiolonczelę i ludzie są zadowoleni. (śmiech) Ludzie traktują ten instrument jako ważną część naszego stylu.

Ja nie uważam, aby nastąpiła tu jakaś wielka zmiana. Poza tym jest możliwe, że na następnej płycie będzie tej wiolonczeli nieco więcej. Przyznasz chyba, że ten instrument nie jest integralną częścią muzyki rockowej. Dźwiękowo ona jest jakoś pomiędzy basem i gitarą. Nie jest wcale łatwo znaleźć dla niej miejsce. Zwłaszcza w takich rockowych kawałkach.

Mówiłeś o następnej płycie, a na początku naszej rozmowy pojawił się wątek tej czteroletniej przerwy. Czy to oznacza, że napisaliście więcej piosenek niż te, które są na "Gravity"?

Jeden kawałek był już gotowy przed wydaniem "From Within", ale wtedy za nic nie mogliśmy znaleźć dla niego miejsca. Graliśmy go na koncertach i jest też na płycie koncertowej z Japonii. Myśleliśmy, że uda się go wcisnąć na "Gravity", ale w końcu powiedzieliśmy sobie, że tak naprawdę nie jest to konieczne. (śmiech) Tak więc jest już jakiś początek nowego albumu, a poza tym mamy wiele pomysłów. Na pewno nie będziemy zaczynać od jakiegoś drobiazgu.

Jest jakaś specjalna edycja "Gravity"? Digipack albo japońskie wydanie?

Będzie japońska wersja, w sierpniu albo we wrześniu. Dodadzą do niej dysk z materiałem koncertowym z Holandii, a wśród utworów będzie nie wydana wcześniej piosenka "Somewhere Down There". Została nagrana podczas festiwalu w USA w 2000 roku.

Chyba każdy dziennikarz pyta cię o ostatnią kompozycję z "Gravity" - "Seljak", której tytuł jest po serbsko-chorwacku. Przyznasz chyba, że nie zdarza się często, aby zespoły ze Szwecji wymyślały sobie tytuły w tym języku? Jak to się stało, że wy nazwaliście piosenkę w tym języku?

(śmiech) Miałem jakiś czas temu dziewczynę z Serbii, a ona powiedziała mi kiedyś: Ty jesteś farmerem, a nie chłopakiem z miasta, bo seljak oznacza farmera. Ja odpowiedziałem jej: I dobrze. Całkiem fajnie jest być farmerem. (śmiech) Moi rodzicie żyli na farmie, a ja spędzałem tam każde lato.

Wydaje mi się, że "Seljak" to kawałek dla takich ludzi, którzy żyją sobie w takim wolnym środowisku. To raczej nie jest utwór dla tych, którzy mieszkają w mieście. O wiele lepiej dotrze on do tych, którzy są otoczeni przez taki wolny krajobraz. Dla nich będzie to zabijający utwór. (śmiech) Poza tym moim zdaniem brzmi on całkiem fajnie.

Tytuł płyty brzmi "Gravity", a na okładce mamy małą dziewczynkę spacerującą po księżycowym krajobrazie. Ty akurat jesteś odpowiedzialny za teksty w zespole...

I ja zrobiłem to zdjęcie na okładkę.

Czerpiesz inspirację z filmów science-fiction bądź opowieści o statkach kosmicznych?

Bardziej chyba interesuje się tymi sprawami Nicklas [Berg, gitarzysta - red.] niż ja. Zdjęcie zrobiłem podczas wakacji na jednej z wysepek i wcale nie było w założeniu przeznaczone na naszą okładkę. Córka mojego kuzyna, z którą pojechałem na te wakacje, spacerowała sobie po wyspie, która jest wulkaniczna i pełna skał. Wykorzystałem odpowiedni moment i zrobiłem zdjęcie.

Potem Anna Sofi [Dahlberg, wiolonczela plus różne instrumenty elektroniczne - red.] zrobiła tak, jakby dziewczynka spacerowała po asteroidzie. Zdjęcie było zrobione w ciągu dnia. Anna dodała ciemność i Jowisza. Moja jest dziewczynka i grunt, po którym stąpa. (śmiech)

Wspomniałeś Nicklasa. Czemu na płycie wymieniony jest jako Nicklas Barker a nie Nicklas Berg?

Ożenił się i przyjął nazwisko żony. Widzę, że jesteś zaskoczony, bo pewnie w Polsce nie jest to powszechne.

Powszechne nie jest, ale zdarza się.

W Szwecji w sumie też nie jest to częste zjawisko. Wielu ludzi mnie o to pyta.

Wiem, że jesteś wielkim fanem Thin Lizzy i nawet grasz w zespole Fred's Perfect, który gra między innymi covery Thin Lizzy. Co sądzisz o powrocie tego zespołu bez Phila Lynotta?

Wydaje mi się, że lepiej byłoby, gdyby nazwali ten zespół Tribute To Thin Lizzy zamiast używać nazwy Thin Lizzy. Słyszałem album koncertowy "One Night Only" i w sumie nie wiem, co mam myśleć... Oczywiście Scott Gorham był w tym zespole wiele lat, ale to nie jest dobrze, że nazywają to Thin Lizzy. Jest też John Sykes, ale on zagrał tylko na jednej płycie w czasach kiedy żył Phil Lynott.

Sam na żywo ich nie słyszałem, ale mówi się, że wypadają nieźle. No i grają wszystkie te słynne kawałki. Nie ma jednak mowy o prawdziwym Thin Lizzy skoro nie ma w nim Phila Lynotta.

Gracie dużo koncertów z Fred's Perfect?

To jest dość świeża sprawa, a ja ostatnio byłem bardzo zajęty w Anekdoten i nie mieliśmy czasu, aby pograć kawałki na próbach i na koncertach. Dobrze jest, że gram w Anekdoten, gdzie jedna piosenka powstaje chyba rok, i w zespole, który po trzech próbach wychodzi i gra przed publicznością 16 kawałków. (śmiech) To są dwa zupełnie inne podejścia do muzyki, ale dobrze, że tak jest, bo ja naprawdę lubię grać koncerty, a z Anekdoten tak dużo ich nie gramy.

W waszej muzyce jest sporo przestrzeni. Czy podczas koncertów wykorzystujecie ją do improwizacji, czy odgrywacie wszystko nuta w nutę?

To zależy. Najwięcej improwizowaliśmy chyba w 1994 roku. Wtedy całe fragmenty koncertów były improwizowane. Potem nie robiliśmy tak zbyt często. Podczas pisania materiału zdarza nam się jammować i z tego rodzi się wiele pomysłów. Dla nas improwizowanie jest ważne, ale niekoniecznie na scenie. Wydaje mi się, że dobrze jest, jeśli w gotowym materiale są fragmenty, które możesz sobie później nieco pozmieniać. Mam nadzieję, że będziemy z czasem bardziej pewni swoich umiejętności i będziemy częściej improwizować. Koncertów na razie nie graliśmy za wiele. Trasa zaczyna się w październiku i wierzę, że dotrzemy również do Polski. Może wtedy będziemy się bardziej bawić naszymi kawałkami. Podczas tych kilku koncertów, które są już za nami, graliśmy te same kawałki, ale rozmawiamy o tym w zespole, iż powinniśmy potrafić zagrać jakikolwiek utwór z dowolnej naszej płyty.

Jest na waszej płycie piosenka "SW4". Czy to coś oznacza?

To część Londynu, a skrót rozwija się w South West London 4. Coś takiego możesz znaleźć na adresach. Nie znam tego miasta aż tak dobrze. Byłem kiedyś jego wielkim fanem, ale zawsze bywałem tam tylko jako turysta.

Wiem, ze jednym z twoich ulubionych reżyserów jest Roman Polański. Masz jakieś jego ulubione filmy?

Bardzo lubię "Nieustraszonych pogromców wampirów". Także "Gorzkie gody". Nie widziałem jednak wszystkich jego filmów. Jest też "Lokator", bardzo przerażający film. Miałem po nim koszmary. (śmiech)

Dziękuję bardzo za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: przerwy | piosenka | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy