Reklama

"Ani Vader, ani Al-Kaida"

Decapitated to z jednej strony ucieleśnienie marzenia tysięcy polskich muzyków, nie tylko wykonujących ekstremalny metal - podpisali długoterminowy kontrakt z poważaną angielską wytwórnią, uchodzą za pupilków brytyjskiej prasy, regularnie koncertują na Zachodzie, nakręcili teledysk w Hollywood, interesują się nimi amerykańskie brukowce. Z drugiej strony, dotychczasowe losy Decapitated to najlepszy dowód na to, że kariera na Zachodzie to nie szybkie i łatwe pieniądze, ale wręcz przeciwnie - ciężka praca, długi, wyrzeczenia, ciężka praca i ciężka praca. Czy było warto? Najlepiej odpowie na to pytanie Sauron, wokalista zespołu. Przy okazji przybliży okoliczności powstania "The Negation", najnowszego albumu Decapitated, przez magazyn "Kerrang!" okrzykniętego jedną z najwybitniejszych płyt w historii death metalu.

W amerykańskiej prasie można wyczytać sugestie, jakoby wasza nazwa była dla służb specjalnych USA na tyle podejrzana, że odmówiono wam wiz. Czy to prawda, że taki był powód odwołania letniej trasy Decapitated po Stanach Zjednoczonych?

Nie. Trasę musieliśmy odwołać, bo warunki jakie nam zaproponowano, były niedopuszczalne. Mimo najszczerszych chęci nie możemy jechać na półtoramiesięczną trasę i po powrocie z niej być po uszy w długach. A takie były właśnie te warunki. O wizy nawet nie zaczęliśmy się starać. Sugestie prasy amerykańskiej były więc wyssane z palca

Reklama

Tak czy owak, poważne media waszą nazwę wiążą z działalnością Al-Kaidy i terrorystami ścinającym zakładnikom głowy. Co czułeś, kiedy się o tym dowiedziałeś?

Chyba żartujesz... To dla mnie nie są poważne media tylko szmatławce robiące na siłę sensację z czego się da. Nie rozumiem całego tego zamieszania, bo przecież nie mamy nic wspólnego z działalnością jakiejkolwiek organizacji, co chyba wszystkim jest wiadome. Nie wiem o czym tu się rozpisywać... To tak, jakby oskarżać pana Rokitę o satanizm (śmiech). Głupota, którą jesteśmy zalewani przez media, przyszła do nas właśnie ze Stanów. Pytasz, co czułem, kiedy się o tym dowiedziałem? Śmiałem się. Jak zwykle, gdy czytam jakieś bzdury na nasz temat.

A nie pomyśleliście przez chwilę - OK, kiedy przyjmowaliśmy taką nazwę, myśleliśmy że to fajna zabawa. Po ostatnich wydarzeniach w Iraku widzimy jednak, że nic w tym zabawnego. Powinniśmy ją zmienić...

Nie.

Swoją drogą, dlaczego właśnie Decapitated? Czyżby od Vaderowego "Decapitated Saints"? To by się nawet zgadzało - w pierwszych latach działalności byliście pod ogromnym wpływem Vader, więc zapożyczenie nazwy od ich utworu to rzecz niemal oczywista.

Wiesz, chyba faktycznie natrafiłem na to słowo przy okazji studiowania wkładki płyty Vadera. Brzmiało tak jakoś odpowiednio na nazwę, wiec nie zastanawiając się długo, właśnie tak się ochrzciliśmy. Bez jakiegokolwiek przesłania, bez podtekstów i tym podobnych spraw. To nie miał być również hołd dla Vader, terrorystów czy kogokolwiek innego. Po prostu nazwa, z którą można by nas w przyszłości kojarzyć

.

Wspólny management z Vaderem, wspólne koncerty, nawet uczestnictwo we wspólnych projektach - na pewno bardzo wam to pomogło, ale i sprawiło, że kojarzycie się jednoznacznie. Taki młodszy Vader z was, nieprawdaż?

To twoje zdanie. Ja opieram porównania jednego zespołu do drugiego wyłącznie na tym, co usłyszę na płytach. Muzyka jest dla mnie na pierwszym miejscu. A w żadnym wypadku nie uważam, żeby to co znajduje się na "The Negation", w jakikolwiek sposób przypominało twórczość Vader. Natomiast fakt, że razem gramy, czy uczestniczymy we wspólnych projektach to naturalna sprawa. Polska scena jest stosunkowo niewielka, właściwie wszyscy się znają i takie inicjatywy jak Panzer X pojawiają się i będą pojawiać. Niemałe znaczenie ma też opieka Massive Management i Mariusza Kmiołka. Kiedy jest możliwość zagrania z Vader trasy czy nawet pojedynczego koncertu, zawsze się zgadzamy, bo to nasi dobrzy znajomi i dobrze się razem bawimy. Jedni kojarzą nas z Vader, inni z Al-Kaidą, a my po prostu gramy...

"The Negation" to trzecia duża płyta Decapitated, czyli - jak zwykło się uważać w branży - sprawdzian prawdziwej wartości zespołu. Zdaliście go?

Chyba tak. Przyznam jednak, że pracy nad "The Nagation" towarzyszył niemały stres. Do ostatniej chwili coś zmienialiśmy, poprawialiśmy i nie mogliśmy się zdecydować na ostateczną wersję wielu kompozycji. Z rezultatu końcowego jesteśmy jednak bardzo zadowoleni. Co najważniejsze, podoba nam się to do tej pory, niemal rok od zakończenia nagrań. Reakcje ludzi również są najczęściej entuzjastyczne, więc egzamin zdany (śmiech). Chociaż ja osobiście nigdy nie wierzyłem w magię trzeciej płyty. Jestem pewien, że czwarta będzie o wiele lepsza, a "The Negation" nie jest dla nas żadnym przełomem. Traktujemy ten album jako kolejny krok na naszej muzycznej drodze.

Czytałem recenzje, w których chwalono Decapitated za brzmienie, stawiając wasz najnowszy album za przykład takim gwiazdom gatunku jak Morbid Angel czy Deicide. Ludzie mają tendencję do faworyzowania słabszych, ale wypisywanie, że płyta nagrana przez małolatów z Krosna w jakimś studiu na przedmieściach Białegostoku deklasuje gigantów death metalu, mających do dyspozycji doskonale wyposażone amerykańskie studia, to chyba przesada...

Na pewno nie mamy takich możliwości finansowych, jak wspomniane przez ciebie kapele, więc w studiu nie możemy sobie na zbyt wiele pozwolić. Ale nie przesadzajmy z tymi przedmieściami - Hertz Studio jest miejscem wyposażonym w profesjonalny sprzęt, a obsługa studia doskonale zna się na rzeczy, więc powstają tam albumy na światowym poziomie. Polacy muszą się wreszcie wyzbyć kompleksów, odrzucić zaściankowość. Przeświadczenie, że to, co amerykańskie jest większe i lepsze, to bzdura. My jesteśmy prawie w pełni zadowoleni z brzmienia "The Negation" i nie przewidujemy nagrywania gdzieś za granicą, nawet gdyby pojawiła się taka możliwość. Jedyne, co chcielibyśmy jeszcze poprawić to brzmienie gitar, ale to wynika po prostu z tego, że nie stać nas na bardzo dobry wzmacniacz i ciągle musimy uciekać się do pożyczania na potrzeby pracy w studiu. A miarą tego, że nie mamy się czego wstydzić, niech będzie to, że po usłyszeniu "The Negation" do Hertza zadzwonił akustyk Cannibal Corpse gratulując i pytając chłopaków, jak oni to zrobili. Nie zawsze zagraniczne jest lepsze. Teraz Polska! (śmiech)

Jesteście związani kontraktem z Earache, wytwórnią która dała światu grindcore i ekstremalny death metal. Jakie to uczucie, iść ścieżką wydeptaną przez Napalm Death, Carcass czy Morbid Angel? Jak się z nimi współpracuje?

Ekipa Earache to ludzie bardzo przyjaźnie do nas nastawieni. Zawsze, kiedy jesteśmy w Anglii, przyjeżdżają na koncerty i robimy razem niezłe imprezy. To jest właśnie dobra strona Earache. Nie czujemy się jak trybiki w jakiejś wielkiej biurokratycznej maszynie. Mamy ciągły kontakt z wytwórnią, nigdy nas nie poganiają, nie wtrącają się do naszej muzyki. Poza tym ich wsparcie promocyjne w Anglii i USA jest bardzo duże i efekty tego zauważamy, gdy gramy tam koncerty przy coraz większej publiczności. Niestety gorzej bywa w innych krajach, szczególnie na terenie Niemiec, ale widocznie nie można mieć wszystkiego.

Z muzykami Napalm Death poznaliście się już przy okazji swojej pierwszej zachodniej trasy. Jak weterani sceny traktowali was, młodszych właściwie o całe pokolenie?

To prawda, pojechaliśmy w trasę z Lock Up, projektem złożonym z muzyków m.in. Napalm Death. Byliśmy pełni obaw, bo był to nasz pierwszy zagraniczny wyjazd i nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. I tu pozytywne zaskoczenie - nawet przez chwilę nie było mowy o gwiazdorstwie i traktowaniu nas z góry. Teraz, po wielu koncertach z zespołami o wiele większego kalibru niż Decapitated, mogę powiedzieć, że to nie one zachowują się jak gwiazdorzy. Gorzej jest z zespołami, którym nagle udało się zaistnieć i wydaje im się, że są wielcy. Ci naprawdę uznani, tacy jak Napalm Death, Morbid Angel czy Immolation to bardzo mili i skromni ludzie. Mogłaby się od nich tego nauczyć niejedna młoda kapela.

Największy brytyjski magazyn piszący o ciężkim rocku - "Kerrang!" - nie przepada za death metalem. Za to kocha na zabój Decapitated. Jako jedyny chyba zespół z tego gatunku w historii pisma, dwa razy pod rząd uzyskaliście tytuł Płyty Numeru...

Bardzo nas to cieszy. Faktycznie, "Kerrang!" bardzo nas wspiera, a kilku dziennikarzy tego pisma to chyba naprawdę nasi fani. Kiedyś "Kerrang!" przysłał nawet swoich dziennikarzy do Polski na nasz koncert. Mieliśmy specjalną sesję zdjęciową na krakowskim rynku, a potem ukazał się duży artykuł, połączony z relacją z tej imprezy. Z kolei recenzja "The Negation", którą tam czytałem była tak entuzjastyczna, że moim zdaniem wręcz przesadzona. To duża satysfakcja widzieć, że ludzie doceniają to, co robimy i że spotyka się to z tak pozytywnym odzewem. Mamy teraz motywację, żeby przy następnej płycie nikogo nie zawieść i znowu podnieść sobie poprzeczkę. Żeby nie było tak różowo, przez to, że tak bardzo chwali nas "Kerrang!", mamy coraz większe problemy z konkurencyjnym dla nich "Terrorizerem", który już nas nie lubi tak, jak wcześniej.

Czy to dzięki "Kerrangowi!" jesteście jednym z niewielu polskich wykonawców, którzy mogą w Anglii grać trasy koncertowe jako headliner?

Na pewno "Kerrang!" przyczynił się do wzrostu naszej popularności w Wielkiej Brytanii. Nie można tez zapominać o Earache, którzy naprawdę dwoją się i troją, żeby zadbać o nasze interesy na Wyspach i widać, że przynosi to efekty. Sami nie mogliśmy uwierzyć, gdy w Londynie na koncert, na którym byliśmy gwiazdą wieczoru, skończyły się bilety i wiele osób odesłano z kwitkiem! Przyjęcie w Anglii zawsze mamy bardzo dobre, myślę że dorobiliśmy się tam sporego grona fanów, których zawsze możemy być pewni. Chociaż gramy w różnych miejscach z rożnymi zespołami, najlepsze koncerty są zawsze w Londynie, Glasgow i w Dublinie.

Z kolei pierwszy teledysk w waszej karierze, do kompozycji "Spheres Of Madness", nakręciliście w... Hollywood.

(śmiech). To szumnie brzmi, prawda? Tak naprawdę jednak, nie było to nic wielkiego. Nie jesteśmy zbyt dumni z tego obrazu, tym bardziej, że nie mieliśmy właściwie żadnego wpływu na ostateczny kształt teledysku. Zaufaliśmy ludziom z amerykańskiego oddziału Earache i reżyserowi klipu. Okazało się, że zrobiliśmy błąd. Powinniśmy się byli bardziej zainteresować teledyskiem, bo wyszedł bardzo średni. Nasza rola ograniczyła się do odegrania "Spheres Of Madness" kilka razy, przy włączonych kamerach, a dalsza obróbka odbyła się już bez naszego uczestnictwa. Trochę śmieszne jest to, że najbardziej brutalną sceną teledysku jest moment, w którym facetowi krew kapie z nosa na jakiś zeszyt (śmiech). Ale miejsce w którym kręciliśmy klip było faktycznie egzotyczne - w samym centrum Hollywood. Jak dowiedzieliśmy się, próby grają tam np. Red Hot Chili Peppers. Na tym jednak koniec rewelacji.

Po wydaniu "Nihility" pojechaliście na długą trasę koncertową po USA jako nieznany zespół z dalekiego kraju. To rzadko się zdarza, bo Polacy, którzy tam jeżdżą występują albo dla Polonii, albo - jak Vader i Behemoth - już mają swoją publiczność. Wy musieliście walczyć o fanów, bywało że w dość ekstremalnych warunkach.

Tak, czasami było ekstremalnie. Zagraliśmy jeden koncert w piwnicy takiego klasycznego amerykańskiego domku, gdzie na górze trwał grill i odbywała się w najlepsze jakaś impreza, a w piwnicy był koncert. A że piwnica była zwykłych rozmiarów, to oglądać nas mogło jednocześnie może z 15 osób. Reszta stała na korytarzu jedynie słuchając lub jadła kiełbaski, popijając piwem. Później odbyły się zawody w zianiu ogniem i okazało się, że w ścianach pokoju zamontowane są czujniki przeciwpożarowe. Długo by o tym opowiadać... Graliśmy też w chińskiej restauracji, kilka kilometrów od meksykańskiej granicy i paru innych dziwnych miejscach. Jednocześnie na tej samej trasie graliśmy naprawdę duże koncerty, na przykład w Nowym Jorku, San Francisco i Los Angeles, a także uczestniczyliśmy w Milwaukee Metalfest. Zdziwieni byliśmy, że tak wiele osób w Stanach jest absolutnie oddanych metalowi. Wspierają scenę, właściwie żyją dla muzyki i co dziwne, najczęściej dobrze znali nasze płyty. Były też osoby, które jeździły za nami przez kilka koncertów. Ta trasa to było wielkie przeżycie. Szkoda, że nie udało nam się pojechać do USA w tym roku.

Dużo się mówi o waszej zagranicznej karierze, o trasach, dobrze sprzedających się płytach, ale mało słychać o pieniądzach. Można z tego wyżyć?

(śmiech) Wyżyć? Gdybym powiedział ci, jakie aktualnie mamy długi, pewnie nie uwierzyłbyś. Nie wiem skąd wziął się mit bogatych zespołów deathmetalowych. Na takim gatunku muzyki bardzo trudno jest obecnie cokolwiek zarobić, więc utrzymują się z niego tylko najwięksi, jak Morbid Angel, Vader, Cannibal Corpse. Ale już takie zespoły jak na przykład Immolation, mają w Stanach normalną pracę, której na dodatek muszą od nowa szukać po każdej dłuższej trasie. Nie ma lekko. My jadąc na trasę musimy więcej w nią inwestować, niż możemy zarobić. Żeby wyjść na zero, sprzedajemy koszulki i płyty. Takie są realia.

Przez jakiś czas reklamowano was jako "najmłodszy zespół deathmetalowy na świecie". Mam wrażenie, że będzie wam się to odbijało czkawką do emerytury, szczególnie w Polsce.

Niestety, odbija się cały czas, chociaż na szczęście głównie w Polsce, bo tutaj zostało to najbardziej nagłośnione. Za granicą nie mamy raczej tego problemu. Nic zresztą nie mogę poradzić na to, że kiedy zakładaliśmy zespół, faktycznie byliśmy młodzi. Nie wiem tylko, dlaczego niektórzy nie zauważają, ze od tamtej chwili minęło osiem lat. No i wciąż pojawiają się określenia typu "małolaty z Krosna", którego sam użyłeś kilka minut temu. A ja mam 23 lata i mieszkam w Krakowie...

W myśl przysłowia, które mówi, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, doskonale radzicie sobie w USA i Anglii, nieźle w pozostałych krajach zachodniej Europy, a w ojczyźnie cisza. Czemu tak się dzieje?

Sami bardzo tego żałujemy, ale teraz wszystko zaczyna się zmieniać na lepsze, głównie dzięki wsparciu firmy Mystic Production. Jak dotąd nie mieliśmy szczęścia do polskiego wydawcy, a działania promocyjne naszej poprzedniej wytwórni były po prostu zerowe. Do tego dochodziły jakieś absurdalne ceny naszych płyt i inne czynniki, przez które mamy teraz wiele do nadrobienia w ojczyźnie. Z największa przyjemnością to uczynimy, najchętniej grając na żywo gdzie się da.

Czy polski death metal rzeczywiście jest na świecie tak ceniony, jak się u nas mówi, czy to kolejny mit, który ma poprawiać nasze samopoczucie?

Myślę, że naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Niemcy mają swój śmieszny power metal, Norwegowie black, a Polska jest chyba najbardziej znana z death metalu. Trudno jest znaleźć kraj, w którym tak duży procent zespołów gra właśnie tę odmianę metalu i robi to na tak wysokim poziomie. Na pewno są to Stany, ale Polska jest w ścisłej czołówce. Co najważniejsze, te bardziej znane zespoły mają dużą konkurencję w podziemiu, gdzie wręcz roi się od nowych obiecujących kapel. To dobrze rokuje także na przyszłość.

Jak to jest z tym Jackiem Hiro? Na koncertach gra z wami, pojawił się nawet na zdjęciu na promocyjnej wersji ostatniej płyty, ale we wkładce oficjalnego wydania "The Negation" już próżno go szukać. Jest członkiem zespołu czy nie?

Jacek gra z nami na koncertach, więc w dużym stopniu jest członkiem Decapitated, stąd jego obecność na zdjęciach. Jak dotąd jednak nie uczestniczył w nagrywaniu, nie robił też dla nas muzyki, ale nie wykluczamy, że tak się kiedyś stanie. Jak na razie status Jacka w Decapitated to półczłonek (śmiech).

Macie ponoć zarejestrowany materiał z myślą o płycie DVD? Czemu jeszcze nie ma go na rynku? Czekacie, aż zestarzejecie się i zbrzydniecie, żeby podnieść jego rynkową wartość?

Tak, zarejestrowaliśmy koncert w krakowskim studiu telewizyjnym na Krzemionkach, podczas naszej trasy z Vader i Krisiun. Czemu nie ma go na rynku, nie wiem. Prawa do tego materiału ma Metal Mind Productions i nie wiem dlaczego zwlekają z jego wydaniem. Z tego co słyszałem, powodem opóźnienia są kwestie prawne i brak porozumienia z Earache. Nawet nie wiem, jak ten materiał wygląda, bo nie mieliśmy okazji go zobaczyć. Obawiam się jednak, że nie był to najlepszy koncert. Dwa dni przed nagraniem po prostu straciłem głos i ledwie udało się mnie odratować na tyle, żebym coś z siebie wydobył w Krakowie. Nie było to jednak nic imponującego, więc wcale mi nie śpieszno do wydania tego materiału (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia Darek Kempny

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: magazyn | Hollywood | trasy | koncerty | USA | Al-Kaida | metal | koncert | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy