Reklama

"Przykazanie muzyki rockowej: nie oszukiwać!"

Wydana w listopadzie 2010 roku płyta "Muzycy to wojownicy" była dla Wojciecha Waglewskiego i jego Voo Voo powrotem do muzycznych korzeni garażowego rocka. Z okazji premiery tego albumu Artur Wróblewski rozmawiał z Wojciechem Waglewskim także o najnowszych trendach w muzyce światowej, o kondycji polskiej piosenki i najciekawszych płytach 2010 roku.

Gratuluję znakomitej płyty. Skąd ta fascynacja garażowym rockiem? Mam wrażenie, że trochę pan odgapił od synów to, co oni zrobili na płycie formacji Kim Nowak.

- Troszkę odgapiłem, nie da się ukryć. Ale faktem też jest, że ja od takiej muzyki zaczynałem. Kiedy byłem młodym pacholęciem, to grywałem głównie standardy rockowe. To były czasy, kiedy grało się muzyką riffową - końcówka lat 60. i początek lat 70. - opartą na brzmieniu zespołu Cream czy Jimiego Hendrixa.

- Grało się muzykę tak, jak ja lubię grać - improwizacją. Tematy traktowało się jako pretekst do improwizacji. Spotykaliśmy się w klubach, w różnych konfiguracjach, i graliśmy. Kiedyś muzyka rockowa pulsowała jak muzyka jazzowa. Tworzyła się podczas improwizacji. Teraz ten rock'n'roll wygląda tak, że ludzie przygotowują na próbach gotowe już utwory i z tym występują.

Reklama

- Ten garażowy etap mojego grania nigdy nie pojawił się na żadnej z płyt, z różnych powodów. Wtedy, kiedy u nas muzyka rockowa zaczęła kiełkować, tekst u nas był stroną najsłabszą. Ja nie miałem żadnego wokalisty, sam nie myślałem o śpiewaniu... Ten mój entuzjazm do grania klasycznego, garażowego rocka po latach gdzieś zniknął. Tym bardziej, że kiedy zaczynałem grać z zespołem Voo Voo, przeszedłem mocne zresetowanie wszystkich moich informacji na temat muzyki. To się stało w zespole Osjan. Miałem ochotę grać rzeczy, jakich nikt inny nie grał na świecie, być wynalazcą. Przez czas jakiś właśnie taką wynalazczość uprawiałem, z różnym skutkiem.

- To się zmieniło. Nie ukrywam, że również za przyczyną zespołu Kim Nowak, który pokazał, że muzyka rockowa - wbrew temu, co sam kiedyś ogłaszałem - rzeczywiście istnieje i ma się dobrze. Tak jest na świecie, a w Polsce wszyscy o tej muzyce zapomnieli. Zwłaszcza muzycy, bo odbiorców jest dużo. I tak przypomniałem sobie ten etap, w którym kiedyś się świetnie czułem.

- Pomyślałem, że byłoby dobrze, by to wszystko wyprodukował Emade [Piotr Waglewski - przyp. AW] i dodał swojego ducha. Pośrednio przyczynił się do tego zespół Kim Nowak, pośrednio syn mnie do tego namówił. A radość z takiego grania jest niebywała. Dawno już nie słyszałem dźwięku cofanej taśmy. Dawno nie byłem w takiej "jammowej" sytuacji. I nie zamierzam z tej drogi zejść.

We wkładce do albumu można przeczytać, że został nagrany "jak Pan Bóg przykazał". Co oznaczają te słowa w 2010 roku?

- Dużo by o tym opowiadać... Większość muzyków, łącznie ze mną zresztą, z pewnego lenistwa i umysłowego przyzwyczajenia do formy zaczęło traktować komputer jako narzędzie. W którymś momencie to narzędzie zaczyna - mówiąc górnolotnie - odbierać duszę. Na przykład pewne riffy się przepisuje. Czynią to zresztą wybitni muzykanci. Grają jeden riff, później się go kopiuje 44 razy, bo nie ma czasu na to, by robić coś innego... I ja sam byłem w tej pułapce, sam nagrywałem w ten sposób. Pomyślałem, że coś w tym jest nieprzyzwoitego. Naprawdę zaczyna to się robić kiepskie.

- Coś w tym jest plastikowego, wszystko robi się pod takim kątem, by muzyka była dynamiczna, mocno skompresowana... Ta kompresja niestety jeszcze nadal występuje, bo jest wymagana przez firmy płytowe i radia. Wszystko jest robione pod kątem długości utworu - by móc prezentować go w radiu. Wszystko jest edytowane, prostowane. Bębny muszą być zagrane z metronomem. W zasadzie nie wiadomo dlaczego, bo przecież nikt nie żyje w czasie, który wyznacza nam metronom. Nie wiadomo, dlaczego wszystko musi być idealnie strojone. Przecież "niestrój" też czasami dodaje życia.

- Generalnie wydaje mi się, że sama idea muzyki rockowej zawiera się w jednym przykazaniu: nie oszukiwać! Techniczne obróbki spowodowały masę nakładających się oszustw. Ale jest fantastyczny ruch, który dotarł do muzyki popowej, bo nawet Tom Jones nagrał płytę "na setkę". Są momenty, że wypada z tonacji, trochę nieczysto śpiewa i się tym nie przejmuje. W rocku to już jest od dawna, że nie wspomnę o genialnej płycie Neila Younga "Le Noise". Cała młodzież przede wszystkim wpadła w ten nurt, z The Black Keys na czele. To jest granie tak, jak Bóg przykazał. Tak powinna być grana muzyka rockowa.

Tendencja, o której pan wspomniał, może być katastrofalna dla niektórych gwiazd, również krajowych. Na płycie Voo Voo bardzo krytycznie wyraża się o lansowanych przez media wykonawcach. Proszę powiedzieć, dlaczego media, zamiast wyciągać kulturę w górę, równają niestety w dół?

- To jest bardzo złożone zjawisko. Ja nie chcę być traktowany jak maruda, bo mnie do marudzenia jest bardzo daleko. Jeżeli piszę i mówię o mediach, a rola mediów rzeczywiście jest nieciekawa, to robię to z tego powodu, by tym mediom się nie poddawać. To, co jest pokazywane, jest kompletnie "od czapy". Media są skonstruowane jak błędne koło. Ich repertuar i filozofia opiera się na zaspokajaniu gustów tak zwanego przeciętnego słuchacza.

- Docierają do tego słuchacza, by dowiedzieć się, czego ten człowiek słucha. A słuchacz słucha radia w sklepie, w pracy, w samochodzie i chce, by to radio brzęczało, ale mu nie przeszkadzało. Żeby była jakaś ładna melodia. Najchętniej taka, którą słyszał już kilka razy i ją rozumiał. Żeby słowa były proste i nie przeszkadzały mu w robocie. I to jest w gruncie rzeczy socjalistyczne przesłanie.

- Ten cały "muzak", ta cała magma muzyczna, która idzie z radia, ma służyć do tego, by nie przeszkadzała w pracy i w życiu. O ile dotyczy to mediów prywatnych, to kij im w oko, bo przecież im wolno. Ale w momencie, kiedy dotyczy to mediów państwowych, które przecież powinny mieć jakąś misję, to trochę jednak boli. Ale te państwowe głównie zajęte są polityką, więc sztuka ich w ogóle nie interesuje i nie ma o czym mówić.

- Żeby jednak nie narzekać, to jest druga fantastyczna część tego wydarzenia. Jest podobnie jak w latach 80. Sztuka albo "sztuczka" porusza się swoimi torami, a media swoimi. Obie te instytucje kompletnie sobie nie przeszkadzają, kompletnie się nie dostrzegają. To znaczy, ludzie uprawiający prawdziwą sztukę, poczynając od takich ludzi, jak Tomek Stańko, genialnych performerów, jak Macio Moretti czy młodych muzyków, jak Marcin Masecki, w ogóle się w mediach nie pojawiają. Mają jednak swoją publiczność. I tak sobie to będzie pewnie jeszcze płynęło aż do wymiany pokolenia czy innego zjawiska. Tak to wygląda. W sumie to jest dobre, bo ja w latach 80. tworzyłem w opozycji do mediów. A opozycja do czegokolwiek może tylko muzykowi sprzyjać.

A skąd taki bojowy nastrój w szeregach Voo Voo? Zarówno tytuł płyty jak i okładka wyglądają groźnie...

- Tytuł jest trochę prześmiewczy, bo cały brzmi "Wszyscy muzycy to wojownicy, wszyscy artyści są zajebiści". To jest wycinek z wypowiedzi różnych ludzi, przeczytany przeze mnie w różnych periodykach. Nie chcę przywoływać konkretnych nazwisk, bo to nie o to chodzi. Chodzi o tak zwany trend. Piosenkarz albo piosenkarka opowiadają o sobie, że jest artystą. W moich czasach artystą była osoba, która tworzyła dzieło sztuki. A to weryfikuje czas.

- Teraz tak się porobiło, że śpiewając piosenkę o przysłowiowych siedmiu zbójach już się jest artystą. Każdy z tych artystów opowiada we wszystkich możliwych mediach, że media go kompletnie nie dostrzegają. To jest taki paradoksik dzisiejszych czasów. Ten tekst jest właśnie o tym. A słowo "zajebiści", ku mojemu zdumieniu, stało się słowem-kluczem (śmiech), które w ustach czy to muzykantów rockowych, czy muzykantów popowych, stało się słowem nobilitującym. Że jest fajnie i fajowsko. Dlatego zarówno tytuł jak i okładkę należy traktować z pewnym dystansem.

Posłuchaj singla "Wszyscy muzycy to wojownicy":

Wspomniał pan o słowie "zajebiście" i o ewolucji polskiego języka. Ja zauważyłem w piosenkach Voo Voo fascynację polszczyzną, co również jest w opozycji do trendów. Oczywiście, w mainstreamie mamy głównie piosenki w naszym języku. Ale nie da się oprzeć wrażeniu, że Polacy boją się polskiego w muzyce.

- Nad tym ubolewam ja, nad tym ubolewa większość kolegów z mojej generacji. Młodych też, bo przecież jest też trochę młodzieży, która podejmuje walkę z tą materią. Polski to jest język trudny pozornie. Jeśli jednak myśli się poważnie o tym, co się uprawia, to trzeba pamiętać, że nawet znając język zagraniczny nigdy nie będziemy się w tym języku poruszali w sferze regionalizmów czy idiomów w taki sposób, w jaki można się poruszać w języku polskim. Świetnie robi to na przykład Lech Janerka czy poeta Marcin Świetlicki.

- Są też młodzi ludzie, którzy fantastycznie poruszają się w języku polskim. Mnie się wydaje, że ta angielszczyzna wynika z pewnego prowincjonalizmu. Dorabia się gębę, że to odniesie sukcesy za granicą, co jest bzdurą. Muzyki popowej nie robi się z dystansu. To trzeba wyjechać, zamieszkać i tak dalej. Natomiast w Polsce śpiewanie po angielsku jest dość śmieszne. Ja widziałem artystę popowego na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, który krzyczał "Clap your hands". To jest po prostu kabotyńskie. Wielu ludzi z tym walczy. Niestety, zespoły śpiewające po angielsku dominują.

- Prowadzę audycję w radiu i sam się poddałem, bo 90 procent świetnych zespołów śpiewa właśnie w tym języku. To będzie też kłopot dla nich samych. Nie zamierzam, broń Boże, nikogo nauczać i z tym walczyć, ale w tym momencie to nie ma sensu. Płyty artystów śpiewających w języku angielskim sprzedają się w beznadziejnie małych nakładach. Ktoś ich poklepie po plecach, że fajnie grają, ale po roku już nikt o tym zespole nie słyszy.

- Są też dowody zupełnie obiektywne. W historii naszej współczesnej kultury popowej w obcym języku zaistniała chyba tylko jedna piosenka Roberta Gawlińskiego, coś tam o "skaju" w tytule... ["Son Of The Blue Sky" Wilków - przyp. AW] Z tym, że ona była powiązana z dość silną promocją. Także dla dobra samych muzyków, nie mówiąc już górnolotnie o kulturze polskiej, to jest kiepskie. Ale może jestem w błędzie.

- Z drugiej strony ten nurt pro-angielski rozplenia się od jakichś 10 lat i nie widzę, żeby ktoś wyciągał z tego wnioski. Rzeczywiście, operowanie językiem polskim stało się - mówiąc delikatnie - czynnością niemodną. W związku z tym w funkcjonowaniu zespołów rockowych widoczny jest regres. W jarocińskich latach 80. z kolei była przewaga słowa nad muzyką. Zespoły w większości były żenująco słabe muzycznie. Teraz, kiedy ogląda się to po latach, widać to jak na dłoni. Ale te zespoły miały przekaz. Teraz mamy kilka świetnych zespołów, myślących sensownie, ale one nie mają żadnego przekazu. Z tego też nic nie będzie.

Porozmawiajmy o projekcie Męskie Granie. Stwierdził pan, że to było spełnienie marzenia. W czym należy upatrywać niewątpliwego sukcesu tego przedsięwzięcia?

- W mądrości narodu naszego, mówiąc górnolotnie. Powtarzam to często, ale powiem to jeszcze raz, bo to zdanie mi się podoba. Gdyby archetyp Polaka wyglądał tak, jak kreują go media, to ja odebrałbym sobie życie. Cały czas miałem nadzieję, że nie jesteśmy bandą zidiociałych kabotynów. Że mamy jakąś wrażliwość i potrafimy odróżnić trąbkę od saksofonu. Że potrafimy docenić ciszę w muzyce. I przede wszystkim, że potrafimy docenić polskich artystów. Aczkolwiek trochę się bałem, czego nie ukrywam. Wiedziałem, że są takie grupki ludzi, ale nie wiedziałem, że są całe rzesze. To wspaniałe.

- Pewnie, że promocja była świetna, bo to wszystko było dobrze przygotowane. Ale myślę też sobie, że promocją nie można wszystkiego usprawiedliwić. Na szczęście. Był głód takiej muzyki. W momencie, kiedy po koncertach Abradaba czy Kim Nowak, na występach Leszka Możdżera czy Tomasza Stańki była cisza, to serce rosło.

- Przychodziła publiczność, która absolutnie genialnie reagowała na muzykę. Współpraca z nią w sensie wybryków artystycznych typu Mariusz Wilczyński czy granie prawdziwej sztuki typu Tomasz Stańko, była niezwykle budująca. Nie ukrywam, że nie spodziewałem się tak fajnej publiczności... Wydawało mi się, że niewiele jest festiwali w Polsce prezentujących tak eklektyczną muzykę. Właśnie z obawy, że publiczność mogłaby się na przykład nudzić na jazzie.

- Natomiast to, co zrobiliśmy, udowodniło, że jest zupełnie inaczej. Wrażliwość ludzka nie potrzebuje szufladek. Może się bawić przy ostrej muzyce rockowej. Może się zadumać przy tak zwanej absolutnej ciszy muzycznej. I to jest przede wszystkim sukcesem, nie przeliczając już tego na pieniądze czy zapotrzebowanie na bilety, które zeszły "na pniu" już po pierwszym koncercie i były sprzedawane przez koników po jakichś horrendalnych cenach. Jeżeli są tak wielkie pokłady wrażliwości u ludzi, to serce rośnie.

Czy będzie kontynuacja tego projektu?

- To jest wszystko trudne do przewidzenia. Z tego, co wiem, firma sponsorująca jest bardzo zadowolona, bo marka i tak dalej. Wszystko jest bomba. Ale jest też proza życia i pewnie oni pod koniec roku dokonują jakichś rozliczeń i tak dalej. Oficjalnie ja nic nie wiem, że taka kontynuacja będzie.

30 listopada zmarł Mirosław Olszówka. Rozumiem, że dla pana i dla zespołu to był szok. Co według pana było jego najbardziej doniosłym osiągnięciem? Bo przecież był on zaangażowany w niezliczoną ilość projektów...

- Szok to może za mocno powiedziane, bo Mirek długo chorował. Natomiast faktem jest, że ja rozmawiałem z nim na trzy dni przed śmiercią i on - jak to Mirek - był wtedy gotowy do realizowania kolejnych projektów, choć nie wyglądał najlepiej. Choroba była bardzo ciężka i w każdej chwili można było spodziewać się najgorszego. Był już jeden taki moment krytyczny. Ale rzeczywiście, ja się kompletne nie spodziewałem jego śmierci. Myślałem, że będzie trwało długie leczenie i będzie musiał na czas jakiś zrezygnować z pracy. Ale myśl o jego śmierci w ogóle nie przychodziła mi do głowy.

- Ja myślę, że to jest duża strata dla kultury w ogóle. Mirek jest autorem bardzo wielu pomysłów, które czasem, po jakiejś chwili, dochodziły do umysłów ludzi. Były całkowicie szaleńcze, nieprzewidywalne i, wydawało się, nie do zrealizowania. Jednym z takich pomysłów był koncert w kazimierskich kamieniołomach. Został wykonany w sposób zupełnie szaleńczy, a wszystko to przy siermiężnej produkcji. Mirek słynął z realizowania rzeczy pozornie niemożliwych do zrealizowania. I robił to do końca. Festiwal Inne Brzmienia, który był festiwalem bardzo eklektycznym, zaistniał na mapie Polski.

- Myślę, że jeszcze przyjdzie czas na podsumowania, a niektóre z jego inicjatyw będą wciąż realizowane. Było też kilka projektów płytowych, bo "Koledzy" [album nagrany przez Wojciecha Waglewskiego z Maciejem Maleńczukiem - przyp. AW] to był jego pomysł. Mam nadzieję, że to wszystko zostanie należycie docenione. Między innymi przez miasto Lublin, któremu on się poświęcił w całości. Myślę sobie, że to strata nie tylko dla zespołu Voo Voo, ale też dla tych, którzy są odbiorcami kultury.

Na koniec poproszę o muzyczne podsumowanie 2010 roku i wskazanie najlepszego pana zdaniem albumu, który ukazał się w ciągu ostatnich 12 miesięcy.

- Nie ukrywam, że ja strasznie walczę z usportowieniem sztuki. Tak naprawdę nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo sztuka jest sprawą tak osobistą, że można jedynie piętnować rzeczy totalnie nieudolne. Natomiast są też czasy, kiedy nieudolność w sztuce okazuje się być wartością. Dlatego wolałbym też tego nie robić.

- Ja mogę powiedzieć, co zrobiło na mnie największe wrażenie. Z albumów światowych to przede wszystkim płyta Neila Younga "Le Noise". Pokazał on, że są dwa podejścia do sztuki. Można wejść do studia, nagrać płytę z pięcioma orkiestrami, 25 aranżami i wykonywać do tego ćwiczenia gimnastyczne. Tak jak zrobił to Sting. I niewiele z tego wychodzi. A można wejść z jedną gitarą i spowodować, że ta muza przykuwa uwagę w taki sposób, że nie można się od niej oderwać. Neil Young jest dla mnie przykładem artyzmu w sztuce rock'n'rollowej. Przy pomocy najprostszych środków, fantastycznego Daniela Lanoisa, który te środki pięknie wypunktował, zrobił płytę dla mnie absolutnie powalającą. Ta płyta zrobiła na mnie największe wrażenie. Nie mówiąc o tym, że mnóstwo naprawdę świetnych płyt powstało na świecie, nagrywanych przez różnych młodziaków.

- Na przykład album The Black Keys ["Brother" - przyp. AW] albo Cadillac Sky zrobiony przez Dana Auerbacha ["Letters in the Deep" - przyp. AW ]. Cała ta amerykańska scena gitarowa bardzo mnie w tym momencie intryguje. Jest tego naprawdę dużo. Ale to, co zasługuje na szczególną uwagę to to, że jeden facet z gitarą potrafi zrobić coś niebywałego. To jest dla mnie najbardziej przekonująca i porywająca produkcja. Choć są też i tacy, którzy uważają, że to nudna produkcja. To jest już kwestia gustu.

Zobacz teledyski Voo Voo na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: muzyka rockowa | Voo Voo | Wojciech Waglewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy