Reklama

"Powrót do melodii"

Fińska grupa HIM to najlepszy dowód na to, że ostra, gitarowa muzyka może z powodzeniem konkurować na listach przebojów z popową konfekcją, a niegrzeczny frontman rockowego zespołu może rozpalić nie mniej serc niewieścich niż pięknie ufryzowany Enrique. Kilka minut przed pierwszym koncertem HIM w Polsce z uwielbianym przez fanki wokalistą grupy, Ville Valo, rozmawiał nieco zazdrosny Jarosław Szubrycht.

Słyszałem, że nie bardzo gustujecie w polskiej przydrożnej gastronomii?

To prawda. Jechaliśmy do Polski z Ljubljany, stolicy Słowenii, i nawaliła nam przyczepa. Dlatego bardzo zgłodnieliśmy i już po wjechaniu na terytorium Polski postanowiliśmy coś przekąsić. Zatrzymaliśmy się więc na jakiejś stacji benzynowej i nakupiliśmy żarcia. Coś jednak musiało być nie tak z tymi pizzami, bo mój żołądek kompletnie oszalał. Podobne problemy spotkały perkusistę. Teraz czuję się lepiej, chociaż wciąż jestem trochę słaby.

Jestem jednak pewien, że wywieziecie stąd również trochę pozytywnych wspomnień, jak choćby wrażenia z HIM-manii, która sparaliżowała centrum Warszawy?

Reklama

Szaleństwo, absolutne szaleństwo! Nie wiedziałem, że Polacy są tak szaleni, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu... A przy tym tak mili! Niestety, ze względu na bardzo napięty grafik nie mogliśmy zwiedzić Warszawy. Mam nadzieję, że zrobimy to następnym razem.

Co jest tak wyjątkowego w HIM, że ludzie wariują na wasz widok, że tłum fanek potrafi zablokować główną arterię miasta, tylko dlatego, że pojawiliście się w pobliżu?

Myślę, że najważniejszym czynnikiem jest tu fakt, że pojawiliśmy się we właściwym miejscu o właściwym czasie i robimy odpowiednie rzeczy. Mam również nadzieję, że nasza muzyka jest dobra, że jako artyści zasługujemy na szacunek. W końcu powołaliśmy HIM do życia, żeby grać muzykę, żeby oddać hołd Black Sabbath i innym naszym idolom. Nieoczekiwanie wszystko potoczyło się tak szybko, nagle tysiące ludzi zaczęło kupować nasze płyty, nagle pojawiły się te dziewczęta. Zastanawianie się, skąd się wzięły, co je do nas przyciąga, wydaje mi się jałowym zajęciem. Nigdy nie odkryjemy, w ilu procentach chodzi o to, a w ilu o tamto...

No tak, na pewno nie łatwo jest wprowadzić utwór na szczyty list przebojów, ale zapewne jeszcze trudniej jest zostać symbolem seksu. Jak się do tego przygotowywałeś? Studiowałeś swoje ruchy przed lustrem?

No co ty? Z całym tym symbolem seksu to zabawna sprawa, bo nigdy nie zrobiłem nic, by przypodobać się fankom. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że od zawsze ubieram się tak, jak mam na to ochotę, mam również pełną kontrolę nad okładkami płyt i muzyką. Żadna wytwórnia nie próbowała nam nigdy sugerować, że coś można byłoby zrobić lepiej i jak widać na tej samodzielności dobrze wychodzimy. Całe to bycie symbolem seksu po prostu mi się przydarzyło... Cały czas się z tego śmiejemy i nigdy żaden z nas nie traktował tego poważnie. Jedynym symbolem seksu na tym świecie jest Madonna...

A Jim Morrison? Często jesteś do niego porównywany.

Nie jestem gejem, więc nie mogę traktować Morrisona jako symbol seksu. Nie wiem też, dlaczego ludzie porównują mnie akurat do niego. Przyznaję jednak, że to miłe uczucie, kiedy jest się porównywanym do legendy.

Jak reagujesz na niedwuznaczne propozycje fanek, którym po koncercie udaje się przedrzeć do twojej garderoby?

Nigdy nie wykorzystuję takich okazji. Nigdy nie uwiodłem kobiety na to, że jestem wokalistą znanego zespołu rockowego. Zawsze byłem zwolennikiem długich, monogamicznych związków. Uważam, że doznania w nich są znacznie bogatsze. Szybkie przygody mnie nie bawią.

Eros i Tanatos, miłość i śmierć – to tematy, które od wieków pociągały ludzi. Myślę, że to jest właśnie największa atrakcja image’u HIM?

Przyznaję, że to bardzo atrakcyjne tematy. Nie pozujemy jednak na kaznodziei, nie podajemy ludziom gotowych rozwiązań, ani jedynie słusznych odpowiedzi na dręczące ich pytania. Sami zadajemy pytania. Chciałbym jednak zaznaczyć, że pozory mogą mylić, nie zawsze śpiewam o fizycznej śmierci, czy o cielesnej miłości pomiędzy chłopcem i dziewczyną. Piszę w szerszym kontekście o stosunkach międzyludzkich, gdzie śmierć oznacza stratę, koniec związku dwojga ludzi, wygaszenie płomienia, który jeszcze niedawno ich rozpalał... Wolę pisać symbolicznie, unikam zbyt oczywistych rozwiązań.

Chętnie korzystasz również z symboliki religijnej, obwieszasz się krucyfiksami, świętymi obrazkami. Jakie to ma znaczenie?

Zawsze fascynowała mnie sztuka religijna. Bardzo żałuję, że Finlandia nie jest krajem katolickim, bo uwielbiam szczególnie sztukę katolicką, wystrój kościołów. Mam kilka książek z reprodukcjami malarstwa sakralnego i zawsze były one dla mnie ważnym źródłem inspiracji. Przyznaję, że podczas pisania tekstów korzystanie z symboliki chrześcijańskiej jest łatwym, ale zawsze fascynującym rozwiązaniem. Wystarczy użyć słowa “diabeł”, a każdemu z nas do głowy przychodzi milion związanych z nim skojarzeń i historii. To słowo jest niczym brama do spraw bardzo osobistych, skrywanych przed światem. Podobnie działają takie słowa jak “śmierć”, “miłość” i wiele podobnych. Uruchamiam grę skojarzeń, od której niedaleko do freudowskiej psychoanalizy. Z tego właśnie powodu niektórzy ludzie uważają muzykę HIM za dość przerażającą. Boją się symboli, które przywołujemy ze względu na ich religijne wychowanie. Dla mnie to wszystko jest tylko fascynującym tematem. Poza tym uważam, że trzeba zachować równowagę, nie można faworyzować jednej strony – musi istnieć zarówno zło jak i dobro. Yin i yang. Takie jest właśnie znaczenie wymyślonego przez nas znaku – heartagramu. Serce i pentagram.

Wspomniałeś o Freudzie. Myślę, że zinterpretowanie twoich tekstów jego metodą mogłoby dać nadzwyczaj interesujące rezultaty?

Tak, na pewno byłoby to ciekawe. Wiesz, kilka osób przetłumaczyło nasze teksty na język fiński, a potem kilka innych poddało je szczegółowej analizie. Pojawiły się wtedy porównania na przykład do wczesnych prac Williama Blake’a. Nie, żebym był taki dobry, chodzi raczej o używanie podobnych pojęć i obrazów. To bardzo ciekawe, ale nigdy nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Po prostu tworzę. Pisanie tekstów to dla mnie sposób na wyrażenie samego siebie.

Gdzie na muzycznej scenie widzisz miejsce dla HIM? Ja postrzegam was jako zespół łączący muzyczne wynalazki Black Sabbath z wczesnymi płytami Davida Bowiego, hard rock z glam rockiem...

Może i masz rację... Chociaż glam rock był również dekadencki i mroczny, nie tak daleki od hard rocka jak mogłoby się wydawać. Wolę myśleć, że jesteśmy połączeniem muzyki Black Sabbath i Elvisa Presley’a. Ale to wy, dziennikarze, musicie zawsze porównywać, stosować jakieś kategorie. My nigdy nie myślimy w ten sposób. Po prostu gramy muzykę, która nam się podoba. Nazywają ją jak chcesz, ale to tak naprawdę nie jest istotne. Tym bardziej, że wszyscy ludzie, których spotykam, mają na ten temat inną teorię. To tylko dobrze świadczy o zespole, oznacza, że robimy coś wyjątkowego i niełatwo znaleźć dla nas szufladkę.

W karierze pomógł wam niewątpliwie udział w ścieżce dźwiękowej filmu “Trzynaste piętro”. Jak do tego doszło?

Szczęśliwy przypadek. Siedzieliśmy właśnie w studiu i nagrywaliśmy “Razorblade Romance”, kiedy zadzwonił ktoś z wytwórni i powiedział, że jeśli mamy jakiś dobry numer nadający się do filmu, to oni mają dla nas propozycję. Wysłaliśmy im “Join Me” i chyba bardzo im się spodobało.

Podobał ci się film?

Nie bardzo. Stracił dużo ze swojej magii, bo w trochę wcześniej ukazały się takie filmy jak “Matrix” czy “eXistenz”, poruszające podobną tematykę, ale lepiej zrobione i reklamowane. Nie jest zły, ale też nie padam na kolana. Nie mogę powiedzieć, że to film, pod którym mógłby się podpisać HIM.

Powiedz, skąd wziął się tak wielki boom na fińską muzykę? Wyjątkowy choćby z tego względu, że dotyczący wyłącznie zespołów rockowych i metalowych...

To prawda. Fińska scena rozwija się bardzo dynamicznie od połowy lat 80., ale dopiero teraz udało nam się zwrócić uwagę całego świata. Wcześniej fińskie wytwórnie płytowe nie miały pojęcia, co należy zrobić, żeby wysłać zespół za granicę. Cieszę się, że wreszcie coś się zmieniło. Jednym z pierwszych zespołów, który przełamał złą passę, był heavymetalowy Stratovarius. Byli chyba pierwszym wykonawcą z Finlandii, który zaczął grać trasy koncertowe na całym świecie. Prawdziwy sukces odniosły jednak grupy bardziej popowe, takie jak Bomfunk MC’s i Darude. Aż trudno w to uwierzyć, ale singel Darude dotarł na pierwsze miejsce brytyjskiej listy przebojów! Nikomu z Finlandii nie udało się wcześniej tego dokonać.

A Leningrad Cowboys? Żyją jeszcze?

O tak, całkiem niedawno wydali nową płytę. Nigdy jednak nie uważałem ich za poważny zespół. To raczej aktorzy komediowi. Fajnie jest pójść na ich koncert, można się nieźle pośmiać, ale mało znam ludzi na tyle zdesperowanych, by słuchali Leningrad Cowboys w domu.

Lubisz połączenie rocka z muzyką elektroniczną? Czy tego właśnie będziemy słuchali w XXI wieku?

Trudno powiedzieć. Bardzo lubię muzykę elektroniczną, ale sam nie zamierzam jej wprowadzać do kompozycji HIM. To znacznie ograniczyłoby nas podczas koncertów, musielibyśmy zrezygnować z improwizacji, ze spontanicznych zmian, które bardzo lubimy. Każdej nocy zmieniamy aranżacje, bawimy się z brzmieniem, a gdybyśmy zaczęli grać wspomagając się taśmami DAT i komputerem, musielibyśmy tego zaniechać. Przyszłość rocka? Z uwagą obserwuję eksplozję nu-metalu w Stanach Zjednoczonych, niezwykłą popularność takich grup jak Limp Bizkit. Ciekaw jestem również, co w przyszłości zaproponuje Marilyn Manson, który z płyty na płytę gwałtownie zmienia swoją muzykę. HIM kroczy jednak inną ścieżką. Naszym głównym celem jest przywrócenie muzyce rockowej melodii. Lata 80. były pod tym względem wspaniałe, grały takie zespoły jak Bon Jovi i ich utwory były naprawdę wspaniałe, bardzo chwytliwe. W latach 90. wszyscy o melodii zapomnieli, a przecież bez niej nie ma muzyki... Nie wystarczą mocne riffy i wykrzyczane zwrotki.

W Europie twoja teoria się sprawdza, o czym świadczy chociażby popularność HIM. Stanów Zjednoczonych jednak nie udało wam się na razie podbić?

Te rzeczy tak naprawdę zależą od polityki wytwórni, dla której nagrywasz. Ludzie z BMG najwyraźniej uznali, że jeszcze nie czas, byśmy zdobywali Amerykę. Próbowaliśmy znaleźć jakąś zainteresowaną wytwórnię w Stanach na własną rękę, ale nic z tego nie wyszło. Nie spędza mi to jednak snu z powiek. Mamy jeszcze tyle do zrobienia w Europie... Włąśnie zagraliśmy pierwszy raz w Polsce, wcześniej po raz pierwszy odwiedziliśmy Grecję i kilka innych krajów. Bardzo cieszymy się, że możemy grać tę trasę. Nie po to przecież zakładaliśmy zespół, żeby za wszelką cenę grać w Ameryce. Założyliśmy go, bo chcieliśmy grać gdziekolwiek – zarówno w fińskich pizzeriach, jak i warszawskich klubach.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: muzyka | nie żyje
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy