Reklama

"Power w folklorze"

Brathanki to kolejna polska supergrupa, która wyruszyła właśnie na podbój rynku. Tworzą ją dobrze znani instrumentaliści, którzy do tej pory współpracowali m.in. z Justyną Steczkowską, Edytą Górniak, Marylą Rodowicz i Renatą Przemyk. Wokalistką zespołu została Czeszka z Zaolzia, a muzycznie łączą szeroko rozumiany folklor karpacki z rockowym graniem. Ich pierwsze nagranie „Czerwone korale” stało się już dużym przebojem, a w tym tygodniu w sklepach pojawił się debiutancki album grupy krótko i treściwie zatytułowany„Ano!”. Z tej okazji Jarosław Szubrycht rozmawiał z 24-letnią wokalistką Halinką Mlynkovą i założycielem zespołu Januszem Musem.

Skąd wzięliście pomysł na Brathanki?

Janusz Mus - Sam pomysł zrodził się dwa lata temu, w 1998 roku. Wymyśliłem sobie zespół z takim składem i taką muzyką. Zaproponowałem chłopakom i udało się. Zawsze miałem dużo do czynienia z muzyką ludową, interesowałem się nią, chociażby przez sam fakt, że pochodzę z Suchej Beskidzkiej i w moim domu na co dzień folklor był obecny. Uważałem, że jest to muzyka warta zainteresowania i zawsze chciałem cos takiego zrobić.

Jak Halinko trafiłaś do zespołu?

Reklama

H.M. - W Polsce znalazłam się dziewięć lat temu. Urodziłam się na Zaolziu, zaraz przy polskiej granicy. Postanowiłam pójść do polskiego liceum, bo było bliżej niż czeskie. Skoro już skończyłam liceum w Polsce, postanowiłam kontynuować naukę w waszym kraju i rozpoczęłam studia w Krakowie. W ubiegłym roku zaczęłam współpracę z różnymi muzykami, przede wszystkim z Joszkiem Brodą. Dzięki niemu poznałam Janusza Grzywacza, jakiś czas razem koncertowaliśmy i właśnie od Janusza dowiedziałam się, że istnieje taki zespół jak Brathanki, który poszukuje wokalistki. Spotkałam się z Jasiem Musem, liderem grupy, i tak zostałam.

Kiedy byłam małą dziewczynką, mój ojciec, który bardzo interesował się muzyką ludową, brał mnie na koncerty i dzięki temu od dziecka śpiewałam polskie piosenki ludowe. Przed dojściem do Brathanków przez osiem lat tańczyłam w zespole folklorystycznym, którego repertuar pochodził z różnych regionów Polski. Od Rzeszowa, przez Żywiec, po Zakopane. Jak widzisz, polska muzyka ludowa nie jest mi obca.

Jaki jest twój wkład w muzykę Brathanków?

H.M. - Kiedy doszłam do zespołu, muzyka na płytę była już właściwie gotowa, większość tekstów również została napisana. Można więc powiedzieć, że w przypadku „Ano” jestem jedynie wykonawczynią. Z drugiej strony, mamy takie fajne teksty, że nie chciałbym z nimi konkurować, ale możliwe jest, że będziemy się w przyszłości zastanawiać nad jakimś czeskim tekstem. Wtedy na pewno coś napiszę.

Brathanki to dość wybuchowa mieszanka ludowości i muzyki rockowej. Czy czujesz się bardziej śpiewaczką tradycyjnych pieśni, czy nowoczesną wokalistką rockową?

H.M. - Muszę się przyznać, że muzyki ludowej na okrągło nie słucham, raczej wolę jazz, albo chanson. Bardzo lubię też muzykę rockową i cieszę się, że utwory Brathanków zawierają jej elementy. Nie mogę jednak powiedzieć, bym na okrągło słuchała polskich wokalistek rockowych. Znam je raczej z radia, bo staram się wiedzieć, co się dzieje w muzyce, ale ich fanką nie mogłabym się nazwać.

Może polecisz jakiś godny uwagi czeski zespół? Od czasu debiutu Heleny Vondrackowej, nie przebił się do Polski chyba żaden wykonawca z twojego kraju. To dosyć dziwne, biorąc pod uwagę, że jesteśmy sąsiadami.

H.M. - Szczególnie polecam zespół Buty. Grają bardzo prostą muzykę z prostymi tekstami, ale naprawdę przepiękną. Nagrali kiedyś nawet muzykę do filmu „Jazda”. Zauważyłam, że Czesi i Polacy to z pozoru podobne narody, ale tak naprawdę, to zupełnie inna kultura. Różnice zauważam przede wszystkim teraz, kiedy studiuję razem z Polakami, przebywam z nimi na co dzień. Widzę, że jesteśmy inni, więc nasza muzyka również musi się różnić. W polskiej muzyce jest chyba więcej rocka, czeska jest bardziej spokojna. Uważam jednak, że chociaż nasza muzyka ma inny charakter, tak naprawdę najważniejsza jest chęć współpracy, poznania się nawzajem. Jeżeli Helena Vondrackowa współpracuje z polskimi wykonawcami - ostatnio z Marylą Rodowicz - i odnosi tu sukcesy, to dlaczego inni nie mogliby pójść jej śladem? To samo dotyczy polskich wykonawców, którzy mogliby zdobyć popularność w Czechach, ale na razie w ogóle nie są tam znani.

Czy swoją przyszłość - zawodową i prywatną - wiążesz z Polską?

H.M. - Sama nie wiem. Nie chciałabym na stałe przenieść się do Polski, ale z drugiej strony bardzo chciałabym kontynuować to, co teraz robimy z Brathankami. Zawsze moim marzeniem było zajmowanie się muzyką i teraz to marzenie się spełnia. Wszystko jednak jest w rękach losu, człowiek nigdy nie wie, co tak naprawdę może się zdarzyć. Praca w muzyce jest rzeczą tak ulotną, że nigdy nic nie wiadomo.

Łączycie folklor z muzyką popularną, a więc nie ustrzeżecie się porównań z Goranem Bregovicem. Jak na nie reagujecie?

J.M. - W tej chwili istnieje na świecie taka tendencja, że w muzyce rozrywkowej zespoły bardzo często nawiązują do korzeni, do muzyki etnicznej, do źródeł. Może dlatego, że każdy czuje energię i wartość tej muzyki. Jeżeli chodzi o Brathanki, to rzeczywiście, ktoś może pomyśleć, że to z naszej strony posunięcie w kierunku mody, pójście na komercję. Jednak Brathanki grały już w 1998 roku, kiedy Bregovic nie był jeszcze tak popularny. Nasz folklor wynika z moich korzeni, a nie z chęci sprzedawania płyt.

Czy w Brathankach ograniczycie się tylko do inspiracji muzyką Polską, czy może Halince uda się namówić was do skomponowania utworów opartych o folklor z Czech?

H.M. - Nie trzeba ich do tego namawiać, bo ciągle sami się dopytują, kiedy zaproponuję im jakąś muzykę z Czech. Realizacja tego pomysłu jest więc tylko kwestią czasu. Myślę, że to będzie ciekawe, bo czeska muzyka ludowa bardzo różni się od polskiej i od tego, co gramy teraz w Brathankach.

J.M. - W pewnym momencie zacząłem się interesować nie tylko naszym folklorem, ale również folklorem węgierskim i te inspiracje są na płycie bardzo słyszalne. To, co gramy, nazwałbym muzyką inspirowaną szeroko pojmowanym folklorem karpackim, nie ograniczamy się tylko do muzyki beskidzkiej, czy podhalańskiej. Do tego dochodzą elementy funky, rocka i innych rodzajów muzyki. Chcieliśmy pokazać, że nie ma znaczenia, jaki styl się gra, że wszystko jest jedną muzyką, wszystko można zagrać na jednym koncercie. Cały problem polega jedynie na tym, jak to zrobić. Z folklorem na pewno trzeba bardzo uważać, bo to śliska sprawa i łatwo można to zepsuć, może wyjść z wszystkiego kiszka. To, że w Brathankach ścierają się tak różne gatunki muzyczne, wynika również z tego, że każdy z nas grał do tej pory innego rodzaju muzykę.

Udzielając się w innych zespołach zdobywacie doświadczenie, ale też przyjmujecie obowiązki, które mogą stanowić poważną przeszkodę w karierze Brathanków?

J.M. – Rzeczywiście, chyba ze cztery lata grałem z Marylą Rodowicz, do niedawna akompaniowałem również Renacie Przemyk, ale teraz mam dużo czasu tylko na Brathanki i mogę się tej grupie poświęcić całkowicie. Prawdą jednak jest, że moi pozostali koledzy z zespołu współpracują równolegle z innymi artystami. Jacek [Królik – gitara] gra m.in. z Edytą Górniak, Grześkiem Turnauem i Justyną Steczkowską, Piotrek [Królik – perkusja] z Piętaszkiem [Grzegorz Piętak – gitara basowa] wciąż współpracują z Marylą, każdy jeszcze coś tam robi. Każdy z nas pracuje jako muzyk do wynajęcia, każdy z nas nagrał wiele płyt z różnymi artystami. Próbowaliśmy nawet kiedyś zsumować płyty, które nagraliśmy i wyszło nam około stu sztuk. Jednak żaden z nas nie nagrał dotąd własnej płyty i Brathanki są pierwszym projektem, o którym możemy powiedzieć, że jest naprawdę nasz. Brathanki to nasze dziecko. Każdy z nas zadeklarował się, że stawia Brathanki bardzo wysoko w konfrontacji z innymi zespołami i choć to zależy od różnych czynników, w miarę możliwości będziemy poświęcać się Brathankom.

Jak to się stało, że wybrałeś akordeon, podczas gdy wszyscy wokół sięgają po gitarę elektryczną?

J. M. - Prawdę mówiąc, z wykształcenia jestem puzonistą. Skończyłem Akademię Muzyczną w Katowicach w klasie puzonu i wciąż pracuję w tym zawodzie. Akordeon jednak towarzyszy mi jako instrument hobbystyczny. U Renaty Przemyk grałem na akordeonie, Maryla też zaangażowała mnie jako akordeonistę do „Marysi Biesiadnej”, a dopiero potem, przy innej okazji, kiedy potrzebna była sekcja dęta, grałem też na puzonie. Jednak zawsze, gdy przyjeżdżam w strony rodzinne, gdy spotykam znajomych, którzy grają muzykę ludową, to wówczas - obok skrzypiec, basetli i śpiewu - liczy się tylko akordeon. W takim składzie nie ma miejsca na puzon.

A co myślą twoi znajomi, którzy uprawiają muzykę ludową w czystej formie, o tym, co robisz w Brathankach?

J.M. - Stuprocentowi górale, zwłaszcza starsi, są bardzo konserwatywni i nawet przez głowę im nie przyjdzie, że folklor można interpretować w nowy sposób, że można robić z tym coś innego. Młodsze pokolenie ma jednak inne spojrzenie na te sprawy, łatwiej dotrzeć do nich z propozycją, że warto zmienić choćby instrumentarium, podać tę muzykę w nieco inny sposób. Bardzo dobrze, że ci starsi pilnują folkloru, żeby nagle nie okazało się, że wszyscy młodzi ludzie z Podhala zachcą nagle grać tę muzykę na gitarach elektrycznych, a w kąt pójdą basetle. Chciałbym, żeby ktoś pilnował folkloru, żeby on zawsze był, zawsze istniał w postaci naturalnej. Z drugiej jednak strony warto raz na jakiś czas wprowadzać jakieś innowacje, chociażby po to, żeby udowodnić innym ludziom, że w folklorze wciąż jest wielka energia, wielki power, który warto pokazać całemu światu.

Czy Brathanki to bardziej projekt studyjny, czy zespół koncertowy?

J.M. - Zdecydowanie wolimy grać tę muzykę na żywo. Od samego początku, od pierwszych prób, było tak, że sami bardzo dobrze bawiliśmy się tą muzyką. Wszystkim od razu zaczęło się to podobać, wszyscy bardzo chętnie grali, chętnie przychodzili na następne próby. Muzycy, którzy mają swoje zajęcia, mają stałą pracę, nie muszą przychodzić na jakieś próby, nie muszą inwestować swojego czasu w coś, co nie wiadomo, czy wypali, a tutaj od samego początku każdy wyczuł energię, wielką radość muzyki. Niektórzy, na przykład Piotrek, czy Jacek, do tej pory ukierunkowani bardzo rockowo, musieli się przestawić na nowy sposób grania. Piotrek chyba nie podejrzewał, że kiedykolwiek w życiu będzie grał na koncertach polki - ale okazuje się, że cieszy go to, jak każdego z nas. To nie jest tak, że na scenę wychodzą wirtuozi i pokazują, czego to oni nie potrafią grać. Można zagrać zwykłą polkę i zaśpiewać na ludowo. Ludzie czują radość muzyków i sami cieszą się, że nie muszą się wysilać słuchając takiej muzyki.

Dla kogo przeznaczona jest płyta Brathanków?

J.M. - Najbezpieczniej będzie określić to, widząc publiczność, jaka przychodzi na nasze koncerty. Przedział wiekowy jest od 10 do 80 roku życia, więc dość szeroki. Myślę, że każdy w Brathankach znajdzie coś dla siebie. To bardzo energiczna muzyka, dużo entuzjazmu, żywiołowości - i to się ludziom podoba.

Dziękuję wam za rozmowę

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: akordeon | Przemyk | Folklor | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy