Reklama

"Pierwsza rockowa blondynka w Iraku"

Małgorzata Ostrowska jest jedną z największych gwiazd polskiej muzyki, znaną przede wszystkim jako charyzmatyczna i oryginalna wokalistka zespołu Lombard. Artystka wydała w październiku 2007 roku pierwszy od sześciu lat album "Słowa", promowany tytułowym przebojem, który startował również w preselekcjach konkursu "Bursztynowy Słowik" podczas międzynarodowego festiwalu piosenki w Sopocie. Z okazji premiery nowej płyty Małgorzata Ostrowska opowiedziała w rozmowie z Pawłem Kasą m.in. o przyczynach długiej przerwy w nagrywaniu, trudnościach z pogodzeniem śpiewania z zespołem Lombard z karierą solową, o zatrzymaniu przez wojsko w Iraku czy powodach przykucia się do psiej budy.

Dlaczego musiało minąć aż sześć lat, żeby na rynek trafiła Pani nowa płyta "Słowa"?

Czasami tak jest, że inspiracje są, a czasem ich nie ma. Nie jestem człowiekiem, który nagrywa płytę, bo już trzeba, bo jest dziura w dyskografii i należy wydawać płyty rok po roku. Owszem, starałam się w tym czasie zrobić materiał na nową płytę. Nawet w dużej mierze zrobiłam go, po czym z dystansu odsłuchałam i wyrzuciłam do kosza cały. Nic z niego nie zostało.

Ale pracowała Pani z innymi ludźmi, niż nad płytą "Słowa"?

Reklama

Tak.

Tym razem prezentuje Pani bardziej refleksyjne oblicze. Czy to rodzaj kolejnej metamorfozy?

Ja nie wiem czy to jest metamorfoza. Ja jestem po prostu bardziej dojrzałym artystą. Nawet od ostatniej płyty minęło już trochę czasu. Poza tym pomiędzy wcześniejszymi płytami zmieniłam się zewnętrznie i wewnętrznie. Śpiewam też o innych rzeczach.

Po raz pierwszy pracowała Pani nad płytą tworząc najpierw teksty, ma Pani zatem porównanie. Którą metodą pracuje się lepiej?

Sporadycznie zdarzało mi się, że najpierw powstawał tekst, a później dopiero muzyka, ale nigdy nie zrobiłam tak całej płyty - z wyjątkiem dwóch utworów, które zrobione są "metodą tradycyjną" - najpierw muzyka, a później tekst. Nie wiem co jest lepsze, bo zależy to pewnie od współpracownika. Różnie to bywa. Czasami muzyka jest tak nośna, że sama inspiruje do napisania tekstu. A w tym przypadku to teksty okazały się na tyle nośne i spodobały się Jasiowi Kidawie, który jest tu kompozytorem jakichś 95 procent utworów, że zainspirowały go do napisania fajnej muzyki.

Żeby było śmieszniej sam powiedział mi, że nigdy nie pisał do gotowych tekstów. Być może chodzi więc o fajne porozumienie między autorami, a to jest podstawa - taka wzajemna akceptacja i zachwycenie się swoją pracą nawzajem, bo artysta jest próżny i potrzebuje dużo akceptacji, żeby tworzyć.

Głównym kompozytorem i producentem płyty "Słowa" jest Jarosław Kidawa. Czym urzekł  Panią, że to właśnie on ubrał w nuty pani teksty?

Jest nieprawdopodobnym melodykiem. Ma w sobie ogromne ilości muzyki, a jego ulubionym zajęciem życiowym, jak sam mówi, jest wymyślanie nowych melodii. Zrobienie jakiegoś alternatywnego motywu do czegoś, co już zostało wymyślone, nie jest dla niego żadnym problemem.

To jest rzadka sztuka i coraz rzadszy dar w tej chwili, ponieważ bardzo dużo jest obecnie takiej muzyki "niemuzycznej", bez melodii (śmiech). A wymyślanie melodii to naprawdę wielki dar i Jasiu go ma.

A niezależnie od tego jest uroczym człowiekiem, super kumplem i gra u mnie teraz w zespole na gitarze.

Pierwszy przebój z płyty, czyli tytułowy "Słowa", brał udział w konkursie podczas festiwalu sopockiego. Podobnie poprzedni singel "Nie uwierzę" trzy lata wcześniej, który startował w preselekcjach do Eurowizji. Czy z promocją w Polsce jest już tak źle, że tylko konkursy zapewniają artyście dobre publicity?

Na pewno nie jest z tym dobrze w Polsce, ale być może nie jest z tym aż tak źle. Może fakt, że nie wydaję regularnie płyt, a ostatnio miałam tak długą przerwę, powoduje, że nieregularnie jestem w takiej niekomfortowej sytuacji (śmiech). To jest jedna strona medalu. A druga to fakt, że do Sopotu byłam zgłoszona bez mojej wiedzy. Została zrobiona taka mała dywersja przez wytwórnię, oczywiście w porozumieniu z menedżerem, o co mam trochę żal.

Wierzyłam szczerze, że ta piosenka odpadnie już w przedbiegach, wylecę stamtąd i będzie spokój.

Ale stało się dobrze...

W sumie stało się dobrze. A jeśli tak się stało, to uważam, że nie należy odpuszczać - taka etyka zawodowa. Zresztą i wytwórnia, i menedżer doskonale o tym wiedzieli, że jeśli już przejdę ten etap, to nie odpuszczę i zrobię wszystko, przykładając się do tego absolutnie. Tak też zrobiłam.

Mówiliśmy o długim czekaniu na płytę. A od podpisania Pani pierwszego solowego kontraktu w 1997 roku musiały upłynąć dwa lata do premiery pierwszej płyty "Alchemia". Czy szukała Pani wtedy swojego brzmienia?

Wtedy też przesłuchiwałam bardzo dużą ilość utworów. To byli różni kompozytorzy i było to znacznie trudniejsze. Tak więc pracą nad tamtą płytą i nad aktualną wyglądała zupełnie inaczej. Jednak tam szukałam utworów na tyle mocnych, żeby to pierwsze wejście było zauważalne. Tak to się w czasie jakoś rozłożyło. Widocznie tyle czasu było potrzeba.

Po odejściu z Lombardu po dziesięciu latach kariery zatęskniła Pani za zespołem i powróciła z nim na scenę na kilka lat. Czy nie myślała Pani o tym, żeby raz nagrywać płytę solową, a później z Lombardem?

Tego nie dałoby się zrealizować, przede wszystkim z punktu widzenia koncertowego. Taki też był główny powód odejścia później z Lombardu, oczywiście oprócz tego, że już miałam kontrakt z Sony na płytę solową. Sony nie chciało promować Lombardu moją płytą.

A z drugiej strony było tak, że starałam się to pogodzić i grałam dłuższe weekendy z Lombardem. Wcześniej zaczynałam weekend i później go kończyłam. Miałam już swój skład zespołu i grałam już także solowe koncerty z nim. To wyglądało w ten sposób, że w domu byłam tylko w środy albo czwartki. Naprawdę nie dało się tego przeżyć.

Z Lombardem koncertowała Pani w latach 80. nawet w Iraku. Jak Pani wspomina ten egzotyczny koncert?

Wówczas takie koncerty organizowała firma Pagart i dostaliśmy taką propozycję, choć nie wiem dlaczego akurat my i dlaczego w Iraku. Wyjazd owszem był egzotyczny, ale wcale nie był zabawny. Wiązał się on z zatrzymaniem zespołu już w pierwszy dzień pobytu przez tamtejsze wojsko. Cały dzień spędziliśmy na przesłuchaniach, które wcale nie były takie wesołe (śmiech).

Przejrzeli nam cały materiał w kamerze z karabinami skierowanymi w kolana jednego z kolegów, ale nic tam nie było. Wywołali wszystkie filmy z aparatów, zatrzymując (jako dowód rzeczowy) zdjęcia z plaży nudystów w USA. Po prostu wyciągnęliśmy kamerę w złym momencie podróży, gdy przejeżdżaliśmy wzdłuż długiego muru, za którym prawdopodobnie była baza jądrowa.

My o tym nie wiedzieliśmy, a nasz przewodnik nie powiedział nam tego, bo właśnie "produkował się" śpiewając nam jakieś arabskie pieśni i recytując jakieś arabskie wiersze. Tak się w tym pogrążył, że zapomniał. A my chcieliśmy go sfilmować, bo był wtedy prześmieszny.

Kto zasiadał wówczas na widowni?

To była widownia festiwalowa i międzynarodowa. Była tam bardzo duża grupa Polaków pracujących przy budowie dróg. My spodziewaliśmy się szczerze mówiąc, że będą nas tam słuchać jak "świnie grzmotu". Ale była międzynarodowa widownia, a koncert odbywał się w amfiteatrze w Babilonie, gdzie niedawno stacjonowały nasze wojska.

Było też dużo ludności miejscowej i koncert wyglądał tak, że nie było oczywiście żadnej ochrony, bo nikt o tym nie pomyślał. A ja byłam tam chyba pierwszą rockową blondynką. Na dodatek w jakiejś mini-spódniczce, samym staniku skórzanym występowałam i ta ludność zaczęła powoli schodzić z tych swoich miejsc, najpierw na poziom sceny, a później już na samą scenę.

Skończyło się na tym, że cały czas przesuwaliśmy się do tyłu i w efekcie koncert skończyliśmy przyklejeni do ściany amfiteatru, a cała przyjaźnie ustosunkowana publiczność bawiła się na scenie. Było jednak troszeczkę niebezpiecznie (śmiech). Jednak fajnie.

A co Pani sądzi o zastępującej Panią w zespole Marcie Cugier?

Bardzo niezręcznie mi jest wypowiadać się na ten temat. Chciałabym unikać takich wypowiedzi. Twierdzę, że ma bardzo dobry głos, bardzo dobrze śpiewa. Może nie do końca ma zrównoważone wypowiedzi, ale to już są jej problemy.

Zauważyłem, że w przeciwieństwie do wielu innych gwiazd, Pani nie pali za sobą mostów i współpracuje z osobami, które spotkała Pani nawet na początku swojej kariery, jak menedżer Piotr Niewiarowski, czy kompozytorzy z dawnych składów Lombardu: Jeremi Sajkowski i Robert Kalicki... Skąd to przywiązanie?

Ja lubię ludzi, z którymi pracuję i generalnie mam pozytywny stosunek do świata. A już jeśli z kimś pracuję artystycznie, to już się wiąże z jakimś dotarciem się i jakimś otwarciem. To jest po prostu przyjaźń. Z przyjaciółmi spotykam się, raz częściej, raz rzadziej. Prawie ze wszystkimi kolegami z Lombardu nadal się spotykam. Niedawno w Krakowie widziałam się z Arturem Malikiem, a Warszawie odwiedził nas "Dzidziuś" i Piotr Zander. Tak więc, jeśli jest okazja, to bardzo chętnie z nimi rozmawiam.

Ale rzadkością jest jednak odnowienie procesu twórczego między takimi przyjaciółmi z dawnych lat...

Tak, do tego wraca się już rzadziej. Ale ja czasami wracam. Na przykład w 2006 roku nagrałam duet z wokalistą z zespołu mojego byłego basisty, Henia Barana - a z Heniem też spotykam się czasami.

Ważną postacią w Pani przygodzie z muzyką był Krzysztof Powalisz, który uczył Panią sztuki estradowej w szkole muzycznej w Szczecinku, a później w studium w Poznaniu.

Widzi Pan, i tak jakoś przewijają się w moim życiu ci sami ludzie (śmiech).

Do studium trafiła Pani, bo nie dostała się Pani na wymarzoną biologię. Czy to oznacza, że nie myślała Pani o karierze artystki?

Mogłoby tej kariery nie być. Nie wiem jakby się potoczyło moje życie, gdybym dostała się na biologię. Ale jestem zadowolona, że właśnie tak to się wszystko ułożyło. Miałam w planach, że jak dostanę się na te studia, to będę udzielać się w ruchu studenckim także muzycznie. Ale na pewno nie byłoby to wtedy rockowe śpiewanie, tylko taka klasyczna studencka piosenka, jak kiedyś była. Dziś to już jest zupełnie inna muzyka, a ja takiej nie lubię i nie odnalazłabym się w niej.

Marzyło mi się, żeby zostać oczywiście naukowcem (śmiech), a dokładniej biologiem molekularnym lub wymyślałam sobie inne różne dziwne kierunki. Wszystko było bardzo piękne w planach, a obawiam się, że życie ustawiłoby mnie w ten sposób, że albo pracowałabym w szkole i "mordowała" dzieci, bo zupełnie się do tego nie nadaję, albo robiłabym coś zupełnie innego. A studia miałbym za sobą.

A może poszłaby Pani w kierunku aktorstwa? Spróbowała już Pani teatru, musicalu, filmu.

Tak, ale nie sądzę, żebym miała na tym polu jakieś osiągnięcia (śmiech). To wszystko było raczej taka zabawą. Nie czuję się szczególnie silna w tej dziedzinie (śmiech).

Kilka miesięcy przed wydaniem albumu "Słowa" na rynek trafiła jeszcze kolekcja Pani największych solowych hitów "Moja kolekcja". Dlaczego pominięto tam jeden z największych Pani przebojów "Głupi świat", czy opolską premierę "Nie chcę, nie umiem", tym bardziej, że były to pierwsze single z płyt "Przed świtem" oraz "Instynkt".

Nie wiem. Selekcją utworów zajmował się Andrzej Wojciechowski, niegdyś pracujący w Sony. Ja oczywiście weryfikowałam później ten zestaw utworów, ale trudno mi powiedzieć, dlaczego. Utworu "Głupi świat" prawdopodobnie nie chciałabym mieć na tej kolekcji - przynajmniej w wersji z albumu.

Przy tym utworze wytwórnia wymogła na mnie tak daleko idący kompromis, że ja się z nim nie zgadzam teraz absolutnie. Wolę inne wersje tego utworu, np. takie jakie gramy na koncertach, czyli zdecydowanie bardziej gitarowe i rockowe. "Nie chcę, nie umiem" nie ma na tej płycie? Kurcze!(śmiech).

W czasach plastikowych gwiazd, których artystów na polskim rynku ceni Pani najbardziej?

Rzeczywiście, młodzież wchodzi teraz na bardzo krótko i niewiele ma do zaproponowania. Mam nadzieję, że to się zmieni. Chociażby Feel - zespół, który zdobył "Bursztynowego Słowika", był moim absolutnym faworytem i mam nadzieję, że troszeczkę dłużej potrwają. Mają fajny numer i są fajnymi ludźmi - zobaczymy.

A sentymentem pod względem wokalnym cały czas sięgam do np. Kasi Nosowskiej, nieustannie czekam na nową płytę Edyty Bartosiewicz, itp. To w tej generacji artystów jestem całym sercem i nie widzę jakiejś silnej kontrpropozycji ze strony młodszych. Może się mylę i mam zły ogląd tego. Czekam cały czas.

Porozmawiajmy jeszcze o nietypowej akcji, w którą się Pani ostatnio zaangażowała, przykuwając się nawet do psiej budy, czyli "Zerwijmy łańcuchy". Kto jest pomysłodawcą?

To pomysł redakcji czasopisma "Mój pies" i zaangażowałam się w to, bo uważam to za bardzo słuszne przedsięwzięcie. Sama mam trzy psy, a przy okazji cztery koty, a że jedna się właśnie okociła to już jedenaście (śmiech) .Ale to stan tymczasowy.

Mieszkam w miejscowości pod Poznaniem i widzę co się dzieje nawet tutaj, choć jest to miasto. Ale sprawa dotyczy głównie małych wsi, gdzie psy bardzo często spędzają całe swoje życie na króciutkim dwumetrowym łańcuchu. Cały ich świat to wydeptane wokół budy kółko. Inne psy spędzają życie w kojcach, mając zasłonięte boki i widok w jedną stronę. Takie psy żyją tam jakieś siedem lat, nawet nie dziesięć, bo w takich warunkach nie żyją długo.

Mój weterynarz opowiadał mi, jak operował psa, któremu łańcuch wrósł w szyję i trzeba było go usuwać chirurgicznie. Łańcuch założono mu, kiedy był małym szczeniaczkiem, a później nie zauważono, że urósł.

Są psy, które cale życie mają budę np. przy polu kapusty i nawet nie dostają miski z wodą. To są dramaty. Takie akcje nie powinny być nawet przeprowadzane w wielkich miastach, a na wsiach.

Dziękuję za rozmowę.

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy