Reklama

"Myśl metalowo!"

Chris Boltendahl, jak zwykle rozgadany, ma się z czego cieszyć. Najnowszy album Grabarza, "The Clans Will Rise Again", wydaje się ich najciekawszym dziełem od dziesięciu lat.

Nowy gitarzysta, nowa wytwórnia, wygląda na to, że weterani niemieckiego heavy metalu wracają na właściwy tor. Z wokalistą i założyciele Grave Digger rozmawiał Vlad Nowajczyk z magazynu "Hard Rocker".

Mam szczęście, zawsze robię z tobą wywiady po wydaniu świetnych płyt (śmiech).

- Dzięki!

O poprzednim krążku nie mam za to najlepszego zdania. Co o nim, z perspektywy czasu, powiesz?

- No cóż, "Ballads Of A Hangman" nagrali inni gitarzyści. Jako współtwórca, uważam ją za dobrą płytę, ale nie tak wystrzałową jak najnowsza. Thilo Hermann napisał kilka numerów, podobnie jak Manni, a te ich kawałki są zupełnie inne. Wyszło jak wyszło, niezbyt spójnie. Nowy album jest bardziej, hmm... dopracowany. Brzmimy jak zespół, nie jak zlepek indywidualności. Do tego, moim zdaniem, Axel Ritt jest gitarzystą w typie Uwe Lulisa, heavymetalowym. Manni inspirował się raczej progresywnym graniem...

Reklama

Padło już tyle nazwisk, że pora zapytać o niedawne roszady w składzie. Po co był wam Thilo, skoro pozbyliście się go błyskawicznie?

- W 2007 roku czułem, że przeżywamy stagnację. Zaczęliśmy pisać numery na następcę "Liberty Or Death" i szło nam z Mannim kiepsko. Uznałem że nic z tego nie będzie i należy coś zmienić. Zaproponowałem dodanie drugiego gitarzysty. Potrzebowaliśmy nowych wpływów. Dlatego przyjęliśmy do zespołu Thilo Hermanna, który wcześniej grał w Running Wild, Risk czy Holy Moses. Jest świetnym muzykiem i początkowo dogadywaliśmy się nie najgorzej. Problemem był fakt, iż zajmował pół sceny! Nigdy nie zauważał, że w efekcie brakuje nam miejsca. Prosiliśmy go wielokrotnie, by rozstawiał się nieco dalej, by nie pchał się ciągle do przodu i do środka, ale bez skutku. Jens, Manni i ja byliśmy stłoczeni, na czym cierpiał nasz show. Nie ukrywam, pokłóciliśmy się w związku z tym, doszło jeszcze parę mniejszych spraw i wszyscy staliśmy się nerwowi. Po zakończeniu trasy przegłosowaliśmy usunięcie Thilo i poinformowaliśmy go o tym.

Manni był członkiem Grave Digger przez 9 lat... Co sprawiło, że odszedł?

- Zupełnie inna historia. Od mniej więcej trzech lat był niezadowolony z sytuacji zespołu, narzekał na finanse. Chciał coraz więcej, zarzucał mi, że niewystarczająco promuję kapelę... Nie rozumiałem jego zarzutów, bo codziennie poświęcam 6-8 godzin dla Grave Digger. Coraz bardziej się szarogęsił, zapominając że jestem założycielem i szefem zespołu. Po powrocie z koncertów w Meksyku postanowił opuścić zespół. Odparłem: spoko, Manni, to twoja decyzja. Minęło parę dni, gdy zadzwonił do mnie, mówiąc że popełnił błąd i chciałby wrócić. Moja odpowiedź brzmiała: oczywiście, przyjmę cię z powrotem, ale pod kilkoma warunkami. Zaprezentowałem mu moje zasady, wśród których były głównie te nierespektowane przez niego. Uznał, że nie może ich zaakceptować, więc wyautował się z Grave Digger na dobre.

W jakich okolicznościach uznałeś, że idealnym następcą Manniego będzie Axel Ritt?

- Zaraz po odejściu poprzedniego gitarzysty wyjechałem z rodziną na dwutygodniowe wakacje. Zadzwoniłem do Axela, proponując angaż. Zgodził się natychmiast. Pozostałym muzykom spodobała się ta kandydatura. Wyobraź sobie, że po powrocie odebrałem telefon. Dzwonił Manni. "Zastanowiłem się i chcę wrócić". Odpowiedziałem już niezbyt grzecznie, żeby poszedł się chędożyć. Zagraliśmy z Axelem kilka koncertów, do których był świetnie przygotowany. W międzyczasie pokazał nam 16 nowych riffów. Uznaliśmy, że przyjmujemy go na stałe, bo także na płaszczyźnie interpersonalnej wszystko grało.

Przyznam, że pojawienie się Axela w składzie Grave Digger było dla mnie sporym zaskoczeniem. Jego zespół Domain nie jest zbyt ciężki, nie obawiałeś się wpływów lżejszego grania (śmiech)?

- (śmiech) Znam go od dwudziestu lat i wiem, co potrafi. Nie byłeś odosobniony, wielu fanów bało się że zaczniemy grać miękko. Zazwyczaj podążam za moimi przeczuciami. Staram się nie podejmować decyzji personalnych przez zbytnie kombinowanie. Poszukując gitarzystów kierowałem się zawsze sercem i tym razem nie było inaczej. Zrobiłem sobie listę kandydatów, aby przemyśleć sprawę na wakacjach. Znaleźli się na niej Martin z Metalium, Bernd Aufermann (Angel Dust, eks-Running Wild) i Axel Ritt. Przeczytałem nazwiska i pomyślałem, że ten ostatni będzie najlepszy.

- Jak już wspomniałem, zadzwoniłem do niego z głupią gadką, co słychać (śmiech). Po czym walnąłem prosto z mostu, czy chce grać w Grave Digger. Mocno się zdziwił! Dodałem, że ma dwa tygodnie na nauczenie się dwudziestu numerów. Odparł, że nie ma problemu i podoła wyzwaniu. Poprosił o podesłanie setlisty. Nie mogłem mu w niczym pomóc, nie mając przy sobie mojego kompa, kawałki opracował ze słuchu! Jednak co tu kryć, trochę się bałem wpływów Domain (śmiech). Poprosiłem zatem: Axel, myśl metalowo! Zrozumiał, o co mi chodziło, podczas tych pierwszych koncertów. Dziś pasuje do nas idealnie. Nikt na niego nie narzeka.

Co tu kryć, wniósł do zespołu mnóstwo świeżości!

- Właśnie! Niesamowite, jak świetnie nam się razem pracuje. Słyszałem już parokrotnie, że recenzenci nie spodziewali się tak świeżego albumu. Uwielbiam riffy Axela, bo od dziecka zwracałem uwagę na metalowe riffowanie. Bez dobrego riffu nie ma udanego kawałka.

Wspomniałeś, że szybko wymyślił ich aż szesnaście. Czy kawałki na nową płytę powstawały też przed przyjściem Ritta?

- Nie. Jego riffy stanowiły fundament, po czym wraz z Jensem stworzyliśmy piosenki. Właściwie cały proces wyglądał podobnie, jak z Mannim, ale tym razem czuliśmy magię (śmiech). Pisanie było łatwe jak nigdy! W ciągu trzech czterodniowych sesji skomponowaliśmy dwanaście utworów.

Najbardziej podoba mi się na "The Clans Will Rise Again" mnogość potencjalnych przebojów. Świetne riffy i rewelacyjne refreny. Ile klipów nakręcicie?

- (śmiech) Zależne to jest od wytwórni. Ale jestem dobrej myśli, są mocno podjarani. Uważają, że płyta jest znacznie lepsza od poprzedniej. Wysyłają nas do Anglii, gdzie nakręcimy pierwszy klip. Zabawne, że nie do Szkocji, wszak o niej śpiewam (śmiech). Ale nieważne, liczy się odpowiedni krajobraz. Teledysk powstanie do "Highland Farewell".

Może przy okazji jakiś spontaniczny koncert w Szkocji?

- Nie, ale ostatnio kontaktowało się ze mną mnóstwo Szkotów (śmiech). Naukowcy z Uniwersytetu w Edynburgu piszą obszerną książkę o stosunkach szkocko-niemieckich. W części poświęconej kulturze znajdzie się rozdział o nas! Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia czy mamy tam jakichś fanów. Moim marzeniem jest zagrać tam w całości "Tunes Of War" i "The Clans Will Rise Again" w ramach jakiegoś dużego festu.

Może ministerstwo kultury powinno się tym zająć?

- To chyba za wysoki szczebel jak dla nas... Mieliśmy na Wacken szefa trzydziestoosobowej orkiestry dudziarzy. 78-letni przywódca jednego z klanów, obiecał nam coś załatwić.

Dlaczego zdecydowaliście się wrócić w tekstach do historii tego górzystego kraju? Nie było to przypadkiem hobby Uwe Lulisa?

- Nie, maniakiem historii Szkocji jest Tommy Göttlich, nasz były basista. Został nauczycielem historii, wielokrotnie jeździł na uniwersytet w Edynburgu. Kiedy nagraliśmy "Heart Of Darkness", zaproponował stworzenie dwóch, może trzech kawałków związanych z jego pasją. Gdy zaprezentował listę tematów, uznałem iż powinniśmy o tym zrobić całą płytę. Tak powstało "Tunes Of War".

- Pomysłodawcą powrotu do tej tematyki był Axel. Stwierdził, że przecież "Tunes" sprzedawało się najlepiej spośród wszystkich naszych płyt. "Może zróbmy część drugą?" - powiedział. Niech nie będzie to typowa kontynuacja, aby nikt nie mógł nam zarzucić skopiowania naszego hitu. Powiem szczerze, że byliśmy dalecy od entuzjazmu. Po kilku dniach dyskusji daliśmy się przekonać. W toku rozmów doszliśmy do porozumienia. Przede wszystkim postanowiliśmy nie nagrywać koncept-albumu. Drugim istotnym ustaleniem było odłożenie wydarzeń historycznych na bok. Teksty wiążą się z mistyczną, duchową stroną Szkocji. Śpiewam o ich dążeniach wolnościowych, przywiązaniu do ziemi i tradycji i tak dalej.

Zatem żadnych opowieści o bitwach?

- Żadnych. Nie połączyliśmy też nawet dwóch numerów, każdy stanowi zamkniętą całość.

Jak wam się współpracuje z Napalm Records?

- Bardzo dobrze, to świetnie poukładana firma. Przypominają mi Nuclear Blast dziesięć lat temu. Zamiast molocha mamy wytwórnię, która wciąż potrafi przyłożyć się do promocji każdego zespołu z osobna. Czujemy się bezpiecznie, będąc w dobrych rękach. Najważniejsze, że nie muszą aż tak wiele zarabiać, by spokojnie się rozwijać. Jeśli lubią zespół, robią dla niego dużo. Nas lubią (śmiech).

Więcej w magazynie "Hard Rocker".

Hard Rocker
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy