Reklama

"Mam 21 lat"

Nowojorczyk z Łodzi, kumpel Woody'ego Allena, "fanatyk czarnych obywateli świata". A nade wszystko słynny skrzypek i saksofonista jazzowy, który nagrywał z samym Milesem Davisem. Michał Urbaniak.

Michał Urbaniak nie ukrywa ekscytacji związanej ze zbliżającą się kolejną edycją Urbanator Days. Ten projekt to jego oczko w głowie. Darmowe warsztaty dla młodych muzyków, podczas których swoim doświadczeniem dzieli się nie tylko Urbaniak, ale też zaproszeni przez niego goście - instrumentaliści znani ze współpracy z m.in. Amy Winehouse, Adele, Macy Gray, Rayem Charlesem czy The Roots. Pierwsze warsztaty z cyklu Urbanator Days odbędą się 6 i 7 października w warszawskim Och-Teatrze. To właśnie ten projekt był pretekstem i punktem wyjścia naszej rozmowy, która z czasem popłynęła w stronę kobiet, emerytury, Adele, dubstepu czy, górnolotnie rzecz ujmując, sensu życia.

Reklama

Z Michałem Urbaniakiem rozmawiał Michał Michalak.

Ostrzy pan już sobie zęby na październikowe spotkania z młodymi ludźmi?

- Jak najbardziej. Urbanator Days odbędą się już po raz szósty. Część ludzi przyjdzie kolejny raz. Niektórzy z nich praktykują już jako zawodowi muzycy. Przez te sześć lat nagrodziliśmy sporo osób - otrzymywali instrumenty czy, jak ostatnio, nagrody finansowe.

Jaka idea przyświeca temu przedsięwzięciu?

- Idea jest bardzo prosta i jednocześnie bardzo nietypowa. Kultura muzyki rytmicznej, a szczególnie tej zwanej jazzem, została w Europie bardzo, bardzo rozszerzona i powiedziałbym wręcz - olana. W trakcie rozwoju źródło i istota jazzu były coraz częściej pomijane. W związku z tym dużo muzyki przez wiele lat nie miało odpowiedniego rytmu i nie odczuwało się tego jak jazz. Wielu słuchaczy odeszło, twierdząc, że nie rozumieją tej muzyki. A w tej muzyce nie trzeba nic rozumieć. Trzeba ją czuć, a żeby ją czuć, musi być wspaniały rytm i to coś, co często nazywamy "feelingiem" albo czuciem. I to jest właściwie wszystko. W związku z powyższym podjąłem się misji, żeby to wyjaśnić i uzmysłowić.

- Nie trzeba chodzić do szkoły, żeby grać. Poznanie nut i teorii to tylko komunikacja, przyspiesza połączenie między jednym muzykiem a drugim, ale to nic nie załatwia. Natomiast wszystko wokół - osobowość, pasja, dusza, serce, odwaga, zadziorność - to wszystko powoduje, że na koncercie coś się dzieje. I właśnie to przekazujemy.

- Sprowadzam aktualnie najlepszych, świetnych muzyków aktywnych na scenie muzycznej. To nie są ludzie, którzy osiedli w jednym miejscu, ustabilizowali życie i na podstawie swoich wspomnień sprzed lat budują program nauczania. Tak można uczyć tylko starych, sprawdzonych kiedyś nieaktualnych rzeczy. My pokazujemy od kuchni żywą muzykę, taką jaka teraz na świecie jest.

Czy jesteście w stanie przekazać te wszystkie idee w tak krótkim czasie?

- Absolutnie tak, ponieważ jesteśmy w stałym kontakcie internetowym - z każdym, kto chce, gdziekolwiek mieszka. Ktokolwiek kocha muzykę, ma pasję, chce grać. To jest online i offline.

- Jeśli chodzi o offline, to zawsze na końcu jest wspólny jam, podczas którego ci odważniejsi czy lepsi uczestnicy dołączają do nas, do superprofesjonalnego zespołu muzyków z Nowego Jorku, Londynu i tak dalej. I widzą, że nie taki diabeł straszny. Że można grać z najlepszymi i się fajnie gra! Poprzedniego dnia usłyszeli parę uwag, a my odpowiadaliśmy na pytania, które zadawali.

Czyli to jest taki impuls, początek dalszego rozwoju?

- Tak, z tego się tworzy społeczność. Mamy bazę danych, mamy komunikaty, bardzo się to ładnie rozwija.

A tak to wygląda w praktyce:


Chciałbym zapytać pana jako nowojorczyka: co takiego jest w tym mieście, że ludzie się w nim zakochują na całe życie?

- Jeżeli jest się muzykiem, to nie ma chyba żadnych wątpliwości. Jazz jest tam na ulicy, wylewa się z każdego zakątka. Ludzie chodzą i mówią jazzem. Język południa jest bardziej bluesowy, język wschodu jest po prostu językiem jazzu. Broadway, Frank Sinatra... oni wszyscy, że się tak wyrażę, kończą w Los Angeles, a potem w Las Vegas, ale to wszystko to jest jednak Nowy Jork.

- Druga sprawa: to rzeczywiście jest najciekawsze, najbardziej ruchliwe, najlepsze miasto, jakie spotkałem. Energią trochę Paryż może to przypominać, może Londyn (chociaż dla mnie nie...), może Berlin, może Amsterdam - Nowy Jork nazywał się przecież Nowym Amsterdamem kilkaset lat temu.

- W Nowym Jorku wszystko jest za rogiem. Jak się chce coś usłyszeć, zobaczyć, załatwić, zdobyć, kupić, mieć, o każdej porze dnia i nocy można to zrobić. Wszystko jest tam szybciej, przez co życie wydaje się krótsze. Ale intensywne.

Michał Urbaniak nieraz ilustrował swoją muzyką filmy ("Pożegnanie jesieni"):


A czy XXI wiek jest dobrym okresem dla jazzu? Czy w pana ocenie pojawiły się równie ważne nurty i równie ważni artyści jak we wcześniejszych dekadach?

- Muzyków jest sporo: zarówno młodych, jak i tych starszych. Natomiast mamy teraz taki moment przejściowy w biznesie muzycznym. Pojawił się kryzys wynikający z tego, że szefami wytwórni płytowych stali się księgowi, a nie specjaliści od muzyki. Kryzys ten bardzo ładnie się wyjaśnia w stronę używania internetu. Artyści sami przejmują rolę menedżerów i działaczy. Albo rodzinnie, albo z przyjaciółmi zawiadują własną karierą. Uważam, że to jest bardzo dobre, wręcz wspaniałe, zwłaszcza możliwość nieograniczonego udostępniania swojej muzyki przez internet.

- Jazz jest wszędzie. Gdyby wyjąć jazz z tzw. muzyki popularnej, to właściwie zostałaby muzyka ludowa, Mazowsze. A propos - to cudowny, fantastyczny zespół.

Pan często powtarza, że wszystko jest jazzem.

- Prawie wszystko. Jeżeli rytm się zgadza i do tego są jeszcze doznania duchowe... jak to Miles nazywał, rodzaj błękitu. Pozytywna melancholia. "Kind of blue". Jestem fanatykiem muzyki czarnej i czarnych obywateli świata. Afrykańczycy stworzyli tę muzykę na terenie Stanów Zjednoczonych w zetknięciu z muzyką europejską. Stąd się wziął Broadway, stąd się wzięła cała muzyka amerykańska. To jest jedyna sztuka, którą Amerykanie sami wykreowali.

A czy śledzi pan to, co dzieje się na współczesnej scenie alternatywnej czy popowej?

- Mnie wszystko interesuje. Mam oczy i uszy otwarte, zaglądam, wiem, co się dzieje. Co jakiś czas w tzw. alternatywie pojawia się coś, co jest trochę innego. Z ciekawych i dobrych brzmieniowo nurtów mogę wymienić dubstep, który jest okej. Poza tym pod wpływem dubstepu można zrobić fajne fusion jazzu, jazzowania, improwizowania; rytm się zgadza, rytm jest bardzo interesujący, do tego jest tam nawiązanie do starych tradycji perkusji, typowo jazzowych, typowo bigbandowych.

Jeśli chodzi o zjawiska popowe - czy Adele tak samo pana zachwyca jak resztę świata?

- Szczerze mówiąc, nie. Ale to jest wysoki poziom. Jeśli ktoś coś robi bardzo dobrze, to reszta jest bez znaczenia. Natomiast to nie jest mój ulubiony kierunek muzyki, na pewno. Ale... jestem za.

Czy emerytura to śmierć? Jaki jest Woody Allen prywatnie? Dla kogo chudnie Michał Ubraniak? Z jakiego powodu wylądował u psychologa? Czytaj dalej!

Czy pana zdaniem muzycy powinni się angażować w bieżące sprawy polityczne i społeczne? Innymi słowy - czy muzyk zaangażowany jest bardziej wiarygodny od muzyka niezaangażowanego?

- Muzyka, jak każda inna dziedzina, oprócz pasji jest też zawodem. Na marginesie mam nadzieję, że ludzie, pracując w innych branżach, też robią to z pasją. Bo inaczej to jest tylko czekanie na Godota i na emeryturę, co jest bardzo smutnym zjawiskiem.

- Uważam, że każdy ma prawo - jeżeli posiada zainteresowania polityczne, czuje się obywatelem i ma coś do powiedzenia, to uważam, że powinien wyjść i mówić głośno. Nie widzę powodów, żeby tego nie robił. Nie wszyscy się orientują w tych kwestiach, ale ci, którzy nie mają takich zainteresowań, raczej się nie wychylają.

Wspomniał pan o emeryturze. Czy podobnie jak pana kolega Woody Allen odczuwa pan strach przed emeryturą? Woody Allen, ustami swojego bohatera, mówi, że dla niego emerytura to śmierć.

- Tak samo bym powiedział. W filmie "Mój rower" Piotra Trzaskalskiego zagrałem dziadka klezmera, który się poddał, przepił klarnet, stracił żonę, wszystko po kolei... Muszę powiedzieć, że tak się wcieliłem w tę rolę, że musiałem pójść do psychologa, żeby się pozbyć tej postaci; ona zaczęła wpływać na moje życie. Natomiast ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja mam ciągle 21 lat. Chociaż przez większość życia miałem 19. Uważam, że mam 21, bo można już do klubu wejść.

No i w Stanach to jest ta granica "alkoholowa".

- Alkoholowa i nie tylko. Kiedy miałem 18 lat, to w Illinois czy Chicago musiałem Louisa Armstronga przez szybę słuchać. Nie zostałem wpuszczony.

A czy Woody Allen prywatnie jest takim samym rozkosznym neurotykiem jak w swoich filmach?

- Nie wiem, czy słowo "rozkoszny" tu pasuje. Jak się przyjdzie do klubu, gdzie grywa w poniedziałki, to od razu przy szatni jest napis: "nie rozmawiać z klarnecistą". I on sobie siedzi na tej estradzie, niby anonimowo, ale wszyscy i tak przychodzą posłuchać jego kapeli. Są długie kolejki do Michael's Pubu. Co poniedziałek, jeżeli jest w mieście, to gra. A jeżeli go nie ma, to występują bez niego.

Kogo by pan wskazał jako muzyka wszech czasów? Milesa Davisa?

- Dla mnie, dla mojej generacji Miles Davis. Ale zaczęło się od Armstronga. Amstrong, Davis, Parker i Coltrane. Miles najmocniej wpłynął na mnie, natomiast największej rewolucji dokonał Charlie Parker.

Z perspektywy pana doświadczeń: jak warto żyć? Czy bardziej wartościowe jest życie awanturnicze, przygodowe, gwałtowne, intensywne czy może z perspektywy czasu rodzina i stabilizacja zdają się mieć więcej zalet?

- Ja od 15. roku życia wiedziałem, że jeżeli będę miał w ogóle żonę, to musi to być albo menedżerka, albo śpiewaczka. Bo jak nie, to w drugiej połowie życia, jeżeli coś takiego istnieje, ożenię się z jakąś sprzątaczką, żeby było łatwiej. Wiedziałem, z czym to się wiąże, zakochując się w jazzie. Podróż, podróż, podróż. To jest piękne przez parę lat - pani chętnie potowarzyszy, popodróżuje, a ja jestem bardzo szczęśliwy, kiedy mogę jeździć ze stałym związkiem i być przez cały czas razem. Ale po latach zdarza się tak, że pani kobieta szanowna chce się bardzo ustabilizować, a muzyk jedzie do następnego hotelu.

- Natomiast są jeszcze inne zawody i tam jest inna perspektywa. Ważne jest to, że jeżeli coś się wykonuje prawdziwie, z pasją i z zaangażowaniem, to następuje samorealizacja, co jest chyba priorytetem w życiu każdego człowieka. Wtedy nie ma pytań o emeryturę, nie ma takiego podmiotu.

W jednym z wywiadów przeczytałem, że schudł pan kiedyś 30 kilogramów dla kobiety. Czy jest coś, czego by pan dla kobiety nie zrobił?

- Nie ma rzeczy niemożliwych, rzeczywiście potrafię bardzo dużo. Ale pomimo tego, że jestem w szczęśliwym związku, bardzo mocnym uczuciowo, to jestem w takim momencie, że postanowiłem zrobić coś dla siebie, z myślą o sobie. Oczywiście nie tylko, lubię się chwalić i lubię, gdy jestem chwalony.

- Teraz na przykład bardzo chudnę i pierwszy raz w życiu zdałem sobie sprawę, że mogę to robić również dla siebie. Żeby się lepiej czuć, żeby biegać, żeby pływać, jeździć na rowerze, wrócić do tenisa, bo miałem parę operacji i parę kłopotów właśnie przez nadwagę. A także przez intensywne, może nie awanturnicze, ale na pewno przygodowe życie. Nie zważając na sen, na wypoczynek. ADHD do kwadratu.

Jak na 21-latka przystało.

- Tak jest.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Michał Urbaniak | jazz | Miles Davis
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy