Reklama

"Kłócimy się o gangsta rap i Beyonce"

Właśnie ukazał się drugi album krakowskiego tria New York Crasnals zatytułowany "Women In Love, Men In Uniforms". Z tej okazji Artur Wróblewski rozmawiał z Marcinem Białotą (bas) i Michałem Smolickim (perkusja) o procesie nagrywania płyty, jak się okazuje burzliwych relacjach w zespole czy wreszcie planach nagrania płyty hiphopowej. Wywiad za pośrednictwem maila uzupełnił przebywający w Szwecji gitarzysta Jacek Smolicki.

Ten album nagrywaliście dwa miesiące, a poprzedni "Faces And Noises We Can Make" tydzień?

Michał: Cztery dni.

Która metoda pracy jest lepsza?

Michał: W tej chwili stwierdzamy, że ta. Natomiast poprzednia płyta była nagrywana na taśmie analogowej i technika wymusiła, że był to automatycznie szybszy proces. Wszystko trzeba zagrać od A do Z od razu. Nie ma kombinowania i dogrywek, dlatego zajęło to 4 dni. Miks tamtej płyty był również bardzo szybki, bo chcieliśmy utrzymać surowość nagrania. Stąd tak krótki okres nagrania. Ale z perspektywy czasu nie uważamy, że to był najlepszy pomysł na debiutancką płytę.

Reklama

Marcin: Przystępując do nagrania tej płyty, nie byliśmy zadowoleni z poprzedniej. Chcieliśmy, by na drugiej płycie więcej się działo, by lepiej brzmiała. Tamta była bardziej ascetyczna, tu chcieliśmy wrzucić więcej dźwięków. Nie tylko ściana gitar, ale więcej "smaczków". Teraz byliśmy również pod wpływem innych zespołów...

Michał: Nigdy nie jesteśmy pod wpływem (śmiech).

Marcin: Byliśmy, trzeba się przyznać czego słuchaliśmy i do jakiego brzmienia dążyliśmy. Przyznajmy się...

To przyznajcie się...

Michał: Marcin, jeżeli poruszyłeś ten temat, to wybrnij z niego teraz.

Marcin: Chcieliśmy zbliżyć się do Aphex Twin, ale się zupełnie nie udało (śmiech).

To pewnie pod wpływem krakowskich koncertów Aphex Twin...

Michał: Byłem na tym pierwszym, eksperymentalnym koncercie i ze trzy razy wychodziłem, by przewietrzyć uszy. Wizualnie bardzo mi się podobało, ale muzycznie mniej. To był totalny eksperyment.

Marcin: A mówiąc poważnie, to pojawiło się więcej nowoczesnej zabawy brzmieniem, jak choćby na ostatniej płycie Pivot. Pojawia się tam żywa perkusja i samplowane bębny, jakieś świsty na jedno ucho, przeszkadzajki... A my chcieliśmy się pobawić poeksperymentować z brzmieniem. Mieliśmy rozrysowany schemat tego, jak ma to wyglądać w tradycyjnym zestawieniu: gitara, bas i perkusja. Pozostała przestrzeń została uzupełniona o efekty. Ale z perspektywy czasu stwierdzam, że i tak zachowaliśmy się bardzo zachowawczo.

Michał: Mieliśmy sporo czasu i w pewnym momencie przesycanie materiału wstawkami zaczęło nam się wydawać bardzo sztuczne. Przestaliśmy w dobrym momencie, bo gdybyśmy kontynuowali, nie byłby to dobry efekt.

"Women..." aż tętni pomysłami, co chwilę pojawia się nowy motyw. Niektóre kompozycje wydają się być aż przesycone pomysłami. To dlatego, że chcieliście wszystkie idee zmieścić na płycie, która powstała dosyć długo, bo dwa lata?

Marcin: Nawet dwa i pół roku, a niektóre kawałki pamiętają czasy poprzedniej płyty. To jest tak, że niektóre utwory składamy z wielu motywów. Generalnie staramy się, żeby jakiś motyw nie ciągnął się za długo i nie był zbyt prosty. Chociaż trafiają się takie utwory, jak "Conjuction Fields", który trafił na płytę z tak zwana dziką karta.

Michał: Ten utwór powstał już w studiu.

Marcin: Tak, takie dwie monotonne minuty. Natomiast w wielu kompozycjach można znaleźć na przykład 45-sekundowe fragmenty, które kiedyś tam powstały na próbach i pochodzą z utworów, które nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Michał: Komponowanie to daleko posunięta polityka, bo ktoś forsuje swój motyw kosztem jakiegoś innego motywu.

Marcin: Na przykład namówimy Jacka, żeby gdzieś pojawił się wokal. On wyraża zgodę na przykład na pojedynczą partię albo 7-sekundową (śmiech).

Michał: A później dorzucamy do tego gitarową ścianę dźwięku, złamanie i motyw saksofonu.

Marcin: "Złamania" to domena Jacka. Oczywiście pewne motywy można było pociągnąć dalej w jakieś transowe formy, to jednak u Jacka jest tęsknota do "złamań".

Czy lekko Vedderowe motywy, na przykład w "Labour", to też pomysł Jacka?

Michał: Tak, to jego pomysł. Jacek w ogóle chciał oprzeć ten album na gitarze akustycznej, bo w jakimś tam momencie przerzucił się na elektroakustyczne brzmienia, czy wręcz folkowe klimaty.Nie będziemy się tego wypierać, ale to było bardziej podejście uzupełniające. Podejrzewam ,że Jacek nie miał zamiaru nagrywać czysto akustycznych numerów, choć ta gitara akustyczna wzbogaca elektryczną. Brzmią równolegle, co wzbogaca panoramę dźwięku. Natomiast ten jeden utwór to pomysł Jacka, który wymyślił sobie melodię i postanowił ją solo nagrać. Zresztą, jak sam przyznał, ma takich patentów więcej i pierwotnie planował choćby "Labour" umieścić na jakimś solowym wydawnictwie...

Jak wygląda praca w studiu? W waszych słowach wyczuwam lekkie napięcie... Marcin, jak się pracuje z braćmi?

Marcin: Z braćmi pracuje się tak jak z innymi braćmi. Na przykład tymi z Oasis. Czyli można dostać w mordę, ale zazwyczaj jest fajnie.

Dochodzi do rękoczynów? Marcin, ty chyba nie masz się czego obawiać, bo jesteś największy.

Marcin: Tak, ale też najbardziej wrażliwy... (śmiech)

Michał: (bardzo głośny śmiech)

Marcin: Generalnie znamy się od zawsze, dlatego też warto czasami się pokłócić. Zresztą chyba na tym polega praca w zespole. Na ostatniej trasie koncertowej pokłóciłem się i z Michałem i z Jackiem. Z Jackiem pokłóciłem się o gangsta rap, a z Michałem o Beyonce (śmiech).

Michał: Jak widać, powody kłótni są bardzo poważne (śmiech). Ale przy komponowaniu to nawet dobrze wpływa na muzykę. Pamiętam taką próbę sprzed lat, na której powstał jeden z naszych ulubionych utworów "Chip Morningstar" z EP-ki "Crack Off". Wszyscy byliśmy mocno skłóceni, nikt się nie odzywał, to była tak zwana cicha próba. Ale każdy chciał się pokazać, udowodnić innym czego to on nie zagra. I na końcu wreszcie się odezwaliśmy: "To jest to!". Każdy się spiął, rywalizacja była prawie sportowa.

A jak wygląda współpraca na sali prób między braćmi?

Marcin: Największe akcje są między Michałem i Jackiem. Ja jestem czasami pośrednikiem.

Michał: Czasami nie odbieram telefonów od Jacka, bo wiem co chce mi powiedzieć.

Marcin: Zdarzało się jeszcze gdy Jacek mieszkał w Polsce, że byli do siebie o 5 metrów, a załatwiali sprawy między sobą przez mnie. Wysyłali mi maile w stylu: "Pogadaj z Jackiem o tym" albo "Porozmawiaj z Michałem o tamtym".

Michał: W naszym zespole jest dużo brudu, przekazywania łapówek pod stołem za sprzedanie się jednej lub drugiej stronie. Jak w polityce (śmiech).

Marcin: Ja na przykład popieram Jacka w danym utworze, ale za to, że on poprze mnie, gdy będę chciał wyrzucić z piosenki jakiś pomysł Michała (śmiech).

Mamy się martwić o przyszłość New York Crasnals? Jacka prawie nie ma w Polsce...

Michał: Ja się cały czas martwię. Czasami wszystko jest na mojej głowie, żeby zebrać chłopaków jednego dnia w jednym miejscu i coś zacząć robić. Nie wiem, czy to mnie najbardziej zależy, czy to ja potrafię najmocniej do nich przemówić czy może są po prostu strasznymi leniami. Ale wydaje mi się, że nie ma co się bać o zespół. To zawsze będzie funkcjonowało w ten sposób i nawet lepiej, że jesteśmy porozrzucani po Europie. To nam nawet pomaga. Nie mamy siebie dość, a bez regularności działania da się mimo wszystko tworzyć.

Jacek: (krzyczy prosto ze Sztokholmu) Leniami nie jesteśmy, ale po prostu trzeba z czegoś żyć, a z uprawiania muzyki, szczególnie - jak to ktoś kiedyś powiedział - intelektualnie nastrojonej - nie ma mowy. Czasami przykro się robi i człowiek traci motywację, kiedy stara się jak może, okoliczności pracują na "nie", a ludzie odpowiadający za miejsca gdzie mamy zagrać mają nas w tzw. anusie. Dorastamy chyba do tego, że granie to przede wszystkim zajęcie pozakoniunkturalne i wybitnie osobiste... Ja przynajmniej do tego dorastam (śmiech).

Nie macie wrażenia, że wam coś jednak umyka? Moglibyście grać regularne trasy po Polsce i budować swoją pozycję.

Michał: Kiedyś tam myślałem i byłem tym mocno sfrustrowany. Ale popatrzmy, jak wygląda scena zespołów alternatywnych. Wystarczy zagrać jedna trasę na dwa lata i ci wszyscy, którzy chcą zobaczyć zespół, to go zobaczą. A jeżdżenie po Polsce i granie dla kilku osób... Niestety, takie są fakty. Jesteśmy w kontakcie z wieloma zespołami i generalnie wszyscy mają podobne odczucia.

Marcin: Z grania nie da się żyć. Chyba, że tworzylibyśmy rzeczy które wiemy, że się spodobają. A teraz możemy połamać sobie utwory tak, jak chcemy, możemy się pobawić formą kompozycji. Nie ma strachu, że w radio nie zagrają, że gdzieś się nie spodoba i wytwórnia odrzuci...

Michał: Płyty nagrywamy wtedy, gdy nazbieramy fundusze. Staramy się robić wszystko własnym sumptem, żeby nikt nigdy nie miał do nas jakichś pretensji albo nie wywierał niepotrzebnego ciśnienia. Z tej strony jest to fajne.

Z waszych słów wyrysować można smutny widok młodej polskiej sceny alternatywnej.

Michał: Jest gorzej, niż to było 2-3 lata temu. Pamiętam, że wtedy był bum na muzykę graną na żywo, ludzie zaczęli pojawiać się w klubach. Na nasze koncerty do małych klubów przychodziło po kilkaset osób. A teraz? Nie wiem, czego to jest efektem. Może przyrostu festiwali? Ludzi wciąż nie stać, żeby być wszędzie. Dlatego wybierają 1-2 duże imprezy w roku.

Jacek: Słyszałem kiedyś od mojego profesora na Akademii Sztuk Pieknych, że artystę w Polsce docenia się dopiero wtedy, kiedy jest o nim głośno za granicą. Z muzyką przypuszczam jest, czy też mogłoby być podobnie, chociaż jak wiemy nie ma żadnej praktycznej próby zbudowania dobrej atmosfery wokół młodych polskich zespołów i próby wciśnięcia przycisku windującej je na wyższe piętro. Na naszej "scence" muzycznej, w naszym Polskim grajdole, nic się nie będzie działo, dopóki nie zniknie idiotyczna polityka nagminnej retrospekcji reliktów PRL-u w postaci Perfectów, Budek, Marylów. Inną kwestią jest to, iż w Polsce, żeby impreza się opłaciła, a jej producenci się solidnie obłowili, mniejszym ryzykiem jest zaproszenie wyblakłej gwiazdki zza oceanu czy Europy, niż zaproszenie dobrych - bo są takie - młodych zespołów... Polityka muzyczna w naszym kraju jest zacofana i zachowawcza...

Wróćmy do płyty. Bardzo podoba mi się otoczka graficzna autorstwa Jacka...

Marcin: Pomysł był taki, by poprzez połączenie atrybutów damskich i męskich, wyśmiać stereotypowe patrzenie: suszarka do włosów musi być przedmiotem typowo damskim, a pistolet typowo męskim. Projekt inspirowany był amerykańskimi katalogami handlowymi z lat 50., ale też amerykańskimi plakatami propagandowymi z czasów II wojny światowej, na których kobiety widniały obok maszyn. Zresztą tytuł płyty powstał jeszcze zanim nagraliśmy piosenki. Na koniec całą ideę Jacek przekuł na rysunki.

Jacek: Zgadza się, Nasze ludzkie myślenie ma w wielkim stopniu charakter wizualny. Myśli ubieramy w skrótowe ikonki. Tak jest łatwiej i przyjemniej, ale jednocześnie bardziej niebezpiecznie. Oprawa jest poniekąd prowokacją - próbą pokazania absurdu, jaki wynika z seksistowskiej kategoryzacji obiektów użytkowych, w której oparach ciągle żyjemy, ale która - jak Marcin już wspomniał - miała swoje lata świetności w latach wojennych. Później, w okresie wojny w Wietnamie, kobiety w USA były masowo mobilizowane do szycia skarpetek swoim chłopom na froncie. Przy jednoczesnych nakładach na przemysł zbrojeniowy, duże sumy szły na inwestycje w industrializacje życia tzw. housewives, które nagle okazały się zdolne do obsługi maszyn, odkurzaczy elektrycznych, itd. Tę chorą perspektywę odwzorowałem w katalogu, który w przeciwieństwie do tych wydawanych w tamtych realiach - oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn - w sposób absurdalny łączy "rzekome" atrybuty męskie z żeńskimi czy też trafniej - wojenne z domowymi. Oprawa może wzbudzać kontrowersje i stany konfliktowe, tak jak to się stało na linii ja - wydawnictwo. Niestety, liczyłem na umiejętność pewnego refleksyjnego dystansu, ale jak to się zdarza - przeliczyłem się (śmiech).

Michał: Na taką tematykę i tytuł płyty zdecydowaliśmy się po wyklarowaniu się materiału. Zauważyliśmy, że jest tam sporo negatywnych, wojennych emocji, niepokoju. Z drugiej strony w tej muzyce pojawia się sporo romantycznych wpływów, dlatego tytuł jest jak najbardziej adekwatny do tego materiału.

Marcin: Tytuł jest bardzo życiowy, bo życie się na tym opiera. W jednej recenzji przeczytałem nawet, że zostaliśmy skrzywdzeni przez kobiety, dlatego taki tytuł (śmiech). Jest drugi dno, każdy może interpretować tytuł jak chce.

Co dalej z New York Crasnals?

Michał: Na jesieni zagramy kilka koncertów, bo po premierze płyty zaczęły się już sypać oferty.

Marcin: Poza tym zakładamy skład hiphopowy.

Słucham?

Michał: Mamy już maszynę do bitów, potrzebujemy jeszcze dobrych tekstów. To projekt bardziej w ramach ciekawostki, bo mierzyliśmy się już z różnymi gatunkami. Jako nastolatkowie mieliśmy zespół blackmetalowy. To będzie też próba przekonania mnie do hip hopu, do którego, tego niszowego i ambitnego, mam szacunek. Na przykład Kalibra 44 czy Paktofoniki. Natomiast Marcin chce mnie przekonać do hip hopu amerykańskiego. A najlepiej mnie przekonać przez zrobienie płyty hiphopowej.

Marcin: Jestem fanem gangsta rapu, ale tego z lat 80. i początku lat 90. Jak każde oddolne zjawisko zostało w końcu z czasem totalnie skomercjalizowane. Ale na przykład pierwsza płyta Notoriousa B.I.G. ma flow, świetne, funkowe podkłady i czuć na niej szczerość. Nie zamykamy się na gatunki. Na przykład w liceum w pewnym momencie dotarło do nas, że muzyka rockowa się skończyła i trzeba było się otworzyć na elektronikę. Wciąż zresztą mam nawroty, gdy muzyka gitarowa mnie męczy i na odwrót. Gdy mam dosyć elektroniki, zaczynam słuchać Pantery.

Michał: O Panterę też się kłócimy (śmiech). Dla mnie odskocznią była płyta Bad Light District, na której nie musiałem forsować melodyjnych wstawek czy bardziej piosenkowych form. Dlatego wentyl bezpieczeństwa w postaci płyty pobocznego projektu w innym klimacie jest czymś wskazanym. Nie ma wtedy nadciśnienia.

Jacek: Ja już jakieś 18 razy odchodziłem z zespołu, więc przypuszczam że zrobię to jeszcze kilka razy. Zespół będzie działać bez "spiny", jednak z bardzo sztywnymi regułami, jeśli chodzi o koncertowanie. Mamy trochę dosyć squatów. Po koncercie w Saturatorze w Warszawie doszło do tego, że ochroniarz nie chciał mnie wpuścić do środka, kiedy chciałem zabrać sprzęt... Żyć nie umierać...

Marcin: Z nami jest jak z autostradami w Polsce. Planów jest sporo, na wiele kilometrów, a jest tylko jeden płatny odcinek raz na kilka lat.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: polityka | utwory | nagrania | Beyonce Knowles | śmiech | New York Crasnals
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy