Reklama

"Każdy cienias może nagrać płytę"

Zaczynali w 1996 roku, by po już po kilku latach stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich zespołów metalowych na świecie. Połączenie talentu, wysokich umiejętności technicznych oraz wprawiającego w zdumienie młodego wieku (mieli po kilkanaście lat), stworzyło warunki, które ciężką pracą przekuli w sukces. Dziś dla wielu grup krośnieński Decapitated jest źródłem inspiracji.

Tragiczny wypadek drogowy na Białorusi w 2007 roku, w którego wyniku zmarł perkusista Witold "Vitek" Kiełtyka, a ciężko poszkodowany został - do dziś walczący o powrót do zdrowia - wokalista Adrian "Covan" Kowanek, gwałtownie zatrzymał karierę jednego z najbardziej obiecujących reprezentantów sceny metalowej młodego pokolenia.

Po blisko czterech latach od tamtych zdarzeń, Decapitated wraca z pierwszą od pięciu lat płytą "Carnival Is Forever", której tytuł wydaje się być parafrazą angielskiego powiedzenia "show must go on", ironiczną apoteozą przewrotności losu.

Reklama

O nowym rozdziale w historii Decapitated, powstawaniu "Carnival Is Forever" i bojowych nastrojach nowego składu w rozmowie z Bartoszem Donarskim opowiedział gitarzysta i lider zespołu Wacław "Vogg" Kiełtyka.

"Carnival Is Forever" to chyba najbardziej oczekiwana płyta na polskiej scenie metalowej w 2011 roku. To niewątpliwie ważny moment w historii Decapitated. Jak czujecie się tuż przed premierą albumu, którym poniekąd wracacie do gry?

- Czujemy się wyśmienicie. Płyta wychodzi za niecałe dwa tygodnie i nie możemy się doczekać. Widziałem już kilka pierwszych recenzji i w większości są bardziej niż entuzjastyczne. Dobrze być znowu na scenie i mieć nowy album, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni. Nie mogę się doczekać koncertów i nowej setlisty, będzie moc.

Wałkuje tę płytę od jakiegoś czasu i muszę przyznać, iż jest to najciekawsze i najbardziej intrygujące dokonanie w waszej karierze. Nie sądzicie, że ten album jest krokiem, który otwiera przed Decapitated wiele nowych dróg rozwoju?

- Poczekamy, zobaczymy. Na pewno ta płyta jest kontynuacją stylu Decapitated i jego dalszym rozwinięciem. Większość numerów zawiera patenty i riffy, które wymyśliłem razem z Witkiem i cieszę się, że udało mi się je dokończyć z nowym składem. "Carnival..." zawiera dużo nowych elementów, których nigdy nie odważyłbym się nagrać wcześniej i dlatego ta płyta jest, jak mówisz, najbardziej intrygująca i najciekawsza spośród całej dyskografii. Jest najbardziej zróżnicowana i, kto wie, być może otwiera przed nami jakieś nowe horyzonty.

- Prawie wszystkie kawałki na "Carnival..." są ulepione z pomysłów, które wymyśliłem z Witulikiem w 2007 roku. Chyba właśnie tak jest, że od czasu "Organic..." zespół wkroczył na nieco inną ścieżkę i obrał inny kierunek w rozwoju swojego stylu. Muzyka jest oczywiście cały czas osadzona w "tradycji", ale brzmi bardziej nowocześnie i posuwa ten gatunek do przodu w jakimś stopniu. Na pewno jest to coś świeżego i na swój sposób oryginalnego. Myślę że nowa płyta jest jeszcze bardziej śmiała niż "Organic..." i cieszę się, że brzmi inaczej i jest na bank bardziej dojrzała. Nie mówię, że jest lepsza oczywiście, tylko że jest inna.

To także zdecydowanie najlepiej brzmiąca płyta Decapitated. Dźwięk jest precyzyjny, a jednocześnie naturalny. Podejrzewam, że właśnie na tym wam zależało?

- Chodziło nam o to, żeby zespół brzmiał tak, jak brzmi naprawdę. Dlatego nagrywając np. gitary, grałem całe frazy i nie kopiowałem ich, jeżeli powtarzały się one kilkakrotnie w numerze. Dzisiaj często muzykę nagrywa się nawet po jednym riffie, a później wkleja za pomocą programu tyle razy, ile ten riff pojawia się w kawałku. Taki sposób nagrywania jest szybszy, ale zabija emocje w muzyce, ponieważ zespół żywych ludzi zamienia się w zespół komputerowych ludzików o nazwie "kopiuj - wklej". Oczywiście tak jest łatwiej i dzisiaj, dzięki technologii, każdy cienias może nagrać płytę i wszystkim się wydaje, że jest zajebisty i że gra jak Pete Sandoval (za dobrych czasów, oczywiście). Tylko później idziemy na koncert i okazuje się, że słuchamy zupełnie innego zespołu, bo na żywo już niestety nie ma kopiuj i wklej.

- W ogóle dzisiaj każdy może zostać gwiazdą rocka, zrobić sobie super foty, nagrać fajny filmik z solówką i zamieścić na wypasionej stronce i Facebooku. Tylko co z tego? Ale wracając do pytania, tak chcieliśmy, żeby płyta nie brzmiała plastikowo tylko bardziej naturalnie. Nagraliśmy żywą stopę, co w takim graniu jest dzisiaj ewenementem, ale udało się i brzmi to świetnie. Nie ma "karabinu maszynowego", tylko stopa, która ma dół i dynamikę. Nie dublowałem również gitar, bo stwierdziłem, że nie ma to żadnego sensu. Muza tak naprawdę na tym nie zyskuje, tylko traci. Przynajmniej w naszym przypadku. Płyta brzmi soczyście, ciężko i można przy niej swobodnie oddychać. Całkiem fajnie płynie sobie ten materiał.

Jak wspominacie współpracę z Danielem Bergstrandem? Czy coś szczególnie was zaskoczyło? Z Maltą, jak sądzę, znaliście się już wcześniej. Racja?

- Współpraca z Danielem była bardzo przyjemna i spokojna. Daniel jest typem, który zna się na tym, co robi. Wkłada dużo serducha w to, czym się zajmuje i ma duże doświadczenie oraz wyczucie do muzy. Jest mistrzem. Robi wszystko co możliwe, żeby uzyskać maksymalnie najlepszy sound przy warunkach w jakich się znajduje. Wykorzystał całe studio, łącznie z korytarzem i fortepianem, nagrywając bębny. To on właśnie stwierdził, że będziemy nagrywać żywą stopę i miał naprawdę wiele cennych wskazówek przy tej sesji. No i najważniejsze: zrobił fantastyczny miks.

- Z Maltą poznaliśmy się w 1997 roku, kiedy to nagrywaliśmy w Sanoku nasze drugie demo "Eye Of Horus". Od tego czasu w ogóle się nie zmienił, nie no, zgolił tylko pejsy, bo zadawał się przez 10 lat z Behemoth (śmiech). Koleś jest po prostu doskonałym realizatorem do tej muzy, ponieważ w jego żyłach płynie metal. Wie naprawdę dużo na temat tego, jak metal powinien brzmieć i przede wszystkim jego filozofia nagrywania muzyki dokładnie pokrywa się z naszą filozofią zapisywania dźwięków. Przede wszystkim chodzi o niezapominanie o tym, co w sztuce najważniejsze, czyli o emocjach. O tym, że to człowiek ma grać, a nie komputer.

Mimo nowych rozwiązań, muzyka zachowała swój gwałtowny charakter - to nadal brutalny metal na najwyższych obrotach. Utrzymanie ekstremalnej tożsamości musiało być zatem sprawą priorytetową. Zgadza się?

- Yes, sir! Ten zespół to przede wszystkim agresywny i brutalny metal na najwyższych obrotach. Uwielbiam ekstremę i czad w muzie. Podoba mi się twoje określenie "gwałtowny charakter", bardzo pasuje do tego, co robimy. Myślę, że na następnej płycie skierujemy swoje patenty na jeszcze bardziej ekstremalną jazdę bez trzymanki. "Carnival..." jest trochę sentymentalny, chciałbym usłyszeć Decapitated w takim wydaniu jakim było "Infernal Connection" dla Acidów albo "Reign In Blood" dla Slayera.

Przez bite trzy dni próbowałem dojść (bez aluzji proszę!), z czym kojarzy mi się ogólny klimat "Carnival Is Forever". Ostatecznie doszedłem do wniosku, że dobrym tropem dla fanów mógłby tu być młodzieżowy zespół Gojira, którego nazwa być może obiła się wam o uszy. Bredzę?

- Cóż, bardzo lubię Gojirę. Mamy taki jeden riff w "404", który wszystkim kojarzy się właśnie z tym zespołem. Chodzi o składniki harmoniczne, które faktycznie, przyznaję, sprawiają, że robi się podobny klimat jak w pełnym kawałku Francuzów. Ale jeśli chodzi o całą płytę to, skoro już mówimy o inspiracjach albo porównywaniu, to myślę że można by było skojarzyć z milionem innych kapel. Widziałem już porównania "Carnival..." do Napalm Death, Sepultury, Meshuggah, Coroner, Morbid Angel i nie wiem nawet czego jeszcze. Ale z drugiej strony i tak uważam, że gramy już dość oryginalnie i mamy swój rozpoznawalny styl.

Przyznam, że osobę Krimha zarejestrowałem w swojej świadomości dopiero po jego dołączeniu do Decapitated. Człowiek był mi zupełnie nieznany, tak samo jak zespoły, w których się udzielał. Skąd wy go wytrzasnęliście? Wiąże się z tym jakaś historia? Chłopak jest niesamowity!

- Wyczaiłem gościa na YouTubie. Grał nasz numer "Invisible Control" i przyznam, że zrobił na mnie wrażenie. Było to jeszcze przed wypadkiem. Później wysłałem do niego maila i zapytałem, czy nie chciałby spróbować i czegoś nagrać. W ten sam dzień dostałem nagrane przez niego bębny do "Day 69" i stwierdziłem, że mam do czynienia z nieprzeciętnym muzykiem. Zaprosiłem go do Krakowa i zrobiliśmy cztery próby, po których powiedziałem mu, że zostaje. Po pół roku przeprowadził się do Kraka, wynajął mieszkanie i został. Gra rewelacyjnie i nigdy nie stwarza żadnych problemów. Jest austriacką maszyna do zabijania. Podoba mu się w Polsce, jest fanem pierogów i żuru, no i ma już nawet dziewczynę spod Żywca (śmiech).

Kolejną sprawą są wokale, które z typowym deathmetalowym growlingiem nie mają zbyt wiele wspólnego, co w kontekście wielowymiarowej muzyki sprawdza się doskonale. Murowana konkurencja dla Robba Flynna! Swoją drogą, zgodzicie się, że i w tej sferze wasz zespół wyszedł z czymś nowym?

- Wow!, dzięki za dobre słowa o Rafale. Konkurencja dla Robba, mocne słowa. Rasta się ucieszy (śmiech). Faktycznie growle nie są najmocniejszą stroną Rafała, ale z wyższymi radzi sobie już całkiem nieźle. No cóż, barwa wokalu wyszła w sumie w studio. Najlepiej brzmiała i pasowała właśnie taka, którą można posłuchać teraz na płycie. Rasta ma niesamowicie długi wyziew, potrafi utrzymać dźwięk przez bardzo długi czas. Nieraz z Maltą gapiliśmy się jak debile na siebie z rozszerzonymi oczami i rozdziawionymi gębami, bo nie mogliśmy uwierzyć, że to możliwe. Rascik daje rade na maksa i cieszę się, że go znalazłem i to jeszcze w Krakowie na dodatek. Parę lat i będzie z niego rasowy gardłowy, a wszystkim którzy na niego narzekają i plują na forach i komentach, a zwłaszcza cymbałowi ukrywającemu się pod pseudonimem Mario coś tam, pokazuję w tym momencie środkowy palec.

Choć "Carnival Is Forever" to zdaje się najdłuższa płyta Decapitated, jest to także najlepiej skonstruowany materiał u ujęciu całościowym. Choć utwory świetnie się zazębiają, nie stanowi to jednolitej bryły, która nuży. To samo w poszczególnych numerach, w których dzieje się bardzo wiele. Zaskakują też bardzo dobrze dopasowane solówki, zmienna atmosfera kompozycji, swego rodzaju suspens. Jak wy to do licha robicie!?

- Dzięki, man! (śmiech). Nie mam pojęcia, tak jakoś to wychodzi sobie samo. Zawsze kiedy robię nową płytę, zależy mi na tym, żeby każdy numer był w innym klimacie, tempie i żeby miał coś, co będzie go odróżniało od reszty. Podczas nagrywania staram się słuchać każdego numeru i jeśli zauważam, że czegoś nagle brakuje albo coś jest za długo, albo za krótko itd., to od razu się za to zabieram.

- Wiesz, to jest dokładnie tak samo jak z przyrządzaniem żarcia albo z meblowaniem pokoju. Jeśli masz w sobie trochę dobrego gustu i wyczucia, to zaraz wyczaisz, że tutaj coś nie pasuje, że zupa jest za słona, albo potrzebuje więcej pieprzu. Że masz na talerzu za mało jajecznicy albo za dużo. Albo że ta farba nie klei się dobrze z podłogą lub z meblami. Trzeba zachować odpowiednie proporcje i mieć wyczucie, jak zrobić, żeby to, co komuś podajesz do jedzenia, do słuchania albo do czego tam chcesz, było po prostu podane ze smakiem. A smak jaki kto posiada to już jest zupełnie inna historia.

Teksty na "Carnival Is Forever" napisał wam Jarek Szubrycht z Lux Occulta, w której niegdyś się udzielałeś (plus chyba Martin). Skąd pomysł na tę współpracę?

- Tak jest, nagrywałem płyty "My Guardian Anger" i "The Mother And The Enemy" i zagrałem z Luksusowymi Okularami bardzo dużo koncertów. Marcin dołączył do Luksy razem ze mną. Pomyślałem o Jarku, ponieważ pisze doskonale teksty, które zawsze są nietypowe i na wysokim poziomie. Jarek jest człowiekiem pióra i ma głowę na karku. Poza tym nikt z zespołu nie potrafi napisać dobrych tekstów, a zależało nam, żeby ta płyta była dopracowana pod każdym względem. Gdybym to ja albo Rasta napisał teksty, płyta od razu stałaby się mniej wartościowa. Potrzebowaliśmy kogoś, kto napisze teksty na poziomie, a Jarek wie, jak to zrobić. Po prostu. Poza tym muszę wspomnieć o tym, że Jarek jest również pomysłodawcą okładki.

Za okładkę odpowiada z kolei dobrze mi znany kolega Łukasz Jaszak. Znaliście się wcześniej?

- Kojarzyłem Łukasza z jego zinów, w których w doskonały sposób robił sobie niezłe jaja z niektórych bandów na naszej scenie, z nas zresztą też (śmiech). Ale robił to w dobry sposób, dużo poczucia humoru i dobrej szydery. Jak już wspomniałem pomysłodawcą okładki jest Jarek, który miał gdzieś w szufladzie ową fotografię, która mu bardzo spasowała do tekstów. I tak to właśnie było. Okładka narobiła swoją drogą niezłego szumu z powodu królika, który nie trafił w gusta deathmetalowej publiki (śmiech). Ale cóż, mamy pasujący do całości obrazek, który wyróżnia się spośród setek kolorowo-komputerowych szajsów, jakich dzisiaj pełno. Myśleliśmy jeszcze o obrazie, ale jakoś nie wyszło. Nie znaleźliśmy odpowiedniego artysty ani nie starczyło czasu. Może następnym razem.

Z ostatnich wieści, Heinrich nie jest już ponoć członkiem Decapitated. Wyjaśnicie, o co chodzi?

- Heniek postanowił zająć się studiem nagraniowym i Vesanią. Stwierdził, że nie daje rady czasowo działać na tylu frontach. Życzymy mu powodzenia i dziękujemy za miłą współpracę!

O ile się nie mylę, mija właśnie 15. rocznica powstania Decapitated. Nie macie wrażenia, że strasznie szybko to zleciało?

- Czy ja wiem, w sumie trochę się wydarzyło przez ten czas. Może masz takie wrażenie, no bo tak naprawdę Decap zaczął być bardziej zauważalny stosunkowo niedawno. A my już zaczynaliśmy w 1996 roku. Szmat czasu w sumie. Latka lecą, co robić.

Na świecie płyta ukazuje się w barwach Nuclear Blast. W Polsce z kolei postanowiliście wydać ją samodzielnie, co, przyznam, przy poziomie popularności waszego zespołu, wydaje mi się sporym wyzwaniem. Dlaczego właśnie tak?

- Stwierdziliśmy, że tak będzie najlepiej i spokojnie damy sobie z tym radę. Poza tym dystrybucją płyty zajmuje się Mystic, więc duża część pracy z tym związanej przejmują właśnie oni. My wykładamy pieniądze na wytłoczenie płyty i nie musimy dokładać do promocji, ponieważ mamy patronaty medialne. Wydając samodzielnie płytę nie oddajemy nikomu praw do nagrań, mamy pełna kontrolę nad sprzedażą, no i płyta będzie kosztować 29, 90, czyli nieco mniej niż płyty wydawane "normalnie".

Z innej beczki. Jak znajdujecie nową płytę Morbid Angel?

- Nie wbiła mnie w podłogę, szczerze mówiąc. Śmieszna ta płyta trochę jest, ale fajnie, że zaskoczyli i nie bali się wypuścić tego, co chcieli nie patrząc na reakcje fanów. W sumie gdyby wypuścili następny "Heretic", to chyba byłoby gorzej. Także szacun za odwagę, ale jak dla mnie, to osobiście gustuję bardziej w "Covenant", "Domination" i "Formulas...".

Przed wami koncerty i letnie festiwale. Jak rozumiem, nastroje muszą być bardzo bojowe.

- Niedługo ruszamy na festiwale i traski. Będzie tego dużo. W przyszłym roku na pewno zrobimy trasę po Polsce, której nie mogę się już doczekać. Aha, dwie rzeczy: podziękowania dla firmy Music Info Krakow! Oraz info dla ludzi, którzy chcieliby pomóc naszemu wcześniejszemu wokaliście, czyli Covanowi!

- Adrian jest w ciężkim stanie i przechodzi rehabilitację, która pochłania ogromne pieniądze. Niedopatrzenie lekarzy w jednym z krakowskich szpitali spowodowało u niego niedotlenienie mózgu, co w rezultacie pozbawiło go możliwości mówienia, poruszania się o własnych siłach i czegokolwiek, jeśli mówimy o normalnym życiu. Jeśli chcecie mu jakoś pomoc to odwiedźcie te strony: www.wakeupcovan.com i www.adrian.org.pl.

Dzięki za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Decapitated
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama