Reklama

"Jedna wielka impreza" (wywiad z Metronomy)

Konsekwentnie budowali swą pozycję przez ponad dekadę, a ukoronowaniem ich dorobku jest wydana w marcu 2014 r. płyta "Love Letters", na której dają upust fascynacji stylistyką bardzo retro. Już 27 lutego Metronomy wystąpią w warszawskim Palladium jako główna gwiazda tegorocznej edycji festiwalu Electronic Beats.

O szalonych ostatnich dwunastu miesiącach, o pokusach związanych z przejściem do mainstreamu, wreszcie: o wspomnianym koncercie w Polsce Maciek Tomaszewski rozmawiał z Josephem Mountem - mózgiem całej operacji.

Niemal rok temu wyszła wasza ostatnia płyta. I przez ten rok wydarzyło się w obozie Metronomy wiele świetnych rzeczy.

- Tak! Ten rok minął nadzwyczajnie szybko. Zwiedziliśmy cały świat. W niezwykłym tempie. Graliśmy koncerty chyba wszędzie. Na święta zrobiliśmy sobie nieco przerwy, ale teraz wracamy zwarci i gotowi!

Reklama

Spróbujesz wybrać najmocniejszy moment ostatnich miesięcy?

- (śmiech) Nie wiem! Zdarzyło się nam mnóstwo rzeczy ogromnych. Wiadomo, koncert na Glastonbury, to było coś. Bardzo mocno zapamiętam koncert w londyńskim Alexandra Palace, pięknym zamku. Trasa koncertowa po Południowej Ameryce, występy w Stanach Zjednoczonych! Gdy doświadczasz tak wspaniałego czasu jak my, trudno wybrać jeden, najważniejszy moment. Powiedziałbym, że 2014 to był jeden wielki "highlight".

Mam nadzieję, że ważnym punktem programu był również wasz ubiegłoroczny koncert w Polsce (zespół grał pierwszego dnia Open'era - przyp. aut.).

- No jasne. To była mniej więcej połowa naszego tournée. Pamiętam, że przyjechaliśmy do hotelu gdzieś w środku nocy. Nie wiedzieliśmy kompletnie gdzie jesteśmy, to normalny stan, gdy przez parę tygodni zmieniasz nieustannie miejsce pobytu. I gdy się obudziliśmy, okazało się, że mieszkamy zaraz przy morzu. To było fantastyczne. Tak samo fantastyczny był sam koncert. Cudowna pogoda, świetny tłum.

To był pierwszy koncert, jaki widziałem podczas tamtego festiwalu. I myślę, że to był piękny wstęp do całej imprezy - pamiętam, że dużo tańczyłem, czego nie do końca się jednak spodziewałem.

- Cieszę się, że to dostrzegłeś. Zawsze doceniałem zespoły, które podczas występów na żywo starały się zrobić coś więcej, niż tylko odegrać album. Podjąć jakiś wysiłek, pokombinować. Tak traktujemy też koncerty w Metronomy. Chcemy, by publiczność bardzo dobrze się bawiła, a taniec jest bardzo mocnym środkiem przekazu. Do tego, inne aranżacje utworów również i nam sprawiały radość, a powiedzmy sobie szczerze: jeśli podczas koncertu muzyk nie czuje radości, coś tu nie gra.

Wasze koncerty mają interesującą strukturę, są bardzo dopracowane. Ciekawa scenografia, wasze jednolite stroje, układy choreograficzne. Skojarzenia z latami 60. i 70. narzucają się same.

- Pomyśleliśmy, że chcemy spróbować czegoś nowego, skoro gramy nową płytę. Płytę, z której jesteśmy bardzo dumni. Nie chcieliśmy być oczywiści, jednostajni. Nagrywaliśmy album w studio, gdzie dominowały akcenty przywodzące na myśl złote lata popu, te lata, o których wspomniałeś. I w jakiś naturalny sposób wchłonęliśmy tę estetykę, pewnej szlachetności, szacunku do dźwięków. I oczywiście doskonale komponowało się nam to z zawartością samej płyty.

Przyznasz, że to jest ciekawy moment dla Metronomy. Trudno nazywać się "alternatywą", gdy twój album ląduje w pierwszej dziesiątce list sprzedażowych ("Love Letters" dotarło do siódmego miejsca w Wielkiej Brytanii i Francji - przyp. aut.). Co myślisz o tym, by zacząć traktować wasz zespół jako mainstreamowy? Nie wypowiadasz się specjalnie przyjaźnie o takich zespołach jak Coldplay czy Muse.

- Na świat składają się różni ludzie - zarówno ci, którzy tworzą muzykę, i ci, którzy ją odbierają, mają różne gusta, różne spojrzenia. Najważniejsze jest, byś robił to, co sądzisz, że jest dobre. To ty musisz mieć jak najwięcej radości z grania. Jeśli chcesz, w sposób absolutnie wykalkulowany, zainteresować sobą większą liczbę osób niż dotychczas, oznacza to zmianę podejścia, podążanie nie za instynktem, a za swego rodzaju rozsądkiem, wreszcie: kompromis. A kompromis raczej nie służy sztuce, bo wtedy artysta przestaje być sobą. Nie chciałbym się zmieniać tylko dlatego, że ktoś inny może tego oczekiwać. Z drugiej strony, każdy artysta chce byś słyszalny, chce docierać do ludzi, taki jest sens tego zawodu. To pragnienie nie może się jednak przeradzać w karykaturę - nie wiem jak ty, ale ja zawsze słyszę, gdy dany zespół, w pogoni za popularnością, przestaje wierzyć w to, co gra. Nie chcę też powiedzieć, że wszelkie popowe inklinacje są niepotrzebne, wydaje mi się po prostu, że muzyka jest bardziej satysfakcjonująca, gdy tworzysz ją na swój własny sposób.

Materiał zgromadzony na "Love Letters" wymaga skupienia, zaangażowania, to nie są piosenki, których ot tak możesz sobie posłuchać w samochodzie.

- (śmiech) Chciałbym, by ludzie słuchali w samochodzie takiej muzyki! Ale rozumiem, o co ci chodzi. Zobacz, nagraliśmy cztery płyty do tej pory i każda z nich jest inna. To jest to, co lubię w Metronomy: że za każdym razem możemy próbować czegoś nowego. Bardzo boli mnie obowiązujący obecnie model szybkiej sprzedawalności - to podcina artystom skrzydła, przestają być kreatywni, mniej w nich chęci sprawdzenia samych siebie, mniej wyzwań przed nimi stoi. Natomiast, jeśli zapytałbyś mnie, jaka będzie kolejna płyta, odpowiadam szczerze: nie wiem. I to jest najbardziej porywające.

A wiesz już może, czego możemy spodziewać się po waszym koncercie w Warszawie?

- Też nie wiem! To dopiero za dwa tygodnie (rozmawiamy 12 lutego - przyp. aut.). (śmiech) To nasz pierwszy koncert po świątecznej przerwie. Przez ten czas się nie widzieliśmy, spodziewam się więc dużej ekscytacji i jeszcze większego zdenerwowania. Na pewno zagramy nowe utwory. Postaramy się urządzić wam jedną wielką imprezę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Metronomy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama