Reklama

"Byłam produktem komercyjnym"

- Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła wymazać "Idola" ze swojej biografii. Z samym programem wiążą się tylko dobre wspomnienia. Trudności zaczęły się dla mnie dopiero później, gdy zostałam produktem komercyjnym, a później otrzymywałam krytykę za to, na co sama nie miałam wielkiego wpływu - mówi Alicja Janosz w rozmowie z INTERIA.PL.

Na początku grudnia ukazał się drugi album w dorobku Alicji Janosz, pełen bluesowych i soulowych inspiracji "Vintage". Za brzmienie kompozycji, obok samej Janosz, odpowiada jej mąż, perkusista Bartosz Niebielecki (oboje występują w HooDoo Band). Wydawnictwo anonsowane było jako "pierwsza dorosła płyta" wokalistki. Czy 26-letniej pszczyniance uda się zerwać z wizerunkiem dziewczyny od niesławnej "jajecznicy"? Oto nasza rozmowa z laureatką pierwszej edycji "Idola".

Co spowodowało, że aż dziewięć lat trwała ta przerwa od debiutu? Przeglądając nasze newsowe archiwa widzę, że twój powrót zapowiadany był od co najmniej czterech lat. Dlaczego to się tak rozciągnęło w czasie?

Reklama

Alicja Janosz: - Moją główną i zarazem jedyną nagrodą w "Idolu" był kontrakt fonograficzny, który obejmował nagranie sześciu płyt. Po dwóch latach od "Idola" postanowiłam zrobić sobie przerwę w występach publicznych. Nie planowałam, jak długo ona potrwa, ale w międzyczasie starałam się zawalczyć o swoją niezależność twórczą. Skupiłam się na słuchaniu muzyki oraz na studiach. Nagrałam kilka piosenek z Piotrkiem Banachem, chciałam, aby wyprodukował moją solową płytę, ale z czasem nasze postanowienia uległy zmianie.

- Czułam, że mnie ciągnie w nieco innym kierunku i że najlepiej śpiewam melodie, które sama wymyślam. Piotrek podarował mi świetny prezent w postaci gitary akustycznej i sama zaczęłam dla siebie komponować. W tym czasie na rynku ukazała się znakomita płyta z moim udziałem - album zespołu w którym śpiewam od czterech lat - HooDoo Band. Jednak co do mojej solowej twórczości, mam nadzieję, że ci z państwa, którzy mają już krążek "Vintage", zgodzą się ze stwierdzeniem, że warto czasem dłużej poczekać na coś dobrego.

Czy twój mąż jest w pewnym sensie twoim muzycznym przewodnikiem czy to za dużo powiedziane?

- Patrząc na to pod kątem zdobywania doświadczenia, to każdy człowiek, którego spotykamy i każda relacja międzyludzka uczą nas czegoś nowego, a mi się wydaje, że im ktoś jest w naszym życiu ważniejszy, tym uważniej go słuchamy i tym bardziej staramy się go rozumieć. Mój mąż otworzył moje uszy na wiele dźwięków, których wcześniej nie rozumiałam. Dzięki niemu poznałam twórczość takich artystów jak George Clinton czy Bootsy Collins i wielu, wielu innych. To on zabiera mnie na wspaniałe koncerty i opowiada o tym, kto z kim nagrywał, albo jakie wzorce są słyszalne w nowoczesnej muzyce. Bartek ma wielką wiedzę na temat muzyki bluesowej, której granie jest dla niego czymś bardzo naturalnym, bo jest tym od dziecka przesiąknięty. Myślę, że jest dla mnie przewodnikiem i to nie tylko muzycznym.

Z którego z utworów na "Vintage" jesteś szczególnie dumna?

- "So Much To Me" to pierwsza piosenka, którą stworzyłam samodzielnie i która powstała najdawniej. To taki utwór, po zagraniu którego czułam, że to jest w stu procentach moja muzyka i wobec którego miałam kompletną wizję. Jestem też bardzo dumna z piosenki "Hush Hush" oraz z "Jealous Girl", którą gramy w nietypowym metrum - na 5/4, a której melodia płynie bardzo lekko. W obu tych utworach są dosyć złożone chóry, których aranżowanie i nagrywanie dało mi dużo satysfakcji.

Bardzo sympatyczna jest stylizacja wydania cd + dvd na winyle. Kiedy urodziło się u ciebie takie nostalgiczne traktowanie muzyki?

- Mam je w sobie od zawsze, więc dla mnie nie jest czymś nowym. Odkąd pamiętam, płakałam na musicalach, uwielbiałam brzmienie skrzypiec i poruszające dźwięki fortepianu. Przechodziłam różne etapy fascynacji rozmaitą muzyką i to dzieje się nadal, ale to, że śpiewem można kogoś bardzo poruszyć, jest chyba w tym wszystkim najbardziej fascynujące.

W jednym z materiałów promocyjnych czytam "album zwyciężczyni pierwszej edycji programu 'Idol'". Czy odwoływanie się do "Idola" w kontekście twojej obecnej działalności jest czymś, co cię drażni?

- Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła wymazać "Idola" ze swojej biografii, bo ile by lat nie minęło, wiele osób wciąż kojarzy mnie właśnie z tym programem. To ważny etap w moim życiu, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym pominąć ten fakt przy promocji mojej autorskiej płyty. Z samym programem wiążą się tylko dobre wspomnienia. Trudności zaczęły się dla mnie dopiero później, gdy zostałam produktem komercyjnym, a później otrzymywałam krytykę za to, na co sama nie miałam wielkiego wpływu.

Zobacz klip do "I Woke Up So Happy":

Jest pokrewieństwo stylistyczne między "Vintage" a tym co wykonujecie w HooDoo Band. Czy taki był od początku plan?

- HooDoo Band to bardziej bluesowo-funkowe, mocno imprezowe (szczególnie podczas koncertów) klimaty. Moja solowa płyta jest za to bardziej okołosoulowa, kobieca i w dużej mierze refleksyjna. Wspólnym elementem są bez wątpienia partie instrumentalne, zagrane przez Bartka Niebieleckiego (perkusja), Bartka Miarkę (gitara) i Andrzeja Stagraczyńskiego (gitara basowa), którzy są muzykami HooDoo Band, a z których każdy ma swoje charakterystyczne i wyjątkowe brzmienie. Czynnikiem wspólnym jest też fakt, że mój mąż produkował zarówno debiutancki, złoty ku naszej radości, krążek HooDoo, jak również mój solowy.

Czy będziesz teraz z wypiekami śledzić wyniki sprzedaży? Masz w tej kwestii jakieś oczekiwania, marzenia czy niepokoje?

- Zazwyczaj jestem realistką skłaniającą się w stronę optymizmu, ale wiem jak nieprzewidywalny jest ten rynek, jak ogromną siłę w kreowaniu wizerunku i opinii publicznej mają media oraz jak słabo sprzedają się płyty, które niejednokrotnie mimo wysokiej wartości artystycznej nie mają dobrej reklamy w mass mediach.

- Decydując się na samodzielne wydanie tego krążka, jedynie ze wsparciem mojego menedżmentu Lion Stage, świadomie wybrałam niezależność twórczą, rezygnując jednak ze wsparcia, jakie podczas promocji zapewniają duże, ogólnopolskie czy międzynarodowe wydawnictwa. Ale wierzę w to, że warto krok po kroku budować solidne fundamenty i że muzyka tworzona z potrzeby tworzenia prędzej czy później znajdzie grono swoich odbiorców. Mamy XXI wiek, więc chociażby dzięki internetowi, jesteśmy w stanie dotrzeć do dużej liczby potencjalnych słuchaczy, którzy własnymi uszami i własnymi oczami zweryfikują wartość moich dźwięków.

Alicja Janosz po raz pierwszy o kulisach "Idola" - czytaj na następnej stronie!

Poniżej prezentujemy pełny zapis rozmowy, którą przeprowadziliśmy w maju na potrzeby tematu specjalnego "Telewizyjni idole w sidłach show-biznesu". Alicja Janosz szczegółowo opowiedziała nam o tym, jak wygląda "urabianie" młodych wokalistów przez show-biznes. Lektura gorzka, ale pouczająca.

2002 rok, wieczór w którym wygrywasz "Idola", wszyscy podchodzą, gratulują, ściskają, konfetti sypie się z sufitu... - czy tego wieczoru ktoś już umawiał się z tobą na spotkanie w sprawie płyty, czy ktoś wyjaśnił ci, co będzie dalej, jak to wszystko będzie wyglądać?

Alicja Janosz: - Zanim rozpoczęły się odcinki finałowe, producent programu "Idol" uświadomił wszystkich uczestników programu, że główną (i jak się okazało jedyną) nagrodą w "Idolu" jest podpisanie umowy z wytwórnią, która wówczas nazywała się BMG. Nikt z nas nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda taki kontrakt i że wiąże zwycięzcę programu na wydanie sześciu kolejnych płyt, a nie jednej.

W którym momencie podpisywałaś kontrakt płytowy? Czy to było jeszcze w trakcie "Idola" - czyli kontrakt, który wchodzi w życie w wypadku wygranej - czy kilka dni, tygodni po?

- Wszyscy finaliści "Idola" mieli jedno spotkanie z radcą prawnym, który czytał treść kontraktu i objaśniał nam znaczenie poszczególnych paragrafów tej umowy. Pamiętam, że zaraz po odcinku finałowym, całą ekipą "Idola" (wszystkie osoby, które tworzyły ten program od zaplecza jak również uczestnicy finałowych odcinków i kilka osób z wytwórni fonograficznej) pojechaliśmy na Mazury. Już następnego dnia jako jedyna musiałam wracać do Warszawy, żeby podpisać kontrakt i omówić plan pracy nad moją debiutancką płytą. W moim przypadku to rodzice podpisali umowę z wytwórnią, występując w moim imieniu, ponieważ ja byłam jeszcze niepełnoletnia, więc z prawnego punktu widzenia miałam ograniczone pole manewru.

Jak wyglądała kolejność spotkań przed rozpoczęciem nagrań? Z kim musiałaś się zobaczyć, naradzić, jakie rozmowy odbyć?

- Na krótko przed samym finałem, jeden z reżyserów "Idola" zapoznał mnie ze swoim kolegą, który był wtedy menedżerem Natalii Kukulskiej i polecił mi współpracę z nim. Tak więc zaczęliśmy prawie dwuletnią współpracę. Pamiętam, że niejednokrotnie byłam wypraszana z biura ówczesnej szefowej mojej byłej wytwórni, ponieważ nie chciano przy mnie rozmawiać o mnie. Moje interesy od początku reprezentował menedżer, któremu moi rodzice - będąc ufnymi i nienależącymi do branży muzycznej ludźmi - zaufali w stu procentach.

- Pamiętam, że gdy mój przyjaciel Piotr Banach przyniósł do wytwórni nasze pierwsze nagrane wspólnie demo, odrzucono je, argumentując to tak, że piosenki są zbyt ambitne, a ja mam śpiewać dla ludzi. Byłam wtedy jeszcze naiwną i kompletnie nieasertywną nastolatką, więc przyjmowałam wszystko na klatę i godziłam się na to, czego chciano. Później do mojego menedżera zadzwonił wynajęty przez wytwórnię obcy mi producent, który zadeklarował, że robi dla mnie płytę. Zadzwonił, żeby się dowiedzieć w jakiej tonacji śpiewam, bo przygotowywał do mnie singel. Dziś takie pytanie by mnie rozbawiło do łez, bo to kompletny absurd.

Czy przed wejściem do studia byłaś pytana o to, w jakim gatunku czujesz się najlepiej, jaką muzykę chciałabyś nagrywać?

- Spotkałam się z producentem w momencie, gdy kilka piosenek było już przygotowanych ponoć specjalnie dla mnie. W czasie promocji krążka spotkałam się z dziennikarką, która wcześniej też śpiewała i powiedziała mi, że bardzo ją zaskoczyło, że nagrałam piosenki, które w przeszłości jej ktoś proponował.

- Niestety, pod kątem muzycznym, dla mnie zwycięstwo w "Idolu" w tamtym czasie nie było czymś dobrym. Moja znajomość muzyki była bardzo, bardzo uboga. Wychowywałam się na komercyjnej papce, jaką dzieciaki są karmione przez pseudomuzyczne kanały telewizyjne i komercyjne rozgłośnie radiowe. Nie miałam pojęcia kim byli: Miles Davis, Billie Holiday, Donny Hathaway i wielu innych artystów, których twórczość to biblia dla muzyków. Nie znałam płyt Pink Floydów, Stonesów czy Led Zeppelin. Byłam jedynie pewna, że kocham śpiewać, ale potrzebowałam czasu, by dowiedzieć się, co chcę śpiewać. Tego czasu mi nie dano. Wręcz przeciwnie - pamiętam, jak usłyszałam, że jeśli będę opóźniać wydanie mojej płyty, zablokuję wydanie płyt pozostałych laureatów Idola. Teraz w życiu bym nie pozwoliła na taką emocjonalną manipulację.

Traktowano cię jak żółtodzioba, którego trzeba poprowadzić za rękę?

- Zdecydowanie nie byłam traktowana po partnersku, przynajmniej przez kilka decyzyjnych osób z którymi współpracowałam. Nie należę do tych ludzi, którzy trzymają w sobie żale i obwiniają innych za swoje niepowodzenia, więc zawsze bagatelizowałam to, co się działo i sama uwierzyłam w to, że wszyscy z którymi miałam do czynienia przy okazji tworzenia i promocji mojej pierwszej płyty, chcieli dla mnie dobrze. Z perspektywy czasu widzę to tak, że potraktowano mnie przedmiotowo i szybko odwalono robotę, bo istotny był szybki zysk. Cechą dobrych menedżerów jest między innymi to, że wybiegają myślami w przyszłość i zamiast liczyć dochody tu i teraz, potrafią planować działania długoterminowe i budować solidne fundamenty dla przyszłych korzyści. W naszym kraju w branży muzycznej takich osób wciąż chyba jest niewiele.

Jak wyglądał dobór współpracowników - czy proponowano ci jakieś kandydatury, czy raczej powiedziano: to jest taki pan, a to jest taki pan i będą się zajmować tym i tamtym?

- W dużych wytwórniach pracownicy zajmujący konkretne stanowiska pracy mają swoje zadania do wykonania. Jedna osoba zajmuje się kontaktami z prasę, druga z telewizją, trzecia z radiem. Ktoś zostaje twoim product managerem, ktoś inny decyduje, czy piosenki wejdą na płytę, czy trzeba zmienić słowa lub czas trwania utworu. To wygląda mniej więcej jak produkcja taśmowa u Forda, tylko zmieniają się płyty i ludzie, których pracownicy wytwórni reprezentują.

Czy były takie momenty, że decydowano o czymś wbrew tobie?

- Jedną z takich rzeczy jest "piosenka o jajecznicy", do której tekst napisała Patrycja Kosiarkiewicz, a za co po tyłku dostałam ja. Pomysł z ksywką "Alex" też był totalnym niewypałem. Nie był to mój pomysł, ale będąc pod wpływem kilku osób zgodziłam się również na to. Nawet podczas zwykłych sesji zdjęciowych nieraz ktoś mnie ubierał i przekonywał, że mam zaufać, bo to są specjaliści i wiedzą lepiej. Ja durna się na to godziłam, ale głęboko wierzę w to, że nic się nie dzieje bez powodu i że dzięki temu wiem teraz to, co wiem i nie popełnię już tych samych błędów ani w solowej twórczości (i promocji) ani w przypadku mojego ukochanego zespołu HooDoo Band, w którym śpiewam od ponad trzech lat.

Jak wyglądał proces powstawania piosenek - czy przynoszono ci gotowe utwory, czy jednak miałaś jakiś wpływ na proces twórczy?

- Większość utworów powstało kompletnie poza mną. Do kilku piosenek wymyślałam linię melodyczną i pisałam na kolanie słowa.

Jak ci się wydaje - czy w przypadku kolejnych laureatów "Idola" wyglądało to podobnie?

- Nie wiem, czy nauczono się już na moim przykładzie, że z więźnia nie zrobi się gwiazdy. Odkąd zdecydowałam się na przerwę w karierze solowej minęło już siedem lat. W tym czasie odcięłam się od show-biznesu i prawdziwie zakochałam się w muzyce. Skończyłam dwa kierunki studiów, po kilku latach walki wyzwoliłam się z kontraktu fonograficznego, przeprowadziłam się do Wrocławia, wyszłam za mąż za piekielnie zdolnego muzyka, śpiewam w zespole, który gra na światowym poziomie i wreszcie nagrałam swoją wymarzoną płytę. Może bez tamtych doświadczeń nie byłabym teraz w tym miejscu, w którym się znajduję i w którym jest mi dobrze :)

Jak wyglądał ten rozwód z wytwórnią?

- W rok po wydaniu debiutanckiej płyty nagrałam drugi krążek, ale z powodu mojej matury, termin premiery przełożyliśmy na jesień. W tym czasie w zarządzie wytwórni zaszły spore zmiany personalne. Ówczesna pani dyrektor do mojej decyzji o tym, że nie chcę jednak wydać tej płyty, bo czułam, że to nadal nie jest mój świat muzyczny i że potrzebuję czasu na poszukiwanie własnej drogi, podeszła bardzo przyjaźnie i ze zrozumieniem. Niestety nie zdążyłyśmy podpisać odpowiednich dokumentów, zanim ta osoba przestała pracować dla Sony BMG. Sprawa pozostała więc dalej nierozwiązana.

- Byłam jednak zdecydowana, że nie chcę dla nich nagrywać. Mój stary kontrakt całkowicie ograniczał moją swobodę twórczą, która jest dla mnie sprawą priorytetową i w wielu aspektach jako dorosła osoba uważam, że był dla mnie niekorzystny. Po wielu nieprzyjemnych rozmowach z jednym z pracowników mojego byłego wydawnictwa, skontaktowałam się z prawnikiem Sony BMG, który okazał się być profesjonalistą i z którym doszliśmy do konsensusu. Udało się nam zawrzeć porozumienie i odzyskałam swoją niezależność.

Obie rozmowy przeprowadził Michał Michalak.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Alicja Janosz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy