Reklama

"Braterska nienawiść"

Cztery lata kazali czekać na swoje nowe dzieło muzycy Rammstein. Jak wynika z poniższej rozmowy, nie była to łatwa robota. Powstawaniu "Liebe Ist Für Alle Da" towarzyszył spopularyzowany przez Goethego "weltschmerz" w czystej postaci. Giganci teutońskiego rocka przedłożyli jednak dobro zespołu nad wewnętrzne animozje.

Łukasz Dunaj rozmawiał w berlińskim biurze Universal Music z gitarzystą zespołu Richardem Kruspe. Uprzedzamy potencjalnych zawiedzionych, że rozmowa odbyła się pod koniec sierpnia, dlatego nie znajdziecie tu pytań o okoliczności realizacji kontrowersyjnego klipu do utworu "Pussy". W sferze spekulacji pozostanie zatem kwestia, czy faktycznie klawiszowcowi grupy "Flake" Lorenz'owi wyrosły bujne piersi, ale i tak udało się poruszyć prawie wszystko, co chcielibyście wiedzieć o nowym Rammstein, a baliście się zapytać...

W przedpremierowych materiałach można przeczytać, że podczas pisania i późniejszego nagrywania "Liebe Ist Für Alle Da" wewnętrzne konflikty w Rammstein doczekały się niespotykanego wcześniej natężenia. W kontekście nowej płyty padają takie słowa, jak "walka", "katharsis"... Czy ta dramatyczna otoczka nie jest zabiegiem czysto promocyjnym?

Reklama

Tworzenie tej płyty naprawdę przypominało walkę. Walkę, w której nie ma zwycięzców. Często czuliśmy do siebie niechęć. Na pewno bardzo trudno nam było ukończyć tę płytę i jesteśmy szczęśliwi, że wreszcie się udało.

Presja, którą między sobą wytworzyliśmy, chwilami była nie do zniesienia. Spalaliśmy się psychicznie i poniekąd fizycznie. To był najtrudniejszy album, jaki kiedykolwiek nagrywałem. Wciąż toczyliśmy ze sobą walkę. Nie byliśmy niczym zespół dążący do jednego, wspólnego celu, ale bardziej jak grupa sześciu kapitanów, którzy wiedzą najlepiej, jak pokierować tą łajbą.

Tworzenie nowej płyty wymagało od nas wiele zrozumienia dla wzajemnych potrzeb, setek godzin dyskusji i kłótni. Udało nam się znaleźć rozwiązania, które zadowoliły nas wszystkich. "Liebe...", nawet jeżeli tego nie słychać, nosi w sobie mnóstwo frustracji, nienawiści. Nie wierzyłem, że uda nam się skończyć ten album.

Jednak się udało. Przyczynił się do tego jakiś punkt zwrotny?

Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, musisz wiedzieć, że w połowie całego procesu nikt z nas nie miał spójnej wizji, jak powinien wyglądać ten materiał. Mieliśmy pojedyncze pomysły, które nie składały się w harmonijną całość. Nie wiedzieliśmy nawet, które piosenki są naprawdę dobre, a które do niczego.

Mieliśmy wręcz nadmiar pomysłów, wobec których nie mogliśmy dojść do porozumienia. Błądziliśmy po omacku, byliśmy rozproszeni. Nagrywaliśmy zresztą w kilku miejscach: małym studio na północy Niemiec, w Berlinie, pewnym zamku wynajętym specjalnie dla nas przez wytwórnię, aby na końcu za moją sugestią polecieć do Stanów. Pracowaliśmy nad bębnami w Los Angeles i nad resztą śladów w studio niedaleko San Francisco.

Ten nadmiar różnych koncepcji sprawił, że uznałem za konieczne poznanie opinii ludzi spoza zespołu. Przedstawiłem surowe wersje kawałków przyjaciołom, zaufanym osobom z mediów i wytwórni. Ich reakcja była entuzjastyczna, stwierdzili, ze to może być najlepsza płyta Rammstein. Oni sprawili, ze znowu uwierzyłem w ten zespół, że wszystko, co robimy, jest jednak warte całej tej drogi przez mękę. Widocznie bycie w tym zespole musi się wiązać z bólem i cierpieniem. Niemal codziennie nasze drogi rozchodziły się w różnych kierunkach, by na końcu na szczęście spotkać się w jedynym punkcie.

Nie paraliżowała was przesadnie presja oczekiwań? Po wielkim sukcesie komercyjnym i artystycznym "Reise, Reise", poprzeczka zawisła rzeczywiście wysoko...

Sukces nie ma tu żadnego znaczenia. Tu chodzi o coś innego. Nie znam ani jednego małżeństwa, które byłoby idealne. Zawsze są w nich mniejsze lub większe konflikty. A zauważ, że małżeństwo to najmniejsza możliwa wspólnota, bo składająca się tylko z dwojga ludzi. Opiera się na relacjach rozpiętych pomiędzy walką a miłością. No i zawsze jest seks, który wiele złych rzeczy może naprostować. W naszym przypadku nie można mówić o seksie (śmiech). Jesteśmy sześcioma facetami, którzy nie p******ą się ze sobą (śmiech).

To naprawdę skomplikowane pracować w zespole, gdzie nie ma jednego lidera, a głos każdego z nas waży tyle samo. Znam wiele kapel, w których panowała tzw. demokracja i dzisiaj nie istnieją. Inne natomiast przetrwały kryzysy, bo miały kapitana, który podjął właściwe decyzje podczas sztormu na pokładzie. Z nami jest znacznie trudniej. Musisz w jednym pomieszczeniu zmieścić wiele różnych ego, wiele punktów widzenia.

Wszystko to, o czym mówisz przypomina mi tragifarsę a'la "Some Kind Of Monster" - filmu dokumentującego konflikty narastające w Metallice, podczas nagrywania płyty "St. Anger".

Było znacznie gorzej. Mogę powiedzieć, że przynajmniej z mojej perspektywy, dalszy sens istnienia tego zespołu wisiał na włosku. Miałem wiele momentów, w których zastanawiałem się czy nie odpuścić sobie tego wszystkiego. Myślałem wtedy "może to jest właśnie ten czas, by pójść dalej swoją własną drogą?". Przeszliśmy jednak przez to wszystko, skończyliśmy nagrywać płytę i czuję teraz ogromną ulgę, ale i szczęście.

"Liebe Ist Für Alle Da" ukaże się po najdłuższej przerwie w karierze Rammstein. "Reise Reise" jak i "Rosenrot" nagrywaliście w okresie od 2003 do 2005 roku. Ponadto zacząłeś robić własne rzeczy w projekcie Emigrate. Może po prostu odwykłeś od systemu pracy kolegów?

Na pewno masz trochę racji. Nie czułem się komfortowo, kiedy po niemal dwuletniej przerwie, którą spożytkowałem między innymi na Emigrate, okazało się, że mamy wejść do studia. Optowałem za tym, żeby najpierw pojechać na trasę. Pobyć znowu ze sobą, poczuć chemię, która pozwoli nam skoncentrować się nad nowym materiałem.

Musiałem jednak uszanować wolę kolegów, którzy nie chcieli grać koncertów bez nowej płyty. Kiedy nagrywałem album Emigrate, wszystko było jasne i podporządkowane od początku do końca mojej wizji. Teraz musiałem się szybko przestawić na nowe-stare tory. Na pracę w zupełnie innym środowisku. Żeby być z tobą szczerym, nie uczestniczyłem w pracy nad materiałem od samego początku. Potrzebowałem czasu, by móc się wdrożyć.

Mam wrażenie, że Rammstein jest traktowany w Niemczech, jako dobro narodowe. Cieszycie się ogromnym szacunkiem, wręcz jakby wzbudzającą lęk estymą. Chyba już mało który młody Niemiec pamięta, że swoją nazwę "zawdzięczacie" amerykańskiej bazie wojskowej Ramstein - miejscu jednej z największych tragedii w historii pokazów lotniczych. Rammstein to Rammstein, po prostu. Nazwa marki jak BMW.

Twoje pytanie ma na celu dowieść, czy traktowani jesteśmy u siebie jak bogowie? (śmiech). Chyba nie jesteśmy jedynym zespołem, którego nazwa przerosła oryginalne znaczenie. Czy mówiąc "Zeppelin", myślisz o legendarnym sterowcu? Na pewno nie... Podobnie jest z AC/DC. Niemal w każdym zakątku świata, ludzie kojarzą tę nazwę ze słynnym zespołem, a nie natężeniem prądu.

Stworzyliśmy coś w rodzaju "marki". Jesteśmy rozpoznawalni i ludzie w Niemczech, nieważne czy starzy czy młodzi, kojarzą nas. Można powiedzieć, że staliśmy się więksi niż my sami. Mam na myśli, że prawie każdy słyszał "o nas", ale już nie każdy naszą muzykę. Uwierz mi, że w mniejszych niemieckich miastach możemy spokojnie przejść ulicą, nie niepokojeni przez nikogo. Muszę cię jednak uspokoić, na pewno nie czujemy się bogami. Przynajmniej ja nie (śmiech).

Wróćmy do nowej płyty. Któryś z was określił ją mianem "mniej epickiej" niż poprzednie albumy. Zgadzasz się z tym?

Na pewno nie powiedziałem tego ja (śmiech). W Rammstein udzielamy wywiadów wszyscy i nigdy nie wiadomo, co kto powiedział. To rozmywa odpowiedzialność (śmiech). W każdym razie nie podpisałbym się pod tym stwierdzeniem. Te utwory wciąż mają rozmach, "duże" refreny, chociaż może tym razem nie daliśmy wyrazu melancholijnej stronie Rammstein.

Większość materiału jest ciężka, zdecydowana, ale jednak również epicka. Weźmy za przykład "Rammlied". Ten kawałek będzie zabijał na koncertach. Planujemy nim otwierać set, ponieważ brzmi bardzo "hymnicznie". Ma w sobie tę samą moc, którą miało "Mein Herz Brennt" czy "Rammstein", tyle że od tego drugiego jest znacznie lepszy (śmiech).

Tytułowy utwór podczas wstępnego rozpoznania wydał mi się bardzo thrashmetalowy. We wstępie pobrzmiewają wręcz echa wspomnianej już dzisiaj Metalliki, z czasów "...And Justice For All".

Może w partiach gitar jest coś z takiego "thrash'owego" riffowania? To był jeden z utworów, które powstały w małym pomieszczeniu, na zwykłych wzmacniaczach. Kiedy nagrywasz na podstawowym sprzęcie, twoja muzyka jest siłą rzeczy skompresowana, bardziej organiczna. Przynajmniej ja tak mam, że gram szybciej i gęściej, gdy znajduję się w małej, zamkniętej przestrzeni.

Trudno przejść obojętnie obok "Pussy". Zastanawiam się jedynie, czy ten numer miał być w założeniu obscenicznym żartem? Słysząc anglojęzyczną część tekstu, trudno oprzeć się wrażeniu, że to kpina z męskiego seksizmu, maczyzmu, jak to zwał...

Nie, p*******nie nigdy nie jest żartem! Tekst jest faktycznie kpiarski, ale wcale nie głupi. Pokazujemy w ten sposób, że mamy do siebie mnóstwo dystansu. To taki rodzaj humoru, który do mnie najbardziej przemawia. Niby prostacki, obcesowy, a zawierający w sobie swego rodzaju drugie dno.

Byliśmy niemal pewni, że ten kawałek spolaryzuje naszych fanów. Część z nich uzna go za zabawny, inni - ci z bardziej intelektualnym nastawieniem, uznają go za przegięcie. Nie mamy z tym problemu. Co więcej, jestem pewien, że ci drudzy pokochają "Pussy" po kilkakrotnym przesłuchaniu. Przyznaj, że rzadko się uśmiechasz podczas słuchania muzyki? Tym razem ci się uda (śmiech).

We wspomnianym kawałku mamy kilka linijek śpiewanych po angielsku, natomiast w "Frühling in Paris" po francusku. Do płyty "Mutter" (oprócz kilku coverów) byliście bardzo ortodoksyjni, jeśli chodzi o kwestie językowe. Potem zaczęliście lingwistyczny flirt - angielski w "Amerika", rosyjski w "Moskau", hiszpański w "Te Quiero Puta". Niekonsekwencja czy też niemiecki zaczął was ograniczać?

Po prostu inne języki pasowały idealnie do kawałków, które wymieniłeś. Zresztą w większości z nich używamy zaledwie kilku zdań, o prostym uniwersalnym znaczeniu.

Niemiecki wciąż pozostaje naszym podstawowym środkiem ekspresji. Na pewno nie potrafilibyśmy pisać wyłącznie po angielsku. To już nie byłby Rammstein. Być może pomogłoby to w naszej karierze w USA, czy na Antypodach, ale do niczego się nie zmuszamy. Jesteśmy w Stanach postrzegani jako "TEN" zespół, co śpiewa po niemiecku i nie zamierzamy tego zmieniać. A jeżeli kiedyś uznamy, że dla dobra utworu powinniśmy zaśpiewać refren po japońsku, na pewno to zrobimy.

Porozmawiajmy o utworze "Wiener Blut". Kiedy media nagłośniły przerażającą historię Josefa Fritzla, momentalnie pomyślałem o Rammstein. Mając w pamięci "Mein Teil", oparty na kanwie bulwersującej sprawy niemieckiego kanibala Armina Meiwesa, byłem pewien, że nie odpuścicie tego tematu.

I się nie myliłeś (śmiech). Jedno chcę jednak podkreślić. Nie robimy ze zbrodni Fritzla rozrywki, nie stawiamy go w świetle "jak bardzo jest cool". Nic z tych rzeczy. Natomiast pokręcona psychika człowieka, który jest w stanie wyrządzić tyle zła swoim najbliższym, jest oczywiście fascynująca z psychologicznego czy socjologicznego punktu widzenia. Nie widzę nic fajnego w tym, co zrobił ten człowiek, ale każdy bez hipokryzji musi przyznać, że czytał doniesienia prasowe o śledztwie w jego sprawie z zapartym tchem.

Wydaje mi się, że ostatnio Fritzl doczekał się wręcz klonów, swoich równie chorych naśladowców. I to jest jeszcze bardziej przerażające. W człowieku zakorzeniona jest fascynacja złem. Nie wyprzesz tego z siebie. My jako artyści, możemy jedynie stworzyć interpretację czynów i motywów tej postaci. Osąd moralny zostawiamy sumieniu każdego z osobna.

Integralną częścią waszej twórczości jest prowokacja, zwłaszcza na tle obyczajowym. Bawicie się licznymi tematami tabu, w tym wciąż najsilniejszymi - seksem i śmiercią.

Seksualność i śmiertelność są udziałem każdego człowieka na ziemi. Myślę, że my raczej gramy na ludzkich emocjach. Poprzez prowokację zmuszamy do zastanowienia się nad najczęściej skrywaną hipokryzją. Nigdy jednak nie robimy rzeczy obrażających jakąś grupę społeczną, rasę czy konkretne osoby. Co najwyżej je opisujemy i to też nie wprost. Nie prowokujemy, by osiągnąć "publicity" w mediach.

Prowokacja jest nierozerwalnie związana z historią rock'n'rolla. Nie mamy z tym problemu, a jednocześnie nie zabiegamy na siłę o uwagę. Jeżeli ludzie uważają, że nasze klipy, oprawa koncertów są obsceniczne, brutalne, to ich sprawa. Każdy ma prawo do swojego osądu tego, co widzi lub słyszy. Nie jestem przeciwny wsadzaniu kija w mrowisko, ale staramy się robić rzeczy dla nas naturalne, zgodne z naszymi wyobrażeniami. Z mojego punktu widzenia istnieje tysiące artystów bardziej odważanych i prowokujących od nas. To, co uznajemy za obraźliwe, przekraczające nasze poczucie dobrego smaku zależy tylko od nas samych.

Gdy zaczynaliście, byliście utożsamiani z niemiecką sceną industrialną, a właściwie jej odłamem nazwanym Neue Deutsche Härte . Za wasze główne inspiracje uznawano kultowe formacje Laibach czy KMFDM. Spośród innych przedstawicieli tego nurtu (Die Krupps, Oomph, Stahlhammer) tylko wy zdobyliście międzynarodowe uznanie. Czego zabrakło waszym kolegom, aby osiągnąć sukces?

Trudne pytanie. Die Krupps na przykład byli dość znani w połowie lat 90. W dodatku śpiewali po angielsku. Oomph nadal są dużym zespołem, ale faktycznie tylko na rynkach niemieckojęzycznych. Po pierwsze, nie czujemy się odłamem żadnej sceny. Zaczynaliśmy inspirując się m.in. zespołami, które wymieniłeś, ale nigdy się nie ograniczaliśmy do kanonów jakiegoś jednego gatunku. Słuchaliśmy zarówno metalu, punka i popu. To wszystko przefiltrowane przez nasze poczucie estetyki, albo jej brak, dało efekt zwany brzmieniem Rammstein (śmiech). Zawsze czuliśmy się osobnym bytem. Nawet, gdy tak jak na debiutanckiej płycie "Herzeleid", pewne rzeczy robiliśmy nieporadnie.

Nasz czas już się kończy, ale pozwól, że zadam ci jeszcze dwa bardziej osobiste pytania; podobno twojej ucieczce z NRD w 1989 roku towarzyszyła dość spektakularna historia?

Przede wszystkim przypadkowa. Trafiłem niechcący w sam środek demonstracji podczas zamieszek poprzedzających upadek Muru. Wsadzili mnie za "niewinność" na tydzień do paki. Kiedy wyszedłem, byłem tak bardzo rozgoryczony systemem komunistycznym, że postanowiłem uciekać do zachodnich Niemiec, jak wielu moich przyjaciół z Berlina wschodniego. Udało mi się to zrobić pod pozorem wyjazdu do Czechosłowacji (śmiech). Kiedy mur berliński upadł, wróciłem jednak do rodzinnych stron.

Twoja córka nosi nazwisko Lindemann-Kruspe. Jak to możliwe?

To bardzo proste. Jej matka była żoną naszego wokalisty Tila. Kiedy się rozwiedli, zaczęliśmy się spotykać. Z tego związku urodziła się Khira i przyjęła moje nazwisko. Jakiś czas później rozstaliśmy się z jej mamą. To wspaniała dziewczyna, często spotykamy się w Nowym Jorku, gdzie obecnie mieszka z moją byłą żoną. Wiem, brzmi to "soap-operowo", ale takie jest moje życie (śmiech).

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: konflikty | Niemiec | nienawiść | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy