Reklama

Womad Festival: Mikstura

Drugi dzień Womad Festival podzieliła pomiędzy siebie para książęca afrykańskiej muzyki - Angélique Kidjo i Salif Keita. Ale to na ulicznikach z Orchestra National de Barbés była najlepsza zabawa.

Jeśli myślicie, że my, Polacy, mieliśmy przechlapane, bo zabory, okupacja, realny socjalizm, to pomyślcie o Sudańczykach. Nie dość, że natura ma tam znacznie surowsze oblicze i przetrwanie to zaciekła, codzienna walka, to jeszcze od stuleci naród ten toczył nierówne boje ze znacznie silniejszym Egiptem, potem władzę sprawowali Brytyjczycy, a od odzyskania niepodległości, czyli od ponad 50 lat, niemal bez przerwy Sudańczycy wykrwawiają się w wojnie domowej.

A jednak w muzyce Rangu, pierwszego zespołu stamtąd, jaki miałem okazję usłyszeć i zobaczyć, nie ma ani odrobiny miejsca na lamenty, użalanie się nad sobą, ponuractwo. To radosny trans, dźwiękowa afirmacja życia, przy której tańczą nawet 80-letni starcy. I nie trzeba było znać języka, bo kiedy Rangu mieli coś ważnego do przekazania, dwóch muzyków rzucało instrumenty i serwowało nam pantominę. Na przykład o dwóch wojakach - srogim przełożonym i uśmiechniętym, poczciwym safandule, takim sudańskim Szwejku. Nie muszę chyba dodawać, kto wyszedł zwycięsko z tej konfrontacji? Nawiasem mówiąc, Rangu to rzadki na Womad przypadek prezentowania muzycznego dziedzictwa swojego regionu w czystej, ustalonej przed wiekami, formie. Bo choć to festiwal z muzyką świata na sztandarach, niewiele ma wspólnego z przeglądem kapel folklorystycznych - niemal wszyscy łączą tu gatunki, grają fusion. Kto wie, może to jedyny sposób, by publiczność była w stanie przełknąć tak różnorodny repertuar?

Wyfraczona Ukulele Orchestra Of Great Britain bawiła dowcipną konferansjerką (przedstawili się na przykład jako swój własny cover-band) i przewrotnymi reinterpretacjami rockowych i popowych klasyków. "Anarchy in the UK" w spowolnionej, arcyradosnej, bluegrassowej wersji - palce lizać! Do tego m.in. "Psycho Killer", "Oops!... I Did It Again", "Shaft", "Slave to the Rhythm", "Teenage Dirtbag" i garść tematów klasycznych oraz folkowych. Doskonała rozrywka na leniwe popołudnie pod chmurką.

Reklama

Angélique Kidjo zapowiedziała miksturę, na którą składają się gatunki muzyczne ze różnych afrykańskich krajów i regionów, a w zrealizowaniu tej obietnicy pomógł jej bardzo sprawny, ale też zupełnie po zachodniemu grający zespół. Zresztą, kto by tam sobie nimi głowę zawracał - całą uwagę skupiała na sobie oczywiście Angélique. Nie tylko głosem, ale i zmysłowymi figurami tanecznymi, podkreślonymi wściekle czerwoną suknią.

"Bardzo się cieszymy, że jesteśmy w Anglii, bo... sam nie wiem dlaczego, ale się cieszymy!" - wypalił na powitanie jeden z wokalistów Orchestra National de Barbés i taki właśnie był to koncert. Radosny, spontaniczny, nieco chaotyczny, ale absolutnie porywający. Muzyków na scenie był cały tłum, a żaden nie ustał w miejscu ani minuty - pląsali, biegali, dyrygowali publicznością, zmuszali ją do śpiewania refrenów ("To co, że nie znacie języka?!"). W jedną z piosenek wpletli kilka taktów "Marsylianki", ale tak naprawdę byli ambasadorami własnego państwa w państwie, czyli kolorowego, wielokulturowego Barbés, zdominowanej przez imigrantów dzielnicy Paryża. I godna Barbés była ich propozycja - wirująca w szalonym tempie karuzela z muzyką arabską, ska, Bałkanami, muzyką klezmerską? A gdy na koniec zagrali "Sympathy for the Devil" Stonesów, publiczność była już w siódmym niebie. Występ Orchestra National de Barbés był z całą pewnością jednym z najmocniejszych punktów tego festiwalu.

Imogen Heap po zarażających spontanicznością Paryżanach była jak kubeł zimnej wody. Przybierała teatralne pozy, wzdychała rozdzierająco, prezentowała całą kolekcję dziwacznych, grających wynalazków i drażniła infantylną konferansjerką. Nie rozumiem fenomenu tej wokalistki, nie mam też pojęcia, co robiła na Womad. No, chyba że można ją potraktować jako kobiece alter ego Petera Gabriela, w jego najbardziej pretensjonalnym wcieleniu? Ale publiczność zapewne potrzebowała odsapnąć od afrykańskich rytmów i mongolskich pobekiwań, bo namiot, w którym występowała Imogen Heap pękał w szwach.

Ja tymczasem poszukałem sobie miejsca jak najbliżej barierek przy dużej scenie, w oczekiwaniu na występ Salifa Keity. Kiedy wszedł na scenę, uklęknął przed publicznością, lecz to jemu właśnie należały się hołdy. Przyprowadził ze sobą świetnie grający zespół (ten popis korzysty w połowie koncertu!) i piękne chórzystki, ale i tak trudno było oderwać od niego oczy. Ze względu na ten zjawiskowy głos, to jedno, ale też przez niesamowity wygląd - odziany na biało, z muszlą griota na czapce, wyglądał raczej jak jakiś monarcha ze świata fantasy, niż śpiewak. Bywało jednak, że dawał się porwać transowi własnej muzyki, wychodził z roli wyniosłego księcia afrykańskiej muzyki i rozpoczynał charakterystyczny taniec. Wymachiwał ramionami jakby siał. Swoją drogą, adekwatna to choreografia do roli, jaką Keita odegrał w świecie world music - z rzuconego jego ręką ziarna wyrosła już niejedna gwiazda.

Kiedy na scenie w namiocie instalowała się Novalima, większa część publiczności udawała się już na spoczynek. A szkoda, bo Peruwiańczycy zaproponowali przednią zabawę w rytmach latynoamerykańskich, nieco podrasowanych elektroniką. Żadne tam "El condor passa", żadnego dmuchania w rurki, ale ognista salsa, tango, trochę afrobeatu, garstka hip-hopu i przede wszystkim świetnie śpiewająca i doskonale radząca sobie z publicznością wokalistka. Oraz smutny pan w kaszkiecie, który obsługiwał kongi, ale też wystukiwał rytmy na żuchwie jakiegoś zwierza. Mam nadzieję, że panom z Hanggai nie zginął wczoraj koń...

Jarek Szubrycht, Charlton Park

Przeczytaj relację z pierwszego dnia festiwalu

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: publiczność | festiwal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy