Reklama

Sting wysiada na przystanku "Broadway" ("The Last Ship")

Jeśli Sting określa swój nowy projekt mianem "największego twórczego wyzwania w całej jego karierze", można być pewnym, że dobór słów jest tutaj nieprzypadkowy.

Brytyjski artysta - a w przypadku Stinga pod tym terminem kryją się: wokalista, kompozytor, muzyk, lider legendarnej formacji, producent, aktor, pisarz, aktywista i filantrop - od blisko 40 lat, jakie upłynęły od dnia, w którym dał się poznać jako motor napędowy The Police, imponuje swoją wszechstronnością. Można w tym miejscu postawić pytanie, czy kiedykolwiek uciekał przed wyzwaniami - obojętnie jakiego rodzaju.

- Moje motto brzmi: zaskakiwać - mówi Sting, a my doskonale przecież wiemy, że od lat nie robi nic innego: od występów w klubach rockowych poczynając, poprzez projekty operowe i symfoniczne, a na rolach filmowych kończąc. Niezależnie od tych przedsięwzięć, Sting cały czas pogłębia swój muzyczny rozwój, eksplorując coraz to nowe stylistyczne obszary.

Reklama

Ale nawet w świetle standardów, jakie wypada nam przyjąć w przypadku tego artysty, trzeba przyznać, że jego najnowszy pomysł - pierwszy autorski musical, jaki stworzył, zainspirowany losami swojego rodzinnego miasta, Newcastle upon Tyne - to zadanie, z jakim jeszcze się nie mierzył. Mowa o projekcie "The Last Ship" muzycznym spektaklu, który latem 2014 r. będzie miał swoją premierę na Broadwayu.

- To projekt, który cały czas ewoluuje - mówi artysta, który 2 października obchodził 62. urodziny. - Jego struktura zmienia się i przeobraża. Zdążyłem się już nauczyć, że nie każda dobra piosenka musi znaleźć się w scenariuszu musicalu - jeśli nie posuwa ona akcji naprzód, to jest bezużyteczna. Nie można zwlekać z odpaleniem fajerwerków tylko po to, by dana melodia mogła wybrzmieć na scenie. Historia musi się rozwijać. Zrozumiałem to, pisząc musical, i doceniłem tę konwencję. Fajnie było pracować w taki sposób, nawet jeśli momentami było to uciążliwe.

Nie obyło się również bez konieczności zgłębiania mechanizmów rządzących produkcją teatralną. Sting występował już na scenie - bodaj najsłynniejszą jego kreacją pozostaje rola w adaptacji "Opery za trzy grosze" z 1989 r. - nigdy jednak nie tworzył od podstaw całego spektaklu.

- Poruszam się po nieznanym mi terenie - przyznaje. - Na szczęście pomaga mi znakomita ekipa złożona z producentów, reżyserów i scenarzystów, których darzę ogromnym zaufaniem. Dlatego dominuje we mnie uczucie entuzjazmu. Zresztą - tym projektem żyją wszystkie zaangażowane weń osoby.

- Proszę też zauważyć, że dzisiaj bardzo rzadko wystawia się już całkowicie oryginalne musicale - dodaje. - Zazwyczaj mamy do czynienia z adaptacjami czegoś, co już znamy. Słyszysz "Gliniarz z Beverly Hills: Musical" - i wiesz już mniej więcej, czego możesz się spodziewać. Nasz projekt to zupełnie inna para kaloszy.

Co znamienne, piosenki pisane z myślą o "The Last Ship" zostały też wydane na płycie. Sting wyznaje, że zasiadł do pisania musicalu, próbując przełamać impas twórczy, który go dopadł.

- Miałem wówczas za sobą niemal ośmioletni okres, w ciągu którego nie napisałem żadnej nowej kompozycji - mówi. - Nie oznacza to, że przez cały ten czas próżnowałem. Grałem koncerty, nagrywałem płyty... Ale nie tworzyłem. Można w zasadzie powiedzieć, że straciłem to, co nazywamy natchnieniem.

- I wtedy nagle przyszedł mi do głowy pomysł napisania sztuki. Ta myśl okazała się być dla mnie wyzwoleniem. Nagle zdałem sobie sprawę, że w tym konkretnym przypadku nie muszę tworzyć jako ja, Sting; że mogę przyjmować różne perspektywy i przemawiać cudzymi głosami. To było jak sztuczka psychologiczna, która na nowo uruchomiła we mnie zdolności, które posiadam. W efekcie piosenki składające się na musical powstały bardzo szybko. To było tak, jakby ktoś podniósł zaporę, przez którą runęły spiętrzone masy wody...

Ironia polega na tym, że ten rzekomy dystans zrodził dzieło o wybitnie osobistym wydźwięku. "The Last Ship" to musical oparty na wspomnieniach artysty z dzieciństwa - zarówno tych dobrych, jak i złych - podobnie jak zaludniające go postacie mają swoje pierwowzory w świecie, który otaczał Stinga, kiedy ten był małym chłopcem. Chociaż ojciec przyszłego gwiazdora był mleczarzem, a matka fryzjerką, świat stoczni i pracujących w nich ludzi był, jak sam mówi, dominującym akcentem w jego wczesnym życiu - niczym huty stali w życiu mieszkańców Pittsburgha czy fabryki samochodowe w życiu mieszkańców Detroit.

Nie, żeby wspominał stocznie z sentymentem...

- Odkąd pamiętam, chciałem stamtąd uciec - śmieje się Sting. - Absolutnie nie czułem, żeby to właśnie było moje miejsce na Ziemi. Dla młodego człowieka w Newcastle nie było jednak zbyt wielu opcji poza pracą w stoczni lub kopalni, a ja nie widziałem siebie ani tu, ani tam. Stocznia jawiła mi się jako przerażające, głośne, groźne miejsce. Ludzie, którzy tam pracowali, nie kochali tej roboty - ale nie mieli innego wyjścia. W pewnym momencie dotarło do mnie, że muszę się jakoś stamtąd wyrwać, jeśli chcę uniknąć tego losu.

Młody Gordon Sumner (bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko Stinga) wykorzystał w tym celu stypendium naukowe, które wywalczył - i muzykę, która grała w jego duszy od najmłodszych lat. Warto odnotować, że pierwsze kroki w tej "branży" stawiał jako członek teatralnego bandu, który odpowiadał za oprawę muzyczną musicalu "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze" Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice'a. Później świat rock and rolla pochłonął go bez reszty...

Po latach Sting spogląda jednak na swoją młodość w Newcastle nieco inaczej - z sentymentem, który dziś pozwala mu dostrzegać w tamtym okresie więcej plusów niż minusów.

- Dziś ten surrealistyczny krajobraz, w którym dorastałem, jest w moich oczach przepełniony symboliką, doświadczeniem i wspomnieniami - mówi. - Z jednej strony odczuwam dumę i wdzięczność, myśląc o miejscu, z którego pochodzę, a z drugiej towarzyszy mi to specyficzne poczucie winy charakterystyczne dla osób ocalonych. Przecież w końcu uciekłem stamtąd... Jak widać, staram się dać upust tej dwoistej naturze moich emocji.

Sting opowiadał już o swoim rodzinnym mieście poprzez muzykę - najdobitniejszym tego przykładem jest album "The Soul Cages" z 1991 r. Pochodzący z niego utwór tytułowy i słynny singel "All This Time" zostały zresztą włączone do "The Last Ship". Musical Stinga jest jednak zbudowany głównie z premierowego materiału. Także jego stylistyka znacząco odbiega od wcześniejszych dokonań artysty.

- Chciałem oddać w nim muzykę charakterystyczną dla tego zakątka Anglii - tłumaczy Sting. - To prawdziwa skarbnica ludowych tradycji muzycznych. W XIX wieku osiedliło się tam wielu imigrantów ze Szkocji i Irlandii, stąd w tamtejszej muzyce znajdziemy silne wpływy celtyckie, charakterystyczne dla szeroko pojętej kultury tego miejsca. To bogata mieszanka.

Nie zapominajmy jednak, że mamy do czynienia ze spektaklem teatralnym...

- Wiedziałem, że będę musiał wykonać ukłon w kierunku mistrzów gatunku: Rodgersa i Hammersteina, Lernera i Loewe'a - przyznaje Sting. - Dlatego jest tu i szczypta romantyzmu, i wpadające w ucho kompozycje na miarę tak zwanych standardów; dziwna mieszanka notacji modalnej i chromatyki...

Chociaż, jak to już zostało powiedziane, nie wszystkie piosenki tworzone z myślą o "The Last Ship" zostały włączone do musicalu, nie oznacza to, że ich autor postawił na nich krzyżyk. Znajdziemy je na wspomnianym albumie o tym samym co musical tytule - na którym usłyszymy między innymi Briana Johnsona z AC/DC, który pochodzi z tych samych stron, co Sting, a także od lat współpracującą z artystą Jo Lawry oraz Jimmy'ego Naila, wybitnego brytyjskiego wokalistę i aktora.

- Pomyślałem, że album to dobry pomysł, by przybliżyć odbiorcom i zachować także te utwory, które ostatecznie nie wybrzmią na scenie - tłumaczy Sting. - Te melodie to swoisty surowiec, z którego powstaje musical. Zawarta jest w nich ta sama historia, aczkolwiek opowiedziana nieco inaczej. Muszę w tym miejscu powiedzieć, że nigdy nie skończyłbym pisać "The Last Ship", gdyby nie wysiłek ostatnich trzech lat. Z wykonanej w tym okresie pracy jestem naprawdę bardzo dumny.

Pracy związanej z premierą "The Last Ship" jest jednak jeszcze na tyle dużo, że Sting nie myśli w tej chwili o tym, czym zajmie się w następnej kolejności. Oczywiście, ma nadzieję - a wręcz liczy na to - że projekt ten, czymkolwiek będzie, przede wszystkim będzie zaskakujący. Także dla niego samego...

- Tym, co prowadzi mnie w życiu, jest ciekawość - mówi. - Muzyka, którą tworzy artysta, powinna zawsze zaskakiwać jego samego. W każdych ośmiu taktach powinna kryć się niespodzianka.

- To właśnie jest główne kryterium, którym się kieruję - zaskakiwać samego siebie.

© 2013 Gary Graff

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Sting | The Last Ship
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy