Reklama

Przystań dla dźwięków ze świata

Do trzech razy Ethno Port. Tym razem poznańskiemu festiwalowi nie zaszkodziła ani frekwencja, ani pogoda. Wyszedł znakomicie. Z taką obsadą nie miało prawa być inaczej.

W starorzeczu Warty było idyllicznie, jednak nie piknikowo. Wówczas nie uświadczylibyśmy osób ściągających ubranie i tańczących po szamańsku w ulewnym deszczu, jak stało się to podczas występu Nawal. Ludzie nie skakaliby do góry i nie zdzierali swoich gardeł, a przecież tak właśnie reagowano na szaleństwa Speed Caravan. Ale o tym później.

Klimat przedsięwzięcia zbudował zróżnicowany, nieprzypadkowy słuchacz - matki puszczały dzieci samopas wiedząc, że nic im się nie stanie, siwi seniorzy kryli uśmiechy za pokaźnymi brodami mijając młodzież z dredami i irokezami. Nikt nie czuł się "z innej bajki", o co zadbali z kolei organizatorzy. Autorska lista zaproszonych artystów okazała się bowiem na tyle równa i przemyślana, że zaspokoiła najróżniejsze gusta, zarówno tradycyjne, jak i nowoczesne.

Reklama

Żadnych forów

Ethno Port rozpoczęły Bubliczki, mieszanka repertuaru kaszubskiego, żydowskiego i bałkańskiego. Dość wybuchowa, aby przed rokiem rozrzedzić morowe powietrze podczas konkursu Nowej Tradycji. Lider Mateusz Czarnowski sprawdził się jako akordeonista, wokalista i konferansjer, a do tego zostawił kolegom trochę miejsca na solówki. Przygotowali grunt dla gwiazdy pierwszego dnia - Staff Benda Bilili.

Kongijczycy mieli wejście mocne i nietypowe. Mało kto wchodzi na scenę o kulach bądź wjeżdża na wózkach. Uliczni grajkowie z Kinszasy nie potrzebowali jednak forów ciesząc ucho własnym, silnym stylem. Przenikliwe brzmienie własnoręcznie zrobionego przez Rogera Landu instrumentu jednostrunowego kapitalnie zastępowało gitarę elektryczną. Sekcja rytmiczna krążyła wokół amerykańskiego funku i kubańskiej rumby. Wokaliści harmonizowali kapitalnie, bawiąc się i ciesząc tak promiennie, jakby nic im nigdy w życiu nie dolegało. O tym, że było inaczej przypomniał dopiero tęskny utwór "Polio", jedna z wielu perełek z płyty "Tres Tres Fort", którą raczyli wykonać. Słuchacze - a wśród nich Daga Gregorowicz z formacji Dagadana - nie mogli wyjść z podziwu.

Na koniec wieczoru cztery Bułgarki z Eva Quartet przypomniały, że nie band lecz dobrze zestrojone głosy to podstawa. Ponoć panie wybierano spośród tysiąca kandydatek. O tym, że selekcja przyniosła właściwie rezultaty przekonała zwłaszcza pierwsza część występu. Wówczas artystki bawiły się swoim śpiewem. Później, przy repertuarze sakralnym, już im nie wypadało.

Od ekspresji do impresji

Drugi dzień festiwalu zainaugurowali Mosaic. "Nie ma muzyki dawnej, każda jest współczesna" - zapowiedział występ prowadzący. I choć zwykle śmieszył swoim cokolwiek groteskowym patosem i nagle urywanymi myślami, tym razem celnie ujął sprawę. Artyści krążyli ignorując czas i miejsce. Z Lubelszczyzny przeskakiwali do Kurpiów, od pieśni weselnych po kolędy życzące. Znalazło się nawet miejsce na afrykański obertas. W pamięci słuchaczy pozostanie urokliwa kołysanka oraz zagrane na dwie liry korbowe "U mej mamy".

Mongolsko-chińskie Hanggai korzystało z tradycji bardziej oszczędnie. Dziewczęca wręcz delikatność lutniarza Hugejiltu kontrastowała z rockandrollowym zacięciem wokalisty Ilchi. Na barwne stroje i nakrycia głowy oraz rzeźbione gryfy instrumentów nie sposób się było napatrzeć. Blues bezkresnych stepów w jednym momencie zyskiwał metalowy pazur, w drugim szedł w stronę skocznej szanty, z miejsca zdobywając serca publiczności. Show był antytezą tego co pokazali Staff Benda Bilili, za to wypadł równie imponująco.

Dopiero skromna Nawal przyniosła refleksję i wyciszenie, stawiając nie na ekspresję, a na impresję. Od początku apelowała, żeby "odnaleźć sobie pokój". Ale zaangażowany, intymny recital, oparty na partiach kontrabasu i lutni gambusi dążył stopniowo w stronę wspólnych śpiewów i czegoś na kształt organicznego techno.

Zamykający występ Andrew Cronshawa, bardzo ilustracyjny i ambientowy, urozmaicili goście - serbska wokalistka i orientalny flecista. Grany na cytrze brytyjski folklor ożywiany był też dowcipnymi, opowiadanymi ze swadą anegdotami, m.in. o tonącej świni na weselu. Wbrew początkowym obawom nikogo nie uśpił.

Brakuje tylko wyczucia

Start ostatniego dnia poznańskiej imprezy trudno było przegapić. A to dzięki dęciakom Fanfara Transilvania. Grało ich razem aż osiem, do rytmu podawanego przez wielki rumuński bęben toba. Wąsaci panowie z brzuszkami rozkręcali się powoli, bo przecież półtorej godziny to dla orkiestry betka. Na koniec śpiewali i pokrzykiwali rozochoceni, finiszując mundialowym akcentem. Jak chwycił? Równie dobrze, co spopularyzowane przez Bregovicia bałkańskie motywy.

Zdumiewający deszcz oklasków spadł na zachwyconych akordeonistów z Motion Trio. Ich pomysłowość nie znała granic, przejawiając się zarówno w wizerunku (jeden z panów przypominał bluesową wersję Jacka Blacka), jak i wykorzystaniu sprzętu (cudeńka od Pigini służyły również za perkusję) oraz repertuarze (jazzowy, filmowy, ludowo-psychodeliczny, klubowy - każdy właściwie). Jako fan zespołu deklaruje się m.in. Tomasz Stańko. Nic dziwnego, trio grało z napięciem, dbało o rytm i melodię, bawiło, zdumiewało. Coś pięknego.

Charakterystyka ta pasuje również do Speed Caravan, bez wątpienia najgłośniejszej kapeli Ethno Portu. To co Mehdi Haddab wyczyniał z elektryczną lutnią, zawstydziłoby większość wymiataczy ze złotej ery pełnokrwistego rocka. Basista nie ustępował mu wirtuozerią. Indywidualne wysiłki podkreśliła nowoczesna, komputerowa oprawa. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że podczas "Galvanize" i zagranego ponownie "Dadi Rolo" audytorium oszalało. Było jak na rave'owych balangach. Szkoda tylko, że nie zdecydowano się zakończyć tą wielką kropką nad "i". Fin Wimme swymi eksperymentami nieco znużył. Choć trudno było zlekceważyć rozpiętość jego wokalu i sugestywny transowy klimat cechujący od zawsze kulturę ludu Sami, na scenie okazał artystowski i awangardowy do przesady. Surrealistyczne wizualizacje, aranżacyjne dziwactwa, seria onomatopeicznych pokwikiwań - wszystko to po dodaniu owocowało wrażeniem przesytu.

Zgrzytem podczas show była też ławka dla VIP'ów - ustawiona pod sceną w ostatniej chwili, skłoniła ochronę do irracjonalnych i niekonsekwentnych zachowań zniechęcając tym samym wielu widzów. I to chwilę po tym, kiedy to dyrektor festiwalu perorował ze sceny, że to publiczność jest najważniejsza. Organizatorzy trzeciego Ethno Portu wiedzą jak zorganizować kapitalne przedsięwzięcie. Jak widać brakuje mi tylko odrobiny wyczucia.

Marcin Flint, Poznań

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: port
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama