Reklama

Lata mijają, a The Who wciąż trwa

W tym roku mija 46 lat od dnia, w którym Pete Townshend napisał utwór, który sam określa "najjawniejszym manifestem przeciwko starości w dziejach rock and rolla". Mowa o "My Generation" z 1965 r., gdzie padają prowokacyjne słowa: "Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję".

Taki scenariusz nie stał się udziałem Townshenda, ani też wokalisty Rogera Daltreya, aczkolwiek perkusista Keith Moon zmarł w 1978 r. w wieku 32 lat, a basista John Entwistle pożegnał się ze światem w 2002 r. jako 57-latek. Za to Townshend (lat 66) i Daltrey (lat 67) są dziś zapracowani bardziej niż kiedykolwiek, zarówno na niwie aktywności solowej, jak i w The Who.

"Mój głos musi być gotowy"

W mijającym roku Townshend nadzorował przygotowanie specjalnej edycji albumu "Quadrophenia" z 1973 r. ("Quadrophenia: The Director's Cut"), określanego mianem opery rockowej. Muzyk czuwał nad remasteringiem dźwięku i selekcją niepublikowanych wcześniej nagrań. Opracował również materiały, które znalazły się w książeczce dołączonej do zestawu (krótki esej i notatki o każdej z kompozycji). Cały czas pracuje też nad własnymi wspomnieniami - autobiografia będzie nosić tytuł "Who He?" - i musicalem "Floss". Jak mawia, "Wiodę proste życie i czerpię z tego przyjemność".

Reklama

Roger Daltrey z kolei pochłonięty jest własnym zespołem. Rok 2011 upłynął mu pod znakiem trasy koncertowej, podczas której prezentował własną wizję rock-opery "Tommy" z 1969 r. (pierwszej w dorobku zespołu), jak również rzadko grane utwory z głębokich rezerw repertuaru The Who.

- Muszę zachowywać formę - mówi Daltrey. - Podporządkowałem swoje życie temu, by być głosem muzyki tworzonej przez Townshenda. Zadowala mnie ten układ. Mam poczucie, że wykonałem dobrą robotę. Jeśli więc Pete napisze kiedyś coś wyjątkowego, albo po prostu cokolwiek, do czego będzie mu potrzebny mój wokal, mój głos musi być gotowy.

Być może stanie się to już w 2012 r. Chociaż Townshend powtarza, że nie jest pewny, jaką formę ostatecznie przybierze musical "Floss" ("Naprawdę nie mam pojęcia, czy będzie to coś, co ja i Roger będziemy chcieli robić razem, a nawet czy znajdzie się tam miejsce dla mnie samego"), to, tak czy inaczej, ma już w planach trasę koncertową, której tematem będzie "Quadrophenia". W trasie nawiązującej do tej, którą on sam, Daltrey i Entwistle odbyli w latach 1996 - 1997, towarzyszyć mu będzie ekipa muzyków i goście specjalni: Gary Glitter, Billy Idol i P.J. Proby, by wymienić tylko niektóre nazwiska.

- Wspominam tamte koncerty jako bajeczne - wyjaśnia. - Czułem, że nadszedł czas, by znów zrobić coś takiego.

Zobacz The Who w utworze "The Real Me":


Zabawna zamiana ról

Townshend był już na to gotowy niemal zaraz po tym, jak w marcu 2010 r. on i Daltrey wykonali kompozycje z "Quadrophenii" podczas charytatywnego koncertu organizacji Teenage Cancer Trust w londyńskiej Royal Albert Hall.

- Co prawda, Roger nie był tak usatysfakcjonowany, jak ja - wyjaśnia Townshend. - Zależy mu na tym, żeby wprowadzić kilka zmian do scenariusza koncertów i zastąpić kilka filmów wyświetlanych na telebimie nowymi materiałami. Ja sam jestem natomiast bardzo zadowolony z całości. Uważam, że muzyka brzmi pięknie. Czekam więc cierpliwie...

Gitarzysta nie może powstrzymać śmiechu. - To taka mała zmiana ról, bo zazwyczaj w naszym układzie to Roger jest tym, który chce jechać w trasę, a ja mówię: "Hej, zaczekaj, muszę jeszcze napisać to, zrobić tamto...". To ja na ogół jestem tym, który jest dręczony, a tym razem było odwrotnie. Już od dość dawna naciskam na Rogera, żebyśmy zaprezentowali publiczności ten show. Wydaje się, że już niedługo do tego dojdzie. Czekam na to.

Popsuty słuch Townshenda

Nie chodzi jednak tylko o zmiany w produkcji, wyjaśnia Daltrey. Powodem do niepokoju jest również słuch Townshenda. To właśnie szum w uszach, na który od dawna cierpi gitarzysta, miał być jednym z powodów, dla których w 1982 r. The Who podjęli decyzję o zakończeniu działalności. Także później, w okresach, kiedy zespół wznawiał aktywność, problemy Townshenda wymuszały podejmowanie specjalnych środków ostrożności podczas koncertów.

- Pete ma - i nie jest to żart ani próba wykręcenia się - poważne problemy ze słuchem - mówi Daltrey. - Doszło już do tego, że w obu uszach ma aparaty słuchowe. Żeby więc grać na żywo - a mówimy o długim koncercie - musimy uporać się z pewnymi problemami technicznymi. Jeśli o mnie chodzi, jest to priorytet.

- Moim zdaniem to tylko wymówka - mówi Townshend, jednocześnie przyznając jednak, że słuch istotnie ma poważnie uszkodzony. - Nie wątpię w szczerość intencji Daltreya. Nie chce, żebym ogłuchł do reszty z jego powodu. Ale on nie ma nad tym żadnej kontroli. Jeśli ogłuchnę, to na własne życzenie. Lubię dawać czadu na scenie - potrzebuję tego - i mam świadomość, że, jeśli pozwalałbym sobie na to zbyt często, doprowadziłbym się do głuchoty.

- Z drugiej jednak strony, zagraliśmy przecież w finale Super Bowl w 2010 r. i w Royal Albert Hall, i udało mi się uniknąć jakichkolwiek przeciążeń. Sądzę więc, że moglibyśmy bez problemu zagrać pięćdziesiąt koncertów pod rząd.

Zobacz "Love Reign O'er Me" z gościnnym udziałem Davida Gilmoura:


Ostatni wielki album The Who

Niezależnie od dogrywania kwestii koncertowych ("Zazwyczaj musimy się dużo nagadać, zanim cokolwiek zrobimy", zauważa z rozbawieniem Townshend), dwaj członkowie The Who z radością realizują swoje indywidualne projekty. Powrót do "Quadrophenii", mówi Townshend, był czystą przyjemnością i okazją, by na nowo zagłębić się w tę część kanonu twórczości zespołu, która wciąż jest mu szczególnie bliska.

- Ta płyta jest dla mnie tak ważna, bo, w mojej opinii, jest to ostatni wielki album The Who. Naprawdę. Nigdy więcej nie nagraliśmy niczego tak ambitnego, tak śmiałego. Muzycznie zespół był w dobrej formie, ja też byłem w dobrej formie, więc i owoce naszej pracy w studio były dobre. I była to chyba także ostatnia płyta, na której Keith Moon był w stanie kwalifikującym go do pracy. Później, cóż, odleciał. Dla mnie jest to więc album w pewien sposób wzruszający i cenny. Stał się on również dla mnie swoistym punktem zwrotnym.

Daltrey jest zdania, że sukces "Quadrophenii" jest niemal wyłącznie zasługą Townshenda. - "Quadrophenia" była jego "dzieckiem" w o wiele większym stopniu niż "Tommy", gdzie każdy dźwięk był efektem pracy grupy muzyków, czyli The Who - tłumaczy wokalista. - Owszem, Pete napisał główne linie melodyczne, ale wszelkie muzyczne niuanse były przejawem osobowości zespołu. W przypadku "Quadrophenii" to był bardziej Pete.

- Na "Quadrophenii" śpiewałem jako aktor wcielający się w rolę chłopaka, którego portret Pete chciał nam odmalować swoją muzyką.

"Chłopak" to Jimmy, nastolatek dorastający w realiach Wielkiej Brytanii lat 60, którego "kwadrofoniczna" osobowość przejawia się w różnych tematach podejmowanych na płycie. Townshend wyjaśnia, że zależało mu na wytworzeniu poczucia pewnego optymizmu, niezależnie od potężnego ładunku gniewu bijącego z płyty.

- Jimmy z "Quadrophenii" to chłopak, któremu na pozór nie pozostało już nic, tylko siedzenie w deszczu i modlitwa - mówi, odnosząc się do przypominającego hymn utworu "Love Reign O'er Me", który zamyka wydawnictwo. - Odrzuca terapię, religię, rodzinę, pracę, politykę i, oczywiście, rock and rolla. Odrzuca modę, dziewczyny, wszystko... i nagle okazuje się, że znajduje się w pustce. W pewnym sensie jest to jednak dla niego nowy początek... Nie jest to symfonia sensu stricto, ale myślę, że to najbliższa symfonii kompozycja w całej mojej twórczości.

Zobacz komiczne wykonanie "My Generation" w latach 60.:


Pisanie książki to katharsis

W podobnie ambitny sposób Townshend traktuje musical "Floss". Historia starzejącego się rockmana, który staje przed koniecznością rozwiązania bardzo "dorosłych" problemów w swoim życiu i małżeństwie (dylemat ten opisać można jako wybór pomiędzy godnym starzeniem się a przedwczesną śmiercią) jest dla Townshenda muzyczną opowieścią w stylu "Tommy'ego" i "Quadrophenii", ale z wyraźniej zarysowaną teatralną wizją.

- To materiał przeznaczony do grania na koncertach pod gołym niebem albo na stadionach - mówi muzyk, który wprowadził do swojego dzieła zarówno konwencjonalne piosenki, jak i "krajobrazy dźwiękowe, w których słuchacz ma się zanurzyć", bogate w skomplikowane efekty dźwiękowe i montażowe zabiegi. - Z całą pewnością jest to ambitny projekt.

Najprawdopodobniej jednak efekt końcowy prac nad "Floss" poznamy dopiero wiosną, bo do marca Townshend musi zakończyć pisanie "Who He?". Artysta, który całymi latami odrzucał tego typu propozycje, odnalazł w spisywaniu wspomnień taką radość, że niemal nie ma ochoty przestać.

- Jestem otoczony pudłami pełnymi wycinków prasowych, kronik, listów, zdjęć i... czego tam nie ma! To naprawdę niezła zabawa. Momentami jest niełatwo. Pisanie książki to swoiste katharsis, a zarazem zajęcie, które przenosi mnie w przeszłość, w bardziej szalone czasy. Bywają takie dni, że muszę przypominać samemu sobie: "Wszyscy znają tę historię. Ja po prostu przedstawiam mój punkt widzenia". Książka jest już w połowie napisana, wydawca wypowiada się o mojej pracy pozytywnie, a ja mam z tego prawdziwą frajdę.

Tak długo, jak się da

Daltrey z niecierpliwością czeka na możliwość zapoznania się z tym, co ma do powiedzenia jego kolega. - Tak już jest, że zapamiętujemy wydarzenia nieco inaczej. Dotyczy to wszystkich, a więc i nas.

Wokalista wciąż ma nadzieję, że kiedyś uda się mu wyprodukować film o życiu Keitha Moona, ale będzie zadowolony ze wszystkiego, co przyniesie przyszłość, czy będzie to miało związek z The Who, czy też nie.

- Pogodziłem się już z tym, że w przypadku The Who niczego nie da się zaplanować - mówi Roger Daltrey. - Nigdy nie spodziewaliśmy się, ba, nie mogliśmy się spodziewać, że zespół będzie tak długo trwał i tak wiele nam dawał. Śpiewanie tych utworów to moja życiowa misja, czy to z Pete'em, czy z moim zespołem. Mam zamiar robić to tak długo, jak się da.

Gary Graff

"New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Who | mijanie | rock | The New York Times | Pete Townshend | Roger Daltrey
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy