Reklama

The Beatles: Powrót do przyszłości

Pomysł przearanżowania czy przemiksowania na nowo piosenek Beatlesów wydawał się świętokradztwem i zmienianiem czegoś, co od kilkudziesięciu lat znam (tak jak spora część populacji ludzkiej) na pamięć w drobnych szczegółach. Nawet jeśli odpowiedzialny za grzebanie w świętym Graalu jest osobisty producent Beatlesów, Sir George Martin. Już raz w podobnych okolicznościach pomyliłem się - czytamy w "Machinie" relację z rozmowy w legendarnym studiu Abbey Road z Georgem i Gilesem Martinami.

Jechałem do Londynu bardzo sceptycznie nastawiony. Kiedy na potrzeby "Antologii" Beatlesi zdecydowali się dograć swoje partie do taśmy znalezionej w domowym archiwum Lennona, pomysł wydał mi się niesmaczny i ryzykowny. Pomyliłem się wtedy. Teraz pomyliłem się po raz drugi.

W studio przy Abbey Road pod numerem 3, gdzie powstawała przed laty większość z tych nagrań, ustawiono zestaw potężnych głośników B&W 801 do odsłuchu dookolnego. 80 minut nagrań Beatlesów zmieszanych ze sobą, rozebranych na czynniki pierwsze przy pierwszym przesłuchaniu trochę zszokowało, przy drugim pozwoliło docenić przewrotność pomysłu i jego mistrzowską realizację.

Reklama

Kilka lat temu Danger Mouse bez autoryzacji zmiksował "Biały album" Beatlesów i "Czarny album" Jay'a-Z. Ten klasyczny mash-up być może był inspiracją dla Sir George'a, który przyznaje, że dobrze go zna.

Równocześnie przyznaje, że zatrudnienie przy projekcie młodego gniewnego producenta nigdy nie było brane pod uwagę.

Geneza całego pomysłu to ekstrawagancki ni to cyrk, ni to teatr, ni to balet Cirque Du Soleil z Las Vegas. Przed śmiercią George Harrison zaprzyjaźnił się z jego twórcami i namówił na projekt z muzyką Beatlesów. Przedstawienie "The Beatles LOVE" powstało przy pełnej akceptacji beatlesowskiej rodziny, zapewne jako wypełnienie woli zmarłego kolegi. Wtedy właśnie Sir George został poproszony o zajęcie się muzyką do spektaklu.

Studyjna praca u podstaw musiała zaowocować albumem, jako że show w Vegas choćby z uwagi na rozmach produkcji nigdy nie ruszy w trasę.

Dla Sir Martina, starszego pana, stuprocentowego angielskiego dżentelmena to ostatni projekt muzyczny w karierze. W czasie rozmowy ma trudności z dosłyszeniem niektórych pytań.

W pracy pomagał mu syn Giles, kontynuujący rodzinne tradycje. Po wywiadzie rozmawiamy chwilę o jego pracy z Góreckim. Z tego powodu Giles dość często bywa w Polsce. Mało kto pamięta, że jego ojciec, oprócz najbardziej znanego z zespołów, produkował też nagrania Jeffa Becka czy Mahavishnu Orchestra i doczekał się 5 lat temu sześciokompaktowej antologii.

Ale, rzecz jasna, 8 wspólnych lat z czwórką najpierw punkowców w skórzanych kurtkach, potem najbardziej znanych autorów piosenek XX wieku, to jego najważniejsze wspomnienie. Poprawiając na stole mikrofon, mówi z uśmiechem: "Nie bój się, ja już kiedyś nagrywałem dźwięk".

Aż do "Sgt. Pepper'a" pracował przede wszystkim w mono, wersje stereo zgrywając jakby przy okazji. Teraz po 40 latach jest wielkim zwolennikiem dźwięku surround, w którym zmiksował "Love", twierdząc, że otwiera olbrzymie możliwości przed zespołami i producentami.

Sir George Martin: Podczas pracy z Beatlesami nigdy nie analizowałem naszych nagrań. Teraz mogłem przyjrzeć im się z zupełniej innej perspektywy, układając na nowo dźwiękowe klocki Lego. Tych czterech dżentelmenów to klasyczny przykład całości tworzącej coś znacznie przewyższającego części składowe. Wystarczy posłuchać "Come Together" czy "Drive my car", nagranych w studio przez cały zespół w zasadzie na żywo. To koncertowe energetyczne brzmienie spróbowaliśmy odtworzyć na "Love".

Giles Martin: Najpierw skopiowałem na komputer ponad 250 nagrań, a potem zacząłem je katalogować, szukając podobnego tempa, tonacji etc. Wiedziałem, że to fucha życia, ale miałem świadomość, że każdą nutę muszą zaakceptować McCartney, Ringo, a także Yoko Ono i Olivia Harrison.

Ich entuzjastyczna reakcja na nasze pierwsze próby utwierdziła nas i pozwoliła nie bać się eksperymentów, choć początkowo, kiedy wpadali do studia, chowałem się za drzwiami, gotowy do ucieczki.

Sir George Martin: Na świecie jest całe grono fanów zespołu, którzy nawet mnie mogliby nauczyć paru rzeczy i dla których te nagrania to świętość, ale gdybym brał to pod uwagę, nigdy nie skończyłbym tego projektu. Jestem pewien, że teraz wiele zespołów pójdzie za naszym przykładem i stworzy podobne rzeczy.

Giles Martin: Oczywiście, nie wszystko udało się zmieścić, np. "Girl", na której bardzo mnie i ojcu zależało. Ale najdziwniejsze z nagrań podczas tych sesji zrobiliśmy w tajemnicy przed McCartneyem. Kończył właśnie 64 lata i jego dzieci postanowiły nagrać własną wersję "When I'm 64" w prezencie urodzinowym. Wyobraźcie sobie te sesje w Abbey Road... czysta magia. A do "Octopus' Garden" zmusił nas Ringo, dopytując się przy każdej wizycie czy "jego" utwór już jest na warsztacie. A potem zachęcał nas do jeszcze bardziej odważnych eksperymentów.

Sir George Martin: Kiedyś robiliśmy te wszystkie tricki studyjne, tnąc na kawałki taśmę, puszczając ją od tyłu, łącząc ze sobą magnetofony we wszystkich studiach w Abbey Road. Teraz technologia cyfrowa pozwala nam naprawdę stwierdzić, że "nothing is real". Dzięki niej w tych nagraniach słychać każdą nutę, każdy detal, wręcz czuje się pogłos studia. Nigdy jeszcze nie brzmiały tak dobrze. Wiecie, co sobie pomyślałem, słuchając na nowo tych wszystkich taśm? To był bardzo dobry zespół.

Machina
Dowiedz się więcej na temat: Sir | Guardian | beatles
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy