Reklama

Przewodnik rockowy: Pamięci Jona Lorda

Pierwotnie miał to być radosny, dynamiczny i pełen dumy tekst o moich ulubieńcach w dniach ich największej chwały. Miał być, bo 16 lipca, podczas mojej wakacyjnej eskapady (i dlatego nie mogłem napisać niczego natychmiast) dotarł do mnie lakoniczny SMS od jednego z przyjaciół: Jon Lord umarł dziś na raka trzustki! Naprawdę cicho jęknąłem...

Lord. John Lord. Trudno sobie wyobrazić bardziej szacownie brzmiące angielskie nazwisko. Kiedyś, czyli u schyłku lat 60. ubiegłego wieku, uważałem (myśląc że to pseudonim) iż noszący je facet musi być niezłym megalomanem. Żeby tak od razu mianować się Lordem! No cóż, zapewne odbiła mu palma, albo (jak kto woli) woda sodowa uderzyła do głowy! Teraz, w czterdzieści pięć lat później, wiem że nie tylko w świecie kultury oraz sztuki, ale także wśród tych którzy "służbowo" zasiadają w Izbie Lordów, niewielu było i jest ludzi do których tak bardzo pasowałby ten tytuł (nazwisko).

Złapał bakcyla

Jonathan Douglas Lord urodził się 9 czerwca 1941 r. w Leicester. Jego rodzice, mama Miriam (z domu Hudson) i tata Reginal starali się, na ile było to tylko możliwe w wojenno-powojennej Anglii dbać o wychowanie i wykształcenie synka. Jednym z tego przejawów było zapisanie go w wieku pięciu lat na lekcje gry na fortepianie. W przeciwieństwie do większości maluchów przymuszanych do trenowania metod wydobywania dźwięków z czarnej skrzyni, Jon uczył się chętnie i z sercem. To już wtedy zauważył i pokochał piękno muzyki barokowej, a szczególnie utwory Jana Sebastiana Bacha.

Reklama

Gdy osiągnął odpowiedni wiek, trafił do szacownej Wyggeston Grammar School for Boys, gdzie w dwa lata później otrzymał świadectwo dające mu prawo do kontynuacji nauki muzyki na którejś z wyższych uczelni. Co oczywiste (zważywszy czym się zajmował przez następne pół wieku) w tamtych latach, w pewnym momencie złapał bakcyla rock'n'rollowo-bluesowego. Szczególnie podobała mu się gra na organach Hammonda znakomitego Amerykanina Jimmy'ego Smitha. I to właśnie owa fascynacja pchnęła go do podjęcia decyzji, o konieczności opanowania tajników tego instrumentu. W tym samym czasie, a było to na przełomie lat 50 i 60., Lord przeniósł się do Londynu, gdzie zaczął studia aktorskie w Central School of Speech and Drama. Co istotne, z naszego punktu widzenia, równolegle z zajęciami na uczelni, zajmował się na wpół zawodowym graniem jazzu i bluesa. I tak powoli zdobywał nie tylko odpowiednią wiedzę ale także niezwykle potrzebną w show-biznesie renomę. W pewnym momencie los zetknął go z dobrze rokującym oraz rockującym wokalistą Artem Woodem (bratem późniejszego Stonesa - Ronniego Wooda), z którym założyli zespół The Art Wood Combo. Po ustabilizowaniu się jego składu (Wood, Lord, Derek Griffiths - gitara, Malcolm Pool - bas i Keef Hartley - bębny) oraz po unowocześnieniu nazwy na The Artwoods, grupa nagrała do dziś bardzo ceniony album "The Art Gallery" i kilka tzw. "czwórek" oraz singli. Wypada tu też wspomnieć, że w 1964 r., The Artwoods jako jeden z pierwszych zespołów zachodnich odwiedził Polskę i dał u nas kilka koncertów, a także, iż w tym samym roku Lord nagrał z The Kinks ich nieśmiertelny przebój - "You Really Got Me".

Nie tędy droga

Następne trzy lata to czas w którym los pokrętnymi drogami doprowadził Jona Lorda do roli współlidera (obok Ritchie Blackmore'a) zespołu o nazwie... Deep Purple. Jego pierwszy skład obejmujący poza Lordem i Blackmorem perkusistę Iana Paice'a oraz basistę Nicka Simpera i wokalistę Roda Evansa, w latach 1968/69 nagrał trzy albumy, które trochę nietypowo zyskały większą popularność w USA niż w Europie. M.in. to właśnie sprawiło, że Jon i Ritchie czując, iż "nie tędy droga", postanowili rozstać się ze średnio utalentowanymi Simperem i Evansem, a na ich miejsce ściągnąć wokalistę oraz basistę z grupy Episod Six - Iana Gillana i Rogera Glovera. Tak zrodziło się zasłużenie legendarne Deep Purple MK.II.

Teraz będzie ciekawiej. Ponieważ, jak wspomniałem, pierwszy skład Purpury nie cieszył się popularnością w Wielkiej Brytanii, to wyjątkowo związani z kulturą europejską (także za sprawą swoich wcześniejszych kontaktów z muzyką klasyczną) Blackmore i Lord zwrócili się do swego menedżera - Johna Coletty, aby ten wymyślił (i zrobił) coś, co zwróciłoby na nich uwagę we własnym kraju. I wówczas ten podjął szaloną decyzję, że wynajmie najbardziej renomowaną salę w Londynie, (czyli Royal Albert Hall) oraz na co dzień grającą tam Royal Philharmonic Orchestra, a jego podopieczni dadzą w niej i z nią, spektakularny koncert transmitowany przez telewizję BBC.

Tu muszę dodać, że wspomniałem o szaleństwie, bo był z tym pomysłem pewien kłopot - otóż Deep Purple nie miało wtedy (poza jednym wyjątkiem - utworem "April") w swoim repertuarze muzyki nadającej do grania z orkiestrą. W tej sytuacji pole manewru było mocno ograniczone - albo rejterada, albo ciężka praca. Ponieważ pierwsze jednomyślnie odrzucono, to za tę drugą, wziął się Lord. Po kilku miesiącach intensywnego komponowania, burzliwych prób (orkiestra przez chwilę nawet strajkowała), 24 września 1969 r. odbyła się uroczysta premiera dzieła, któremu Jon nadał tytuł "Concerto For Group And Orchestra". Tego dnia rock nie tylko splótł się z muzyką symfoniczną, ale także w dużej mierze został nobilitowany do rangi sztuki przez duże "S".

Zobacz Deep Purple z orkiestrą:


W następnych latach, Deep Purple poszło swoją hardrockową drogą chwały, a Jon Lord ośmielony wielkim sukcesem "Concerto..." zaczął (równolegle z graniem w Purpurze) pisywać rozbudowane utwory łączące najróżniejsze nurty muzyczne. I tak powstały m.in.: w 1972 r. "Gemini Suite"; 1974: przygotowane z Tony Ashtonem "First Of The Big Bands" oraz z Eberhard Schoenerem "Windows"; w 76 - arcydzieło, przepiękny album "Sarabande"; w 82 - dość rockowe "Before I Forget"; 98 - kolejne arcy-arcydzieło "Pictured Within"; w 2004 - "Beyond Notes"; a później już w pełni poważne: "Boom of the Tingling Strings" (2008) i "To Notice Such Things" (2010).

Posłuchaj tytułowego utworu z płyty "Sarabande":


A żeby zamknąć tę wyliczankę dodam jeszcze, że Lord w sumie brał udział w nagraniu około 75 płyt najróżniejszych artystów wśród których byli tak wielcy jak: George Harrison i David Gilmour, a także członkowie jego podstawowych zespołów, tj. Artwoods, Deep Purple, P.A.L. (Paice, Ashton, Lord) oraz Whitesnake. I jeszcze jedno, ponieważ stwierdzenie, że Jon był wielkim artystą jest po prostu banalne, to dodam, że jeśli ktoś w dziejach rock'n'rolla zasłużył sobie na miano prawdziwego gentelmana, to tym kimś na pewno był właśnie on.

W sierpniu 1972 roku Deep Purple było u szczytu swojej popularności i możliwości. Nieco wcześniej nagrało i wydało swój nieśmiertelny (zarejestrowany w Grand Hotelu w Montreux) album "Machine Head" i na fali jego sukcesu szło jak burza od jednego koncertu do drugiego. Wszędzie przyjmowane było wręcz entuzjastycznie. Stąd też, trochę z rozpędu, muzycy pojechali do Rzymu, aby korzystając z kilku wolnych dni, zarejestrować utwory na kolejny album. Widocznie jednak zmęczenie (i ponoć upały) sprawiły, że nie szło im najlepiej. W efekcie dotychczasowa euforia zmieniła się w zdenerwowanie. Do tego muzycy wiedzieli, że za kilka dni mają polecieć na swoje pierwsze, zaledwie trzydniowe tournée po Japonii. Oznaczało to nie tylko pracę na scenie, ale także męczący wielogodzinny lot. Na domiar złego pierwszy występ miał się odbyć już w dniu przylotu, a więc nie było szansy na odpoczynek i przyzwyczajenie się do różnicy czasu.

Z siłą cyklonu

Jakby tego było mało, zaraz po wylądowaniu otrzymali propozycję nie do odrzucenia. Oto miejscowy oddział Warner Bros. zaoferował im spore pieniądze za prawo rejestracji koncertów i wydania ich na płycie przeznaczonej na miejscowy rynek. No cóż, jak mus to mus! I tak wieczorem 15 sierpnia Purpura weszła na scenę hali w Osace i dała, zważywszy na zmęczenie, bardzo udany show. Ale tak naprawdę była to zaledwie przygrywka do tego, co stało się następnego dnia. Dzięki temu, że ten drugi koncert miał się odbyć w tej samej sali, muzycy mogli sobie pozwolić na porządny wypoczynek, a akustycy dobrze już wiedzieli jak ich nagłośnić, więc po wejściu na estradę zespół ruszył z siłą cyklonu. Nieomal roznieśli salę w kawałki, a publiczność prawie dosłownie odleciała (Purpura była wtedy najgłośniej grającym zespołem na świecie!).

Natomiast w trzecim dniu, całe towarzystwo przeniosło się do Tokio, gdzie wieczorem, w słynnej Sali Budokan, dało kolejny fenomenalny spektakl. Efekt był łatwy do przewidzenia - czyste szaleństwo. Ot i już było po wszystkim! Kolejny lot, kolejne koncerty itd. Tyle tylko, że to, co wtedy nagrano i co trafiło na podwójny album o idealnie dobranym (zważywszy na opinię o jakości rzeczy tworzonych w kraju Kwitnącej Wiśni) tytule "Made In Japan", zaczęło żyć własnym życiem. I tak początkowo sprzedawany tylko w Japonii album najpierw zaczął być eksportowany do Stanów i Europy, a potem doczekał się reedycji dosłownie na całym świecie. Dlaczego? - bo bez silenia się artystyczną analizę - okazał się być najlepszą płytą "live" w dziejach rocka! Oh yeah!

Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"!

Posłuchaj płyty "Made In Japan":

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy