Reklama

Przewodnik rockowy. Mike Scott: The Waterboys to on

W przypadku kilku słynnych grup rockowych, mam wątpliwości, czy w ich przypadku należy używać określenia - zespół. Bo tak naprawdę (oczywiście jeśli się nie myśli o jakimś zespole z założenia tylko akompaniującym soliście), samo to słowo niesie ze sobą informację, że oto mamy do czynienia z takim układem personalnym, w którym kilka osób łączy swoje talenty, aby osiągnąć jakiś artystyczny cel.

No dobrze, ale skoro tak, to jak traktować formacje, w których wszystko tworzy (muzykę, teksty oraz aranżacje) i o wszystkim decyduje jeden człowiek? A gdy do tego jest on jej głównym wokalistą, gitarzystą i producentem? Myślę, że najlepiej te rozważania zilustrować kilkoma nazwami i nazwiskami. A zatem - np. Jethro Tull i Ian Anderson; Electric Light Orchestra (ta prawdziwa) i Jeff Lynne oraz The Waterboys i Mike Scott! Dziś będzie o tym ostatnim.

Michael Scott urodził się 14 grudnia 1958 r. w Edynburgu, w Szkocji. Niestety, co zapewne miało istotny wpływ na jego nastoletniość, gdy miał dziesięć lat, jego tato (Allan Scott) opuścił dom i rodzinę. Zaraz potem chłopiec wraz z mamą przeprowadził się do małego miasteczka o nazwie Ayr. W tym też czasie, dzięki zafascynowaniu piosenką "Last Night In Soho" (formacji Dave, Dee, Dozy, Beaky, Mick And Tich) Mick zrozumiał, że - jak później wspominał - będzie musiał zostać w muzyce. Potwierdzeniem tego, był fakt, że gdy osiągnął zaledwie 12 lat, zaczął udzielać się w kilku różnych zespołach szkolnych. Wtedy też, zainspirowany beatlesowskimi eksperymentami z muzyką etniczną (hinduską) założył swoją pierwszą własną grupę - formację Karma. Ponieważ jednak jeszcze wówczas nie miał pewności, że jego pasja zapewni mu środki do życia, to po osiągnięciu pełnoletniości, podjął naukę na Uniwersytecie w Edynburgu. Studiował literaturę angielską i filozofię.

Reklama

Niestety (lub dla naszych uszu raczej na szczęście) jak to często bywa z rockmanami, po roku edukacji uznał, że już wystarczy i zajął się na poważnie pisaniem piosenek oraz ich graniem i śpiewaniem. A biorąc pod uwagę dzieje rock'n'rolla, nie trudno zgadnąć, że gdy zaczął z niego żyć, początkowo musiał dopasować się do królującego wtedy punk rocka.

Dość szybko okazało się, że jest naprawdę zdolny, bowiem już drugi (pierwszy nazywał się The Bootlegs) zespół, z tych z którymi się wówczas związał - Another Pretty Things, wydał krążek z piosenkami - "All The Boys Love Carrie" i "That's Not Enough". Były na tyle udane, że prestiżowy tygodnik "New Musical Express" uznał go za singla tygodnia. To wystarczyło, aby grupa otrzymała propozycję podpisania kontraktu z Virgin Rec.

W trzy lata później, mające na koncie jeden album (miał niezwykle długi tytuł - "I'm Sorry That I Beat You, I'm Sorry That I Screamed, But For A Moment There I Really Lost Control") Another Pretty Things zmieniło: nazwę na Funhouse; wytwórnię na Ensign Rec.; Edynburg na Londyn i... utraciło Scotta. Ten po prostu nie zaaprobował przeprowadzki oraz pomysłu kumpli na nowe brzmienie ich formacji. W tej sytuacji, w grudniu 1981 r., młody artysta zaczął własne sesje nagraniowe, które w czerwcu 83 r., przyniosły debiutancki longplay jego nowego i już własnego zespołu - The Waterboys. A dzięki promującym go przebojowym piosenkom "A Girl Called Johnny" i "The Girl In The Swing", płyta "The Waterboys" została zauważona przez krytykę oraz publiczność.

W czerwcu 1984 r., po serii koncertów i w sumie dwóch miesiącach pracy w studiach nagraniowych The Waterboys opublikowało swój drugi długograj, świetny krążek "A Pagan Place". Album przyniósł prawdziwy hit, mocną balladę "The Big Music" i temat, który bez żadnych wątpliwości należy do największych arcydzieł tamtej dekady, porażający - "Red Army Blues".

Cóż to za utwór? Otóż, wbrew tytułowi, nie jest to wcale nagranie bluesowe, lecz ośmiominutowa, folkowo-rockowa (łączy elementy folkloru rosyjskiego i szkockiego) epicka opowieść o poruszających losach pewnego żołnierza z tytułowej Armii Czerwonej. Dokładniej, Scott opowiada o młodziutkim chłopaku, który walcząc za Ojczyznę, za Stalina, aby zdobyć Berlin musiał przejść pół świata, a który potem, pewnie gdzieś nad Łabą, spotkał swojego amerykańskiego kolegę, z którym szybko się zaprzyjaźnił i... za co (bo mógł przecież zostać zauroczonym zachodem oraz wolnością), zamiast wrócić do domu, został zesłany do gułagu! I gdyby, na "A Pagan Place" nie było żadnego innego utworu, to tej płycie, już za sam "Blues Armii Czerwonej" należałaby się nieśmiertelność! Dodam jeszcze, że łatwo się domyśleć, iż odtwarzanie tej pieśni w Polskim Radiu było tylko możliwe, jeśli dyżurny cenzor akurat szczęśliwie nie znał angielskiego, lub miał kaca...

W kolejnym roku Mike Scott wraz The Waterboys wydali swój trzeci longplay "This Is The Sea" i wylansowali swój (jak dotąd) największy przebój - "The Whole Of The Moon". Sprawiło to, że szkocki band swoim albumem po raz pierwszy trafił na brytyjską listę bestsellerów (mimo że promocja publikacji była nieco utrudniona, bowiem Scott nie chciał się zgodzić na swój występ w najpopularniejszym na Wyspach telewizyjnym programie rozrywkowym - "Top Of The Pops"). Jak łatwo się domyśleć, po tym sukcesie Wodni Chłopcy sporo koncertowali już nie tylko w Zjednoczonym Królestwie lecz także w kontynentalnej Europie Zachodniej.

Natomiast wraz z pojawieniem się w The Waterboys świetnego skrzypka Steve'a Wickhama, Mike Scott na jakiś czas wyraźnie powędrował w świat muzyki czysto folkowej, co zaowocowało dwoma udanymi, mocno "ludowymi" krążkami: "Fisherman's Blues'" z 1988 r. i "Room to Roam" z 1990. Natomiast w 1991 Mike Scott (po serii zmian personalnych w jego zespole) podjął decyzję, że pojedzie na dłużej do Stanów Zjednoczonych. I właśnie tam, dokładniej w Nowym Jorku, przygotował materiał na swój kolejny longplay. Tyle tylko, że choć został wydany pod szyldem jego zespołu, to tak naprawdę był jego płytą autorską, bo zagrali na nim muzycy sesyjni (w sumie aż 26 osób). Gdy krążek "Dream Harder" trafił do sklepów, a było to już w 1993 r., okazało się, że jest nie tylko najbardziej rockową ze wszystkich dotąd wydanych, ale także jedną z najlepszych.

Tyle tylko, że pojawienie się takiej muzyki w czasie gdy Ameryka była już zakochana w grunge'u, nie miało większych szans na masowe powodzenie, a to sprawiło, że Scott postanowił od tej pory nagrywać pod swoim nazwiskiem. W efekcie przez następnych siedem lat działał jako solista. Ale, jak później wyjaśnił, nie miało to wielkiego znaczenia, bo hołdował już wtedy zasadzie, że dla niego (i tak powinno być także dla fanów) nie ma żadnej różnicy między tym, co robi, lub zrobi w przyszłości jako solista oraz tym, co wydaje, albo jeszcze wyda pod szyldem The Waterboys.

Jako solista Mike Scott przygotował w sumie pięć krążków, z tym że dwa z nich ("Lion Of Love" i "Sunflowers") były przeznaczone tylko dla członków jego fan-klubu, jeden ("The Whole Of The Moon: The Music Of Mike Scott And The Waterboys") był składanką, a kolejne dwa były płytami "na poważnie". I tak pierwsza, wydana 1995, miała tytuł "Bring 'Em All In" i zawierała utwory zarejestrowane przez Scotta śpiewającego oraz grającego na wszystkich instrumentach (!), natomiast druga - "Still Burning", była już zrobiona z muzykami sesyjnymi i ukazała się w 1997 r. Obie - choć udane artystycznie - komercyjnego powodzenia nie odniosły.

Skoro, jak już wspomniałem, jeszcze przed wystartowaniem z działalnością solową, Scott zakładał, że w każdej chwili może wrócić do pracy pod szyldem The Waterboys, to nie ma co się specjalnie dziwić, że wraz z nowym tysiącleciem skorzystał z tej możliwości. Tyle tylko, że postanowił to zrobić pod skrzydłami własnej firmy fonograficznej - Puck Records. I tak od tej pory Wodni Chłopcy dali nam w 2003 r. folkrockowy album "Universal Hall", w 2007 podobny, ale lepszy - "Book of Lightning", a w 2011, ostatni jak do tej pory - "An Appointment With Mr Yeats". "Spotkanie z Panem Yeatsem" okazało się dziełem niezwykłym, bo jak łatwo się domyśleć, przyniosło znakomicie zaśpiewane i zagrane interpretacje poezji W.B. Yeatsa. Tylko dla porządku dorzucę, że wspaniałą muzykę skomponował sam Mike Scott. Longplay został świetnie przyjęty, co sprawia, że fani Mike'a mają prawo z wielkimi nadziejami spoglądać w przyszłość.

Warto jeszcze dodać, że The Waterboys to dość dziwna formacja, bo obecnie ma dwa oddzielne składy, jeden na potrzeby Europy, a drugi Stanów Zjednoczonych. Tyle tylko, że właściwie nie ma co się dziwić, bo przy (nie najdokładniejszym) przeliczeniu, wyszło mi, że w zespole dotąd grało i śpiewało ponad 70 (!) muzyków i to nie biorąc pod uwagę sidemenów, którzy np. nagrywali ze Scottem "Dream Harder".

Ponieważ Mike Scott, jak wielu prawdziwych artystów, bardzo mocno strzeże swojej prywatności, a przy tym nie należy do wzbudzających ciągłe zainteresowanie celebrytów, to nie ma co się dziwić, że o jego życiu prywatnym wiadomo bardzo niewiele. Doszukałem się jedynie informacji, że przed laty raz się rozwiódł i że obecnie mieszka w Dublinie wraz z drugą żoną - Janette.


Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: "Przewodnik..." | Waterboys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy