Reklama

Przewodnik rockowy. Alan Parsons: Mistrz Abbey Road

12 lat temu, gdy pisałem pierwszy tom swoich opowieści o "Niezapomnianych płytach historii rocka", w pewnym momencie zapytałem przyszłych czytelników, czy można tworzyć muzykę, nie będąc tak naprawdę muzykiem. Czy można nagrywać płyty właściwie nie umiejąc ani grać, ani śpiewać? Nie można?

Jak łatwo się domyśleć, tę serię pytań skwitowałem krótkim słowem z dodatkiem wykrzyknika: - Można! Ponieważ jednak nie zajmuję się pisaniem o urodziwych i długonogich, ale krótkometrażowych (jeśli idzie o przebieg kariery) "artystkach" od przebojów do tańca, to rzecz jasna musiałem myśleć o kimś, kto dał nam coś więcej niż pełne seksu wideoklipy. A tym kimś był - i wciąż jeszcze jest - Alan Parsons. No to ab ovo!

65 lat temu, dokładnie 20 grudnia 1948 roku, w Londynie, urodził się chłopczyk, któremu nadano imię Alan. Jego rodzina miała od pokoleń bliski kontakt ze sztuką, bo dziadek noworodka - sir Herbert Beerbohm Tree był znanym aktorem i menedżerem, mama zawodowo śpiewała muzykę ludową oraz grała na harfie, natomiast tata - Danys Parsons był nie tylko naukowcem i pisarzem, ale także pianistą oraz flecistą. Do familii należeli też - jego kuzyn, słynny aktor Oliver Reed (pamiętny choćby z roli właściciela szkoły gladiatorów w "Gladiatorze" Ridleya Scotta) i wujek, teatralny oraz filmowy aktor - David Tree. Jak łatwo zgadnąć, wychowywany w atmosferze sztuki chłopiec dość szybko zainteresował się muzyką, ale nie na tyle mocno, aby na poważnie myśleć o łączeniu z nią przyszłości. Widać jednak los chciał inaczej, bo sprawił, że w parę lat później Alan Parsons został jedną z najważniejszych postaci brytyjskiego show-biznesu.

Reklama

A oto jak do tego doszło. W 1967 roku, jeszcze jako 17-latek, Alan Parsons dostał pracę w londyńskim oddziale wytwórni EMI. Polegała ona na... powielaniu zarejestrowanych wcześniej taśm. Trochę później zaczął się uczyć obsługi profesjonalnych magnetofonów, co w pewnym momencie zaprowadziło go do słynnego studia Abbey Road. A tu, szkoląc się w samej jaskini lwa, miał okazję spotkania ludzi, którzy zajmowali się nagrywaniem największych gwiazd.

I tak, przysłuchując oraz przyglądając się pracy arcymistrzów, czasami rzucał im jakieś uwagi dotyczące tego, co robią. A musiały to być rady wyjątkowo trafne, bo już w październiku tegoż roku, zaproponowano mu funkcję asystenta inżyniera dźwięku. Zaczął więc... przynosić herbatę oraz ciasteczka i szkolić się, jak nagrywać oraz produkować piosenki i utwory instrumentalne. I jeszcze jedno - miał ogromne szczęście, bo już w tej roli pomagał w sesjach, które przyniosły rockowy album wszech czasów, czyli "Abbey Road" The Beatles, a także podczas rejestracji tego, co w końcu trafiło na ich "Let It Be".

Co do szczęścia, to trzeba stwierdzić, że to na pewno głaskało go po głowie, bowiem zaraz po Beatlesach przyszło mu asystować Pink Floyd przy powstawaniu innego pomnika muzyki niepoważnej - krążka "Atom Heart Mother". Zaraz potem, doceniający jego talent przełożeni, zaproponowali mu stanowisko pełnoprawnego inżyniera dźwięku. W tej roli wykazał się niemal od razu, bo już 1971 r. wspaniale zrealizował longplay Paula McCartneya "Wild Life", a w niecałe dwa lata później kolejny - "Red Rose Speedway". Równocześnie pracował z bardzo popularną od lat 60. grupą The Hollies, "dając" nam m.in. tak wielkie przeboje jak "He Ain't Heavy, He's My Brother" i "The Air That I Breathe". Natomiast w 1972 r. okazało się, że wszystko, co wcześniej zrobił, było jedynie przygrywką do pracy nad jego realizatorskim magnum opus, bo od czerwca w studiu Abbey Road zaczął nagrywać utwory, które później złożyły się "The Dark Side Of The Moon" Floydów. Efekt - płytowe arcydzieło i pierwsza nominacja Parsonsa do Grammy.

Po tak wielkim sukcesie spełniło się główne marzenie Alana Parsonsa z tamtych lat - został decydującym o (niemal) wszystkim producentem muzycznym. W tej roli przyczynił się do powstania pięknego songu i albumu Ala Stewarta - "Year Of The Cat", kolejnego dzieła, majestatycznego hitu - "Music" (oraz LP "Rebel") Johna Milesa, radosnych przebojów grupy Pilot - "Magic" i Steve'a Harleya - "(Come Up And See Me) Make Me Smile", a także dwóch długograjów amerykańskiej załogi Ambrosia (za pracę nad oboma dostał kolejne nominacje do Grammy).

W 1975 r. mający ogromne ambicje Parsons, odrzucił propozycję pracy nad "Wish You Were Here" Pink Floyd i... wraz z poznanym w Abbey Road producentem oraz autorem tekstów Erikiem Woolfsonem (zmarł w grudniu 2009 roku) zorganizował zespół, który przyjął wiele mówiącą nazwę - The Alan Parsons Project. A napisałem, że ów szyld sporo wyjaśniał, bo dzięki niemu od razu wiadomo było, kto w nim ma rządzić i że nie będzie to normalna grupa rockowa. Po pierwsze - bo jej lider nie miał być w niej specjalnie słyszalny (tylko czasami coś śpiewał lub na czymś grał); po drugie - gdyż tylko on i Woolfson byli jego stałymi członkami (choć w sumie przez ich projekt przewinęło się ponad 30 instrumentalistów oraz wokalistów) i po trzecie - bowiem z założenia całe przedsięwzięcie było ukierunkowane jedynie na pracę w studiu.

W 1976 r. światło dzienne i mrok nocy ujrzała pierwsza płyta Alan Parsons Project - koncepcyjny longplay "Tales Of Mystery And Imagination Edgar Allan Poe". Jak łatwo zgadnąć, krążek był zainspirowany twórczością mistrza nastroju i grozy, amerykańskiego poety Edgara Allana Poe.

"Wszystko co widzimy, albo wydaje się nam, że widzimy, jest tylko snem we śnie".

Znakomita dzieło, które przyniosło bardzo piękny, lekko progresywny (w porównaniu choćby z muzyką ELP czy Yes) rock, zostało docenione i sprawiło, że Parsons, do niedawna znany tylko w kręgu "wtajemniczonych", z dnia na dzień stał się prawdziwą gwiazdą. A ponieważ jest tak, że gdy się raz wpadło na pomysł "dający złote jajka", to należy z niego korzystać jak najdłużej, zatem Alan z Erikiem w następnych latach stworzyli jeszcze 10 pełnometrażowych opowieści muzycznych, które kolejno trafiły na płyty: "I Robot" (1977 r.); "Pyramid" (1978 r.); "Eve" (1979 r.); "The Turn Of A Friendly Card" (1980 r.); "Eye in the Sky" (1982 r.); "Ammonia Avenue" (1984 r.); "Vulture Culture" (1984 r.); "Stereotomy" (1985 r.) i "Gaudi" (1987 r.) oraz na krążek "Freudiana" z 1990 r., który oficjalnie firmowały już tylko nazwiska Parsonsa i Woolfsona.

Po wydaniu "Freudiany" doszło do jej wystawienia Theater an der Wien (w stolicy Austrii rzecz jasna) i... do rozpadu koalicji Parsons - Woolfson. Stało się tak, bowiem pierwszy zapragnął wystartować z regularną działalnością koncertową, natomiast drugi tego nie chciał. W związku z tym od lat 90. z okładek płyt studyjnych zniknęło słowo Project, co oznaczało w praktyce, że kolejne albumy firmowało już tylko samo imię i nazwisko producenta. Od tego czasu jego dyskografia powiększyła o jeszcze cztery długograje: "Try Anything Once" z 1993 r.; "On Air" z 1996 r.; "The Time Machine" z 1999 r. i "A Valid Path" z 2004. Jednocześnie wraz z rozpoczęciem występów na żywo, artysta uruchomił The Alan Parsons Live Project, który jak sama nazwa wskazuje wspierał go wyłącznie na scenie. Dzięki temu pojawiły się wreszcie jego płyty nagrane z udziałem publiczności: "The Very Best Live" (2005); "Eye 2 Eye: Live In Madrid" (2010 r.) i "Alan Parsons LiveSpan" (2013 r.). Warto też wspomnieć, że 15 października 2004 r. The Alan Parsons Live Project wystąpił w warszawskiej Sali Kongresowej.

Można by pomyśleć, że wraz z powstaniem Alan Parsons Project nasz bohater ostatecznie porzucił pracę inżyniera dźwięku i producenta wspierającego innych wykonawców. Ale to nie do końca prawda, bowiem choć mocno ograniczył swoje działania na tym polu, to jednak, od czasu do czasu, dalej pomagał innym. I tak np. w 1993 roku wyprodukował publikacje "Symphonic Music of Yes", a w bieżącym roku nagrał płytę Stevena Wilsona - "The Raven That Refused to Sing (And Other Stories)". Warto też dorzucić, że 2010 roku przygotował serię płyt DVD ("The Art and Science of Sound Recording"), która stanowi kompendium wiedzy na temat reżyserii i produkcji dźwięku.

I na koniec, jak zwykle u prawdziwie wielkich (bo ci zazwyczaj unikają jak ognia wścibskich dziennikarzy), tylko krótka informacja o jego życiu prywatnym. Otóż Alan Parsons obecnie mieszka na ranczo w Santa Barbara w Kalifornii. Wraz z nim przebywają tam: jego druga żona - Lisa Griffiths; jej dwie córki - Tabitha i Brittani; trzy koty; cztery świnki morskie; królik; gigantyczny labrador wabiący się Harrow i koń o imieniu Dante. Acha, i jeszcze jedno: Parsons ma też dwóch synów z pierwszego małżeństwa - Jeremy'ego i Daniela.


Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama