Reklama

Przewodnik rockowy. 27 lat Janis Joplin

W sobotę (19 stycznia) przypada 70. rocznica urodzin Janis Joplin. To właśnie jej poświęcamy kolejny odcinek "Przewodnika rockowego".

Jedną z cech tzw. muzyki młodzieżowej, która kiedyś była synonimem dla rockowej, był głęboko w niej tkwiący element buntu. Stąd też tak wielka popularność hasła "sex, drugs and rock'n'roll". A jeśli do tego dołączymy jeszcze jedną cechę nastolętstwa, czyli mieszankę romantyzmu z naiwnością, to łatwo zrozumieć dlaczego nastolatki i nastolatkowie tak bardzo kochali (i wciąż kochają) wszelkich outsiderów. A jeśli jeszcze któremuś z nich za swoją inność (czytaj niepokorność) przyszło zapłacić życiem, to niemal od razu stawał się ukochanym idolem.

Reklama

Śmiem nawet twierdzić, że - co paradoksalne - najpewniejszym sposobem zdobycia nieśmiertelności była (i jest)... odpowiednio wczesna oraz spektakularna śmierć! Lista owych wiecznie żywych nieżywych jest już bardzo długa i obejmuje nazwiska artystów obiektywnie naprawdę wielkich oraz takich, którym się "udało".

Tego ostatniego słowa użyłem z pełną świadomością jego cynizmu, bo wśród tych drugich raz - są i tacy, o których wciąż pamiętamy głównie dlatego, że zeszli, i dwa - bo dzięki temu, na swoje szczęście, nie mieli szansy swoim późniejszym życiem i jego owocami zszargać sobie opinii.

Proszę sobie np. wyobrazić potencjalnego gitarowego czy mikrofonowego herosa, który zamiast funkcjonowania w naszej pamięci jako przystojny, pięknie zbudowany i długowłosy adonis, po kolejnych latach swojej hipotetycznie marnej kariery całkiem zwyczajnie się zestarzał, utył oraz najpierw podtatusiał, a potem zdziadział.

Dla spokoju wszystkich, nawet nie będę kombinował z jakimś przykładem, lecz od razu zajmę się postacią, co do której, nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli by przetrwała, to wciąż byłaby wielką artystką i gwiazdą. O kogo chodzi? Zważywszy, że w nagłówku tego tekstu pojawiło się już jej imię i nazwisko, to nie mam co udawać, że chcę kogoś jakoś zaskoczyć.

Siedemdziesiąt, już siedemdziesiąt lat temu, 19 stycznia 1943 roku, o godz. 9:45, w szpitalu Świętej Maryi, w Port Arthur, w Teksasie, urodziła się Janis Lyn Joplin. Jej rodzice, przedstawiciele w miarę dobrze sytuowanej klasy średniej (tato - Seth, był inżynierem, mama - Dorothy, archiwistką w wyższej szkole handlowej), starali się jej zapewnić możliwie jak najlepsze dzieciństwo, co nie było wcale łatwe, zważywszy, że dziewczynka ciągle domagała się dowodów miłości i poświęcania jej mnóstwa uwagi. Stało się to jeszcze poważniejszym problemem, gdy na świecie pojawiło się młodsze rodzeństwo Janis - Laura i Michael.

Jej potrzeba ciągłego potwierdzania żywionych wobec niej uczuć ujawniła się szczególnie wyraźnie, gdy trafiła do Thomas Jefferson High School. Tam potrzeba akceptacji spleciona z młodzieńczym buntem sprawiła, że i zewnętrznie (stroje, włosy), i wewnętrznie (dużo czytała, malowała, słuchała czarnych wykonawczyń) zaczęła odstawać od standardów obowiązujących w "budzie". A ponieważ zbiegło się to z wynikającymi z dojrzewania problemami z otyłością i kłopotami z cerą, to nie ma się co dziwić, że większość rówieśników uważało ją za niesympatyczną "dziwaczkę" i "świruskę".

Łatwo się też domyśleć, do czego taka sytuacja doprowadziła. Dziewczyna zaczęła uciekać w świat muzyki (pokochała bluesa), seksu i alkoholu. Później, podobni do niej "przyjaciele", pokazali jej jaką "wolność" dają narkotyki. A gdy obok niej pojawił się bitnik i poeta Chet Helms (niewiele wcześniej zgodnie z życzeniem matki rozpoczęła naukę w Lamar State College Of Technology w Beaumont, a potem przeniosła się na University Of Texas w Austin), nagle stwierdziła, że życie studentki zupełnie jej nie odpowiada i z Helmsem wyjechała do San Francisco. To także on namówił ją na śpiewanie.

Co smutne, już podczas tego pierwszego pobytu w Kalifornii przyszła artystka bardzo szybko tak bardzo się uzależniła od narkotyków i alkoholu, że przerażeni jej stanem przyjaciele namówili ją na powrót do domu. Tu wzięła się w garść, "znormalniała" i wróciła na studia. Przez chwilę wydawało się, że się ustatkuje.

W 1966 r. destrukcyjna część natury Janis Joplin niestety (?) wzięła górę, co sprawiło, że już na dobre wyrwała się z domu do San Francisco. Tu znów skontaktowała się Chetem, a ten, znając jej talent, namówił ją do stałego śpiewania z kierowaną przez niego (był jej współzałożycielem i menażerem) grupą o dziwnej dwuczłonowej nazwie Big Brother & The Holding Company. Jej część pierwsza zaczerpnięta była z Orwellowskiego "Roku 1984", natomiast druga, w młodzieżowym slangu znaczyła tyle... co posiadanie marihuany.

Joplin z ową formacją nagrała dwa albumy: debiutancki "Big Brother & The Holding Company" (67) i "Cheap Thrills" (68) oraz wystąpiła na Monterey Pop Festival 1967. Owa impreza, dzięki temu, że został sfilmowana, a potem pokazywana w kinach oraz w telewizji, sprawiła iż Janis dosłownie z dnia na dzień stała się wielką gwiazdą.

Janis Joplin na festiwalu Monterey:


Pod koniec 68 r., nie chcąca się już dzielić sławą z muzykami z zespołu, Joplin zdecydowała się na karierę solową. Jej pierwszym elementem fonograficznym była płyta (zresztą nie najlepsza) "I Got Dem Ol' Kozmic Blues Again Mama!" z 1969 r., a najważniejszym punktem koncertowym, występ na festiwalu w Woodstock.

Co jednak ciekawe, jej spektakl nie zrobił najlepszego wrażenia, bo wielogodzinne oczekiwanie (bałagan sprawił, że były ogromne "obsuwy") na wejście na scenę sprawiło, że zmęczona i "podkręcona" wokalistka zaśpiewała nie najlepiej, a zdając sobie z tego sprawę, sama poprosiła o nieumieszczanie udokumentowania jej setu w pierwotnych wersji filmu i albumu z trzydniówki.

Po Woodstocku, cały czas hołdująca zasadzie "sex, drugs (alcohol) and rock'n'roll" Janis Joplin, sporo koncertowała, a na samym początku 1970 r. pojechała na urlop do Brazylii m.in. na karnawał w Rio. Zabawa, brak stresu i bajkowe "okoliczności przyrody" sprawiły, że artystka na jakiś czas odrzuciła narkotyki i wdała się w romans z inteligentnym oraz co bardzo istotne, niećpającym amerykańskim turystą - Davidem (Georgem) Niehausem.

Z czasem okazało się, że owe dni były ostatnim tak szczęśliwym i spokojnym okresem w jej życiu, bowiem po powrocie do Stanów natychmiast wróciła do zgubnych uzależnień, co szybko doprowadziło do rozpadu związku z Davidem. W tym też czasie utworzyła sobie kolejny zespół akompaniujący, któremu nadała nazwę Full Tilt Boogie Band i poza koncertami, we wrześniu, w Los Angeles, zaczęła pracować nad swoją kolejną płytą długogrającą.

Janis Joplin śpiewa "Summertime":


Nad procesem jej rejestracji czuwał jeden z najwybitniejszych producentów tamtych lat, twórca brzmienia, a zatem więc i sukcesu albumów The Doors - Paul A. Rothchild. I to on właśnie, gdy 4 października, mająca tego popołudnia dośpiewać partię wokalną do utworu "Buried Alive In The Blues" pieśniarka nie pojawiła się w studiu, na tyle się zaniepokoił, że wysłał do jej hotelu ówczesnego koncertowego menedżera zespołu Janis - Johna Cooke'a.

Ten gdy przyjechał na miejsce, spostrzegł, że na parkingu Landmark Motor Hotel wciąż stoi jej psychodelicznie pomalowane porsche. To dość wyraźnie wskazywało, że gwiazda raczej nie opuściła budynku. W tej sytuacji jeszcze bardziej zaniepokojony Cooke (zapewne z kimś z obsługi hotelu) dostał się do jej pokoju i... znalazł ją leżącą koło łóżka. W parę sekund później zorientował się, że już nie żyje.

Wezwana na miejsce policja ustaliła, że Joplin zmarła na atak serca, którego bezpośrednią przyczyną było przedawkowanie heroiny. Później ustalono także, że jej śmierć była właściwie przypadkowym zabójstwem, gdyż dealer, który dostarczał artystce narkotyki, nieświadomie dał jej "towar" o wiele silniejszy niż zazwyczaj (ponoć zaćpało się wtedy jeszcze kilku innych jego "klientów"). W tej sytuacji Rothchild zdecydował, że "Burried Alive..." pozostanie utworem instrumentalnym. W cztery miesiące później, po doszlifowaniu szczegółów, pogrobowa "Perła" (taki bowiem tytuł nadano krążkowi) ujrzała światło dzienne i mrok nocy.

Janis Joplin i "Piece Of My Heart":

I jeszcze to, czego nie lubię, czyli kilka słów o tak naprawdę nieopisywalnej muzyce (przecież jej odbiór, w przeciwieństwie do np. sztuk plastycznych, jest czymś absolutnie subiektywnym).

Ujmując to najogólniej Janis Joplin śpiewała dość w sumie zwartą mieszankę bluesa, rhythm'n'bluesa i muzyki country. Czyli robiła to, co wielu innych wykonawców, tyle tylko, że na sposób zupełnie inny od tych "innych". To był czarny głos wydobywający się z białego ciała. I do tego cudowna szczerość, gdy wyrzucała z siebie zarówno słowa mówiące o miłości, cierpieniu czy nienawiści. Żadnego lukru i pomady...

Bryk. Ponieważ - co jest kwestią coraz większej dostępności muzyki dzięki internetowi - dziś ważniejsze od tytułów całych płyt, są pojedyncze utwory, to nieśmiało podrzucam najkrótszą listę absolutnych nieśmiertelników w repertuarze Janis: "Bye, Bye Baby", "Down On Me", "Summertime", "Piece Of My Heart", "Ball And Chain", "Kozmic Blues", "Work Me, Lord", "Move Over", "Cry Baby", "Me And Bobby McGee" i "Mercedes Benz".

Zobacz teledysk "Merceds Benz (Medicine Head Remix)":

Czytaj także:

Janis Joplin: Niezapomniana "Perła"

Poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: przewodniki | "Przewodnik..." | Janis Joplin | rocznica | urodziny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy