Reklama

Nalepa: Muzyk restauracyjny

O trwaniu w bluesie z Tadeuszem Nalepą, nazywanym ojcem polskiego bluesa, rozmawiała "Machina".

Jak zdrowie, Panie Tadeuszu?

Kiepsko. Mam w tej chwili złamany kręgosłup. Po prostu siadł. Nie wiem przy czym, bo staram się nie dźwigać. Jestem ograniczony w ruchach, noszę gorsety i do poniesienia telefonu, który jest 20 centymetrów ode mnie, musiałem się dźwigać. Co zrobić, każdemu się może zdarzyć.

Od kiedy ma Pan takie problemy?

Podczas koncertu w Czechach miałem takie wrażenie, jakbym się na pół złamał. Przeprosiłem ludzi po paru kawałkach i musiałem zejść. To było dwa miesiące temu. W grudniu będę robił zdjęcia. Ten rok mam z głowy. Zresztą odwołałem wszystko.

Reklama

Ale ukazał się box podsumowujący Pana solową karierę. To chyba bardzo ważna chwila w Pana karierze?

Tak. Cała moja kariera to płyty. Mam wrażenie, że do płyt przywiązywałem większą wagę niż inni muzycy. Dla mnie istotna była zarówno ilość, jak i jakość. Z tego żyję, taki mój zawód. Bardzo się cieszę z tego boksu, jest ładnie wydany.

Występowanie pod własnym nazwiskiem wyniknęło zupełnie przypadkiem. Prawda to?

Zgadza się. Byłem daleki od występowania pod własnym nazwiskiem, bo i nazwisko śmieszne, brzmiące bardziej jak pseudonim, poza tym nigdy nie miałem odwagi zaproponować czegoś takiego. Przyszli studenci, którzy współorganizowali I Olsztyńskie Noce Bluesowe, i zapytali, czy chcę występować jako Tadeusz Nalepa czy Breakout. Powiedziałem, że Breakout. Ale jak przyjechałem do Olsztyna, to wisiały plakaty z napisem "Tadeusz Nalepa". Później dziennikarze się rozpisali, że wielki comeback i tak zostało. Już się przyzwyczaiłem.

Jak wymawiam Pana nazwisko, nie myślę o znaczeniu tego słowa w języku polskim, a bardziej o symbolu polskiej muzyki...

Ma pan rację, ale ja swoje przeżyłem. Te przezwiska w szkole, a mojemu ojcu to do śmierci się ono nie podobało.

A jak Pana przezywali?

Prostacko i do rymu: przyczepa, przylepa. Takie tam, różne. Ale nazwisko zaakceptowałem, a ojcu zawsze tłumaczyłem, że nie ma czego się wstydzić, w encyklopediach jest. Moja żona Grażyna żartowała: "Tata, ale ja dla tego nazwiska wyszłam za mąż".

Cofnijmy się do dawnych czasów. Zaczynał Pan jako muzyk restauracyjny. To dość dziwne początki.

Dlaczego dziwne? Lepiej zaczynać od grania do kotleta i potem robić jakąś tam karierę niż odwrotnie. Zresztą to nie ma znaczenia, granie jest graniem. Wie Pan, muzycy restauracyjni muszą wyróżniać się dużą inteligencją, oni grają zawsze to, co jest modne i w pewnym momencie przeobrażają się w innych wykonawców. Poza tym każdy kawałek można zrobić lepiej lub gorzej.

Gdzie Pan grał?

Kiedyś była taka firma, co się nazywała Zakłady Gastronomiczne. I to była firma prawdziwa. Był nawet budynek, gdzie przychodziło się po pensję i podpisywało odbiór.

Czyli miał Pan umowę o pracę?

Kiedyś tak.

Co miał Pan napisane w dowodzie, w rubryce "zawód"?

"Muzyk w lokalach gastronomicznych". Można było wyrobić sobie nawet legitymację związków zawodowych.

To były nawet związki zawodowe muzyków gastronomicznych?

Tak. Były też weryfikacje. Ale spodobała mi się taka praca, bo zarabiałem więcej od ojca, a pracowałem mniej godzin. I powiedziałem sobie, że zostanę muzykiem. Nic nie robiłem w tym kierunku oprócz tego, że chciałem grać.

Gdzie Pan grywał?

Pierwsza była knajpa Parkowa, potem bardzo komunistyczna nazwa - Przodownik. Następne to Jutrzenka i Klubowa, która była w klubie sportowym. Tam się grało na etacie niewątpliwe przeboje, takie jak "Marina", "Nie płacz, kiedy odjadę". Wtedy dość mocno działały włoskie związki zawodowe muzyków. Oni wysyłali orkiestrówki, które były sprytnie pomyślane, bo można je było grać w różnych składach. Ale muzykom nie chciało się wykazywać tych piosenek w listach do ZAIKS-u, wpisywali tylko polskie. Włosi myśleli, że dostaną mnóstwo pieniędzy z Polski, a nie zobaczyli ani grosza. Nawet jakieś procesy potem były.

Czego Pan się nauczył w tym czasie?

Nauczyłem się nut, ale przede wszystkim dyscypliny, postępowania z ludźmi, bo jak zwykle byli różni, i pijacy, i ludzie kłótliwi, jak w każdej grupie. W trzecim roku grania trafiłem do zespołu Romana Albrzykowskiego. U niego była porządna dyscyplina, nie można było pić i palić. Tego wszystkiego jakoś się nałykałem i przydało się później w prowadzeniu takiej skromnej działalności, jak zespół Breakout i pozostałe grupy.

To co Pana skłoniło, żeby nie zostać w tej knajpie?

Oczywiście wszystko w życiu zależy od przypadków, a mnie one sprzyjały. Dziś jestem w wieku emerytalnym i choć nie pamiętam, abym korzystał z tych przywilejów, to całkiem nieźle z muzyki żyję.

Jest Pan uważany za ojca polskiego bluesa. Kiedyś blues był gatunkiem kreatywnym, dziś niewiele nowego wnosi do muzyki. Zgadza się Pan ze mną?

Zadaniem bluesa jest to, żeby nie wnosił. Gdybyśmy chcieli bluesa, musielibyśmy zahaczyć o jego prymitywną formę, zarówno harmoniczną, jak i rytmiczną. I to właściwie pozostaje. Na czymś ten blues musi się opierać i na tym właśnie się opiera. Pojawiają się młodzi wykonawcy, którzy niektóre rzeczy widzą troszeczkę inaczej niż my, starsze pokolenie. Ale i tak w Europie rynek bluesowy nie żyje. Co innego w Ameryce, tam gra się w klubach albo swing, albo blues, a u nas tylko disco.

Machina
Dowiedz się więcej na temat: blues | nazwisko | Tadeusz Nalepa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy