Reklama

Journey: Podróż trwa

W tym roku mija 30 lat od premiery "Escape", albumu, który okazał się największym sukcesem w karierze zespołu Journey, a także wciąż cieszącego się popularnością przeboju "Don't Stop Believin'". Weterani rocka postanowili uczcić tę rocznicę nowym wydawnictwem.

- Nie umknęło naszej uwadze, że wiele zespołów decyduje się na wydawanie płyt koncertowych albo rocznicowych edycji "deluxe" i tym podobnych - mówi gitarzysta i współzałożyciel Journey, Neal Schon. - Niewątpliwie na pewnym etapie my też mogliśmy to zrobić, ale teraz ważniejsze jest dla nas to, by nagrać coś nowego i wypromować ten materiał.

Zamiast hitów - hard rock

"Coś nowego" to w tym przypadku "Eclipse", który jest bezpośrednim następcą wydanego w 2008 r. albumu "Revelation" i drugą płytą Journey z Arnelem Pineda w składzie. Filipińczyk, który dołączył do zespołu w 2007 r. jako piąty wokalista w jego historii, szybko zaczął cieszyć się wśród fanów popularnością ustępującą jedynie tej, jaka była udziałem Steve'a Perry'ego (śpiewał z Journey w latach 1977 - 1998). "Eclipse", zawierający 12 utworów, zadebiutował w maju na 13. miejscu listy "Billboard 200", stając się również jednym z największych sukcesów grupy w skali międzynarodowej: wydawnictwo znalazło się w zestawieniu 40 najlepiej sprzedających się płyt w pięciu krajach.

Reklama

Z punktu widzenia Schona, najważniejsze jest to, że wraz z "Eclipse" grupa obrała kierunek, na którym szczególnie zależało właśnie jemu, zapuszczając się na agresywniejsze i rozleglejsze hard rockowe terytorium. Tym samym muzycy zrezygnowali z komercyjnych popowych hitów i balladowego stylu, którym zawdzięczają w końcu ponad 80 mln sprzedanych płyt i 13-krotną obecność w zestawieniu "Top 20", głównie za czasów Perry'ego.

Zobacz Journey w ich największym przeboju:


Bardziej stadionowo, bardziej agresywnie

- Bardzo zależało mi na tej płycie - mówi 57-letni dziś Schon, który w 1973 r. założył Journey wspólnie z innym "uciekinierem" z formacji Carlosa Santany, Gregiem Rolie (wokal, klawisze), Prairie Prince'em z The Tubes (perkusja) i Rossem Valory (wciąż w zespole; gitara basowa).

"Eclipse", którą charakteryzują rozbudowane "wypady" w dziedzinę muzyki instrumentalnej - jak w utworach "Chain of Love", "Human Feel" czy "To Whom It May Concern" - przypomina pierwsze trzy albumy nagrane przez Journey w oryginalnym składzie w stopniu większym niż którekolwiek z późniejszych wydawnictw zespołu.

- Właśnie tak wyobrażałem sobie tę płytę - mówi Schon - i jestem wdzięczny kolegom, że wreszcie pozwolili mi nagrać taki, a nie inny album. Od pewnego już czasu marzył mi się taki bardziej muzyczno-konceptualny album, i bardzo się cieszyłem, że udało nam się podjąć wspólny wysiłek na rzecz stworzenia czegoś w takim właśnie stylu. Chciałem, żeby wyraźniej nawiązywał on do stylistyki rocka stadionowego, był nieco bardziej agresywny - i żebyśmy nie bali się zapuścić na nim na wcześniej nieznane nam obszary.

- Nie chciałem też, żebyśmy pisali ten materiał ze stoperem w ręku i z nastawieniem: "No, ten utwór ma ponad trzy i pół minuty, więc stacje radiowe na pewno nie będą go grać". W moim wyobrażeniu miała to być raczej płyta długogrająca, od początku do końca. Kiedy już zaczęliśmy pisać, to jakoś się to wszystko potoczyło i powoli, dzień po dniu, dotarliśmy do zamierzonego celu.

Gościnnie u Marilyn Mansona

Nie zawsze jednak było łatwo, przyznaje mój rozmówca.

- Zdarzały się kłótnie - mówi gitarzysta, który zresztą wyprodukował "Eclipse" wspólnie z Jonathanem Cainem (w zespole od 1980 r.) i Kevinem "Cavemanem" Shirley, który odpowiadał też za ostateczne brzmienie "Revelation". - Przystąpiłem do pracy nie tylko z poczuciem pewności siebie, ale też... uporem; uporem w kwestii efektu końcowego, na jakim mi zależało. (...)

Schon tłumaczy, że jego wizja "Eclipse" wiązała się z wykroczeniem poza granice "strefy komfortu" zespołu.

- Mamy do dyspozycji nasze największe przeboje, które musimy grać na każdym koncercie - wyjaśnia. - Mamy wszystkie te świetne, sprawdzone ballady, których ludzie chcą słuchać co wieczór. Tymczasem ja czułem, że istnieje wiele obszarów, które pomijamy, jak chociażby klimaty funk rockowe. Czułem po prostu, że jesteśmy gotowi, żeby podczas koncertów grać więcej muzyki tego typu.

Zwiększenie zasięgu globalnego oddziaływanie Journey w ostatnich latach sprawiło, iż Schon był pewny, że ta nowa-nienowa estetyka spodoba się fanom.

- Dużo się nauczyliśmy, grając w innych krajach i w Europie - mówi. - Podczas naszej ostatniej trasy występowaliśmy gościnnie na koncertach takich wykonawców, jak Marilyn Manson i Korn. Byłem tym faktem śmiertelnie przerażony, bo przecież wcześniej nigdy czegoś podobnego nie robiliśmy, jak również nie graliśmy raczej dla tego typu publiczności. Czułem, że w tym kontekście nasz repertuar nie brzmi dostatecznie ciężko, więc zmieniliśmy odpowiednio program i postanowiliśmy grać na koncertach mniej znane kawałki z "Escape", jak "Edge of Blade" czy "Rubikon". Zdecydowaliśmy się też rozbudować takie kompozycje jak "Separate Ways" czy "Wheel in the Sky", wzbogacając je o rockową sekcję w środku utworu. Obserwując reakcje publiczności na te zabiegi, doszedłem do wniosku, że musimy nagrać taką płytę jak "Eclipse".

Czeka ich dwuletnie tournee

Rejestrowanie materiału na płytę rozpoczęło się w 2010 r., ale wówczas Kevin Shirley dysponował tylko trzema tygodniami wolnego czasu, który mógł poświęcić na pracę nad albumem. Początkowy plan, wspomina Schon, zakładał więc nagranie tylko pięciu utworów, ale proces twórczy niespodziewanie nabrał tempa. - Posuwaliśmy się do przodu tak szybko, chcąc zdążyć ze wszystkim na czas, że w końcu z pięciu kompozycji zrobiło się 12.

W momencie, kiedy Shirley musiał opuścić kolegów, nie były one jednak w pełni dopracowane, w związku z czym ster produkcji przejęli Schon i Cain. Muzycy dokończyli pracę nad materiałem w domowym studiu Caina w Novato w Kalifornii, a dopiero potem przenieśli się do Nashville, gdzie Pineda zarejestrował partie wokalne. (...)

Najbliższe dwa lata zespół spędzi w trasie promującej "Eclipse", ale Schon nie zaprzecza, że podczas koncertów publiczność usłyszy też mnóstwo starszych hitów, zwłaszcza z "Escape", którą on sam nazywa "jedną z naszych lepszych płyt; prawdopodobnie moją ulubioną spośród wszystkich, które nagraliśmy".

Nie jest w tym poglądzie odosobniony. Album ten, siódmy w dorobku zespołu, ukazał się w okresie dla niego przejściowym: cierpiący na syndrom wypalenia Rolie opuścił kolegów, a zastąpił go Cain, który wcześniej otwierał koncerty Journey jako członek The Babys. Wzbogacił on kompozycje grupy o świeży i zdecydowanie bardziej komercyjny aspekt, czego efektem były takie hity jak "Don't Stop Believin'", "Who's Crying Now", "Open Arms" czy "Still They Ride". Zdaniem Schona "Escape" jest jednak płytą bardziej zróżnicowaną, niż się powszechnie sądzi.

Krytycy stwierdzili, że to szajs

- To był nieco bardziej odważny album, a my nie baliśmy się eksperymentować w żadnym kierunku - mówi. - Pod względem muzycznym utwór taki jak "Open Arms" bardzo różni się od "Edg of the Blade" czy "Dead or Alive". Wszystkie te kompozycje były bardzo odmienne i zróżnicowane, jeśli chodzi o ich muzyczny rodowód... Pamiętam, że krytykom się to nie podobało, bo nie mogli po prostu powiedzieć o nas: "Brzmią jak AC/DC" czy "Brzmią jak Queen". Nie za bardzo wiedzieli, co zrobić z naszą twórczością, więc stwierdzili, że to szajs, co przyjęliśmy z uczuciem rozczarowania.

Mniej rozczarowujący był fakt, że "Escape" pokrył się dziewięciokrotną platyną, a z czasem zyskał status jednego z klasycznych rockowych albumów wszech czasów. Jeśli chodzi o "Don't Stop Believin'", najpopularniejszy ze wszystkich utworów na płycie, to w 1981 r. dotarł on do 9 . miejsca listy "Billboard Hot 100". Od tamtego czasu zdążył już jednak zyskać status swoistego hymnu, który, jak mówi Schon, "za nic nie chce ich opuścić". Bardzo często można usłyszeć go podczas transmisji sportowych w radiu, a w 2007 r. został wykorzystany w ostatniej scenie ostatniego odcinka serialu "Rodzina Soprano". Obecnie wybrzmiewa na Broadwayu w finale bijącego rekordy popularności musicalu "Rock of Ages", nad którego filmową adaptacją (z udziałem Toma Cruise'a) właśnie trwają prace.

- Kiedy skończyliśmy pisać ten kawałek, pomyślałem sobie: "To będzie duża rzecz" - wspomina Schon. - Po wydaniu "Escape" okazało się jednak, że inne utwory radzą sobie lepiej w stacjach radiowych, więc fakt, że po tylu latach wciąż wszędzie go słychać i wciąż jest popularny... - zawiesza głos.

Szaleństwo związane z "Glee"

Całkiem niedawno "Don't Stop Believin'" skorzystał również na fenomenie serialu "Glee". Utwór pojawił się w trzech odcinkach popularnego telewizyjnego formatu. Przy czym wersja, w której jest on wykonywany przez obsadę, znalazła się w pierwszej piątce największych przebojów w USA, Wielkiej Brytanii, Irlandii i Australii. Jej popularność okazała się tak duża, że w zestawieniu najpopularniejszych piosenek na Wyspach pojawiła się nawet oryginalna wersja z "Escape" - 30 lat po premierze!

Zobacz "Don't Stop Believin'" w wykonaniu obsady serialu "Glee" - wersja live z brytyjskiego "X Factor":


- Cała ta afera z "Glee" to było kompletne szaleństwo - mówi Schon. - Najfajniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że młodsze pokolenie "zajawiło się" na inne nasze kawałki, a może nawet i na Journey jako zespół. Słucha nas teraz mnóstwo dzieciaków; to coś niesamowitego.

- Jak sądzę, mamy w dorobku o wiele więcej świetnych utworów - stwierdza gitarzysta Journey. - Ale fakt, że ten właśnie tak się wszystkim podoba, musi oznaczać, że na stałe wpisał się on w historię muzyki - a my razem z nim.

- Tak więc nigdzie się nie wybieramy - kończy Neal Schon. - Reprezentujemy klasykę rocka, bez względu na to, czy się komuś podobamy, czy nie.

Gary Graff

"New York Times"

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Journey | Glee
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy