Reklama

Bliżej piekła niż nieba

Niespełna 4 tysiące widzów oklaskiwało w środę, 20 czerwca, w katowickim "Spodku" występ grupy Heaven And Hell, czyli legendarnego Black Sabbath w składzie z Ronnie Jamesem Dio jako wokalistą.

Bardzo dobrze zagrany (znakomite nagłośnienie!) koncert Heaven And Hell poprzedziły występy polskiej grupy Mech i brytyjskiego Orange Goblin. Trzeba niestety stwierdzić, że wybór supportów był mało trafiony.

Kompletnie nie przekonał mnie Mech. Jego klasyczne utwory - jak "Tasmania", "Painkiller" czy "Piłem z diabłem bruderszaft" - wypadły blado, a muzyczne popisy gitarzysty Piotra "Dzikiego" Chancewicza mnie po prostu znudziły. Dodatkowo dwa kiepskie żarty wokalisty Macieja Januszko (jeden antykaczyński, a drugi obsceniczny) pozostawiły niesmak.

Reklama

"Będzie po prostu bosko" - zapowiedział Januszko nową płytę Mchu, która ma pojawić się jesienią. Jeśli nadal będzie to gitarowy hard rock mocno inspirowany dokonaniami Ozzy'ego Osbourne'a czy Black Label Society, to nie wróżę sukcesu.

Brytyjczycy z Orange Goblin zagrali kawał solidnego stoner metalu. Choć zapowiedź wokalisty Bena Warda, że kiedyś zagrają w "Spodku" jako główna gwiazda, można włożyć między bajki.

Po brodatym wokaliście widać było (spory brzuszek) i słychać (przepity, wrzaskliwy wokal) zamiłowanie do częstego sięgania po produkty browarnictwa. Zresztą na scenie również raczył się jednym z tutejszych napitków, pijąc zdrowie publiki.

W końcu przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. I niemal od razu zrobiło się piekielnie, a nie nudno jak wcześniej. Znakomity głos Dio, którego czas się chyba nie ima (ponoć w lipcu skończy 65 lat, choć sam nie przyznaje się do swojej daty urodzin), walcująca gitara Tony'ego Iommi'ego, perfekcyjnie dudniący bas Geezera Butlera i perkusyjna kanonada Vinniego Appice'a (jego zestaw aż się cały trząsł od mocarnych uderzeń) - w zespole nie było słabych punktów.

Trasa promuje składankową płytę "Black Sabbath: The Dio Years" zawierającą najlepsze nagrania legendy heavy metalu z Dio. Nic więc dziwnego, że w programie znalazły się głównie utwory z tej kompilacji.

Na "Dio Years" muzycy przygotowali trzy premierowe utwory. Na stałe do rozpiski koncertowej wszedł jeden - "Shadow Of The Wind", niewiele zresztą odbiegający od wcześniejszych dokonań.

Najmocniejszymi punktami koncertu była pierwsza część (z "I" i "The Sign Of The Southern Cross") oraz finał z "Die Young" i wyśpiewanym przez publikę "Heaven And Hell". A na bis poleciał klasyk "Neon Knights".

Heaven And Hell jako jedyni tego wieczoru nie zapomnieli, że rockowy koncert to nie tylko sama muzyka, ale też show. Bardzo dobrze prezentowała się dość skromna scenografia przypominająca stary zamek. Warto również podkreślić dopasowaną grę świateł. Środki proste, ale wykorzystane idealnie.

Szkoda tylko, że zamiast zapowiadanych blisko 2 godzin Heaven And Hell skończyli niewiele po 90 minutach.

Minusem okazała się także frekwencja, bo momentami "Spodek" świecił pustkami. Podobno było i tak dużo lepiej niż dzień wcześniej na warszawskim Torwarze, gdzie stawiło się niewiele ponad 2 tysiące osób. Chyba lepszym rozwiązaniem byłby jeden koncert (może wtedy dłuższy?), ale w wypełnionej sali?

Michał Boroń, Katowice

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Orange Goblin | Heaven And Hell | Mech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama