Reklama

40-lecie Sierżanta Pieprza

W piątek, 1 czerwca, mija 40 lat od wydania jednej z najsłynniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej - "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" grupy The Beatles.

Na tej płycie Beatlesi pokazali eksperymentalne oblicze. W trakcie prac nad "Sierżantem Pieprzem" John Lennon związał się z Yoko Ono, dzięki której poznał dokonania Johna Cage'a, grupy Fluxus i konceptualistów. W tym samym czasie McCartney, który dziś uchodzi za wcielenie tradycjonalizmu, spotykał się z kompozytorami muzyki awangardowej (Berio, Stockhausen) - czytamy w "Gazecie Wyborczej".

Trzeba też podkreślić, że "Sierżanta" nie byłoby bez narkotyków. Ślady rozsiane są po całym albumie, od liści marihuany widocznych na okładce, po halucynacyjne teksty, ale przede wszystkim w samej muzyce.

Reklama

Wydłużona, spowolniona fraza, ospały, przetworzony wokal, upodobanie do efektów pogłosowych i orientalne instrumentarium ujawniają psychodeliczny rodowód. Wraz z "Pieprzem" w muzyce pojawiła się psychodelia - według wielu to skutek dostępności narkotyku LSD, który wówczas traktowany był jako środek pogłębiający twórcze możliwości umysłu.

Na słynnej okładce "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" pojawia się tłum 70 słynnych postaci - m.in. Karol Marks, okultysta Aleister Crowley, twóca psychologii analitycznej Carl Gustav Jung, Edgar Allan Poe, Bob Dylan, Aldous Huxley (autor słynnej powieści "Nowy, wspaniały świat"), aktorzy Marilyn Monroe, Tony Curtis, Marlon Brando, Marlena Dietrich i Shirley Temple, Lewis Carroll, Albert Einstein czy Stuart Sutcliffe, pierwszy basista The Beatles, który odszedł z zespołu w 1962 roku, na krótko przed swoją śmiercią.

Pośrodku ubrani w jaskrawe atłasowe mundury stoją Beatlesi, po prawej - cztery figury woskowe muzyków z londyńskiego Muzeum Madame Tussaud.

"Sierżant" był dzieckiem niezaspokojonej ciekawości i potrzeby eksperymentowania, ale jego siła polega na tym, że to, co nowe, zespolił z nostalgicznym przywołaniem przeszłości, przerzucając pomost między skonfliktowanymi pokoleniami.

Beatlesi w swoich strojach nawiązywali do edwardiańskiej Anglii, w utworze skomponowanym w rytmie walca Lennon przywoływał świat wiktoriańskich cyrków, a McCartney dorzucał pastisz przedwojennych piosenek wodewilowych. Całą płytę można czytać jako historię o powrocie do mitycznego, wyidealizowanego dzieciństwa. I nie ma w tym nic niezwykłego - kontrkultura była przecież próbą zaszczepienia dziecięcej niewinności w przeżartym agresją, skorumpowanym powojennym świecie.

Większość krytyków uznaje, że najlepszym nagraniem z płyty "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" jest "A Day In The Life" - muzyczny kolaż, w którym dwukrotnie rozbrzmiewa zagrane przez orkiestrę niepokojące, kakofoniczne glissando.

Zgodnie z duchem czasów nagranie tego 24-taktowego fragmentu Beatlesi zamienili w wielogodzinny, filmowany przez siedem kamer happening. Zamaskowani muzycy orkiestry symfonicznej mieli zacząć grać od określonego niskiego dźwięku aż od najwyższego, jaki można wydobyć na danym instrumencie.

Wraz ze zmieniającą się wysokością zmieniała się też głośność, a każdy muzyk grał niezależnie od pozostałych. Glissando nagrano cztery razy, potem zmiksowano, uzyskując efekt potężnej ściany dźwięku.

Gazeta Wyborcza
Dowiedz się więcej na temat: beatles
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy