Reklama

Żyto/Noon "Morza Południowe": Wielki okręt bije pianę [RECENZJA]

Album twórców, którzy pozostawali przez dłuższy czas nieaktywni na scenie rapowej, zdecydowanie więcej obiecuje, niż daje. A to dlatego, że jedna ze stron jest tu nie tyle przeważającą, ile wręcz bezsprzecznie dominującą.

Album twórców, którzy pozostawali przez dłuższy czas nieaktywni na scenie rapowej, zdecydowanie więcej obiecuje, niż daje. A to dlatego, że jedna ze stron jest tu nie tyle przeważającą, ile wręcz bezsprzecznie dominującą.
Okładka płyty "Morze Południowe" duetu Żyto/Noon /

Jeśli możemy powiedzieć o jakimś duecie w historii polskiego rapu, że zbudował sobie dość problematyczny pomnik, to zdecydowanie o tym złożonym z Pezeta i Noona. Jasne, jego zasług nie sposób podważyć, w końcu ma na koncie dwa niekwestionowane klasyki gry, które w dużej mierze bronią się po naprawdę wielu, wielu latach. Gorzej, że wydaje się, iż uwielbienie dla dorobku tego zestawienia raper/producent przybrało już tak kuriozalne rozmiary, że cokolwiek obaj panowie nie zrobią, to i tak nie uciekną od licznych komentarzy, że lepiej by było, gdyby postanowili znowu połączyć siły w studiu. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, gdy chce się iść naprzód, a nie bez przerwy spoglądać wstecz.

Reklama

Niespodziewana informacja, że kultowy producent postanowił sprawdzić się w formule z jednym MC, którym nie jest Paweł z Ursynowa, musiała więc spotkać się tu i ówdzie z chłodnym lub obojętnym przyjęciem audytorium. Może nie posuwano się do stwierdzeń, że to zamach na świętości, ale od progu dało się wyczuć pewien rodzaj rozczarowania takim, a nie innym wyborem. O ile jestem w stanie zrozumieć reakcje tych, którzy utwardzili głowy w latach 00. i nieszczególnie interesowali się rapem już po nich, o tyle reszty - nie za bardzo.

Żyto dał się bowiem poznać lata temu jako całkiem ciekawy nawijacz, którego muzyka nie trafiła na podatny grunt. Oczywiście ciężko było przewidzieć, jak artyści wypadną na przestrzeni całego krążka po tak długiej rozłące z rapem, lecz na papierze ta przecinka wyglądała intrygująco. I niestety w jednym przypadku na tymże papierze się skończyło.

Mowa o występie wspomnianej przed chwilą raperskiej połówki tandemu, będącej od paru lat wziętym malarzem. Wydaje się, że wszystko to, co próbuje forsować, jest po prostu zapóźnione względem przemian, jakie dokonały się na naszej scenie w ostatniej dekadzie. Nie ma sensu szarżować ze stwierdzeniami o rzuceniu się na dechę w post-rap, ale niewątpliwie warsztat częstochowianina robiłby dużo większe wrażenie, gdyby w środowisku na dobre nie ukonstytuowała się twórcza myśl Synów czy PRO8L3M-u. To jedna sprawa. Druga jest jednak dużo ważniejsza.

Głównym - nomen omen - problemem Żyta jest to, że jego historie, prowadzone głosem hardego wirażki, zazwyczaj nudzą. W pewnym sensie jest to nawet zadziwiające, bo przecież linijkom zdarza się dobrze mieszać prostotę ze skomplikowaniem, brukowa gawęda miewa więcej niż jedno sensowne dno, seriozność i humor idą ramię w ramię, a i sam naturszczykowski strumień świadomości bywa wartością dodaną. Tak dzieje się chociażby w przypadku "Toli", a już szczególnie "Mewy", zdecydowanie najlepszej na płycie, ze sprawnie odmalowanym obrazkiem i rezonującymi emocjonalnością. Summa summarum dobrze zapowiadające się storytellingi zabija jednak język, który jest zbyt mało mięsisty, by zawiesić na nim ucho.

Abstrahując od tego, że Noon dobrze wkomponowuje "swojego" rapera jako instrument kolejnych bitów - wydaje się, że to on zdecydowanie bardziej potrzebował tej płyty. Być może nie wszyscy o tym pamiętają, więc przypominam: gdy pod koniec 2014 roku warszawiak wypuścił krążek z Hattim Vattim, wydawało się, że to właśnie jego partner gra pierwsze skrzypce, jeśli chodzi o zamysł całości, a druga część ograniczyła się do doprawienia produkcji smaczkami.

Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że "Morza Południowe" są prawdziwym powrotem klasyka do środowiska. Już w "Przypływie" stempel producencki jest bardzo mocny - producent w krótkim czasie zamyka masę dźwięków, ściera je ze sobą, wprowadza odbiorcę w stan niepokoju. Następującym po nim numer "Diabeł ubiera się w Stone Island" rozpoczyna emblematycznym dla siebie wstępem, brzmiącym świeżo mimo jasnych nawiązań do przeszłości. Warto zatrzymać się jeszcze chwilę przy tychże wstępniakach, bo to one ujawniają, co tu kryć, geniusz ich autora. Choć pozornie zdarza im się brzmieć podobnie do siebie, w szczegółach zawsze elektryzują kreatywnością i nieopisywalnym klimatem. To definicja nienachalnego złotego dotyku.

To pewnie łatwo wyczuć, ale podkreślę: zupełnie nie obraziłbym się, gdyby była to płyta instrumentalna. Ta muzyka wszechświata zdaje się nie potrzebować nikogo na wokalu, by odpowiednio wybrzmieć, nawet jeśli strzępki rozmów między artystami dodają uroku i potwierdzają chemię. W ciągu niemal 35 minut dźwięki pojawiają się na kilku planach naraz i wychodzi im to na dobre zarówno wtedy, gdy ze sobą współpracują, jak i wręcz konkurują o uwagę. Wrażenie samowystarczalności w obrębie kosmicznych kompozycji jest bardzo silne. Co więcej, całość smakuje jak mocny ekstrakt z jego pełnej sukcesów artystycznych kariery producenta, ostateczne spojenie ze sobą początkowych rapowych zajawek z elektroniczną kontynuacją.

Ten rejs nie sprawił, że wody polskich rymów i bitów zostały wzburzone. Z drugiej strony: choć ten dwuosobowy powrót pozostawia spory niedosyt, to jednocześnie wzbudza jakiekolwiek emocje. A to na tak wykalkulowanym rynku bywa coraz bardziej na wagę złota.

Żyto/Noon "Morza Południowe", Nowe Nagrania

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy