Reklama

Wardruna "Kvitravn": Biały kruk [RECENZJA]

"Biała mewo leć daleko stąd / Leć daleko na ojczysty ląd / Poleć powiedz, że marynarz chwat / morze kocha od dziecinnych lat" - śpiewał ongiś polski odpowiednik Einara Selvika, KIS Lech Stawski. Czy znany song przetarł Wardrunie drogę? I czy w istocie biały kruk lepszy jest od białej mewy?

"Biała mewo leć daleko stąd / Leć daleko na ojczysty ląd / Poleć powiedz, że marynarz chwat / morze kocha od dziecinnych lat" - śpiewał ongiś polski odpowiednik Einara Selvika, KIS Lech Stawski. Czy znany song przetarł Wardrunie drogę? I czy w istocie biały kruk lepszy jest od białej mewy?
Okładka płyty "Kvitravn" grupy Wardruna /

Na początek rozjaśnijmy ewentualną konfuzję z tytułem poniższej recenzji. "Biały kruk" nie tyczy się tego, że nowy album Wardruny jest szczególnie ciężko dostępny, choć z pewnością dostępny z pandemicznym opóźnieniem, bo jego premiera pierwotnie planowana była na czerwiec ubiegłego roku. Tytuł tekstu jest po prostu dosłownym tłumaczeniem tytułu samej płyty, na której Selvik et consortes podejmują tym razem próbę opowiedzenia o animistycznych "białych zwierzętach", które w ichnich (choć nie tylko) - za Selvikiem - "tradycjach animistycznych są postrzegane jako boscy posłańcy i obrońcy, którzy reprezentują odnowę, czystość i pomost między światami".

Reklama

Nie jestem specem od skandynawskiego animizmu, wiem jednak, że mieszkający po sąsiedzku Saamowie mają w swojej kulturowej tradycji coś takiego jak joik, czyli formę ludowego śpiewu, cwancyk z którą jest taki, że joiki często nie "opowiadają o", ale "wyrażają" swój temat. Nie mamy więc do czynienia z narracją, a ewokacją. Brzmi niejasno? Spróbujmy jaśniej: joik kruka nie jest "piosenką o kruku", tylko momentem kiedy ów kruk pojawia się, nagle zaczyna istnieć i słuchacze są tego pojawienia się świadkami.

Może od człowieka współczesnego i pochodzącego z innego kręgu kulturowego jest to pewna mentalna ekwilibrystyka i może przeceniam bliskość joiku i animistycznych tradycji nordyckich/germańskich, trudno jednak wykluczyć, że coś jest w tym animistycznym aspekcie i kwestii "białych zwierząt" na rzeczy.

Brzmieniowo za to "Kvitravn" jest powrotem po "Skaldzie" do bogatszych formalnie struktur trylogii "Runaljod". I tu ja osobiście mam zgryz, bo jak pisałem lekko ponad dwa lata temu, o wiele bardziej, niż wieloosobowe misteria w grocie skalnej uprawiane tamże, pasowała mi "skaldowska" surowizna, którą podejrzewałem o bycie mocniej przyklejoną do historycznej bazy, niż zabawy grupowe z całą walizką odzwierzęcych gadżetów kupionych z demobilu w masarni.

Szczególnie, że w zapowiedziach "Kvitravn" miał być jeszcze "bogatszy" i mniej piosenkowy, niż rzeczona trylogia. I ten efekt zdecydowanie dowozi. Z drugiej strony, jeśli przyjrzeć się lokalnej gatunkowej konkurencji, a więc choćby Szwedom z Hendingarny i Garmarny oraz ich pomysłom na ożenek etniki ze współczesnością, może narzekanie na bogactwo i ewentualne upopowienie Wardruny jest jednak na wyrost?

W końcu Selvik nie w ciemię bity i zanim nadłubie się własnego materiału, robi wszelkiej maści badania terenowe, zaszywa się w lesie i żyje tam jak - nie przymierzając - Zenek, bohater powieści Ireny Jurgielewiczowej "Ten obcy". Konstruuje pradawne instrumenty z kiszki stolcowej łosia i cewki moczowej zająca, które potem stanowią o w pewien sposób oddzielnym od reszty świata brzmieniu jego projektu.

Sęk w tym, że łatwo dać się uwieść opowieści o rekonstrukcyjnym charakterze tej muzyki. Ba! Dziewięćdziesiąt procent recenzji nowej Wardruny podkreśla to już w tytule, leadzie albo pierwszym akapicie. Tylko czy aby na pewno mamy (w tym recenzenci) merytoryczną wiedzę, by ów fakt zweryfikować? A może zaproszenie tradycyjnych pieśniarek, Kirsten i Sigrid Bråten Berg, by wspomogły Lindy Fay Hellę (jej solowego albumu sprzed dwóch lat unikajcie - jest to wikiństwo z kartonu i kleju biurowego) ma nas tylko "śmieszyć, tumanić, przestraszać", jak Twardowski u Mickiewicza?

Jaka jest prawda nie wiem, wiem za to, że kiedy w zamykającym album "Andvevarljod" Wardruna przez przeszło dziesięć minut wznosi błaganie do Norn, trudno nie poczuć się jakbyśmy oto mieszkali w sąsiedztwie górnych korzeni Yggdrasila, a wodę na kawę czerpali wprost ze studni Urd.

Innymi słowy: kiedy odrzucić nie zawsze najmądrzejsze merytoryczne rozkminki, Wardruna nadal potrafi dostarczać emocji, nadal przepięknie buduje nastrój, nadal jest mroczna jak życie psychiczne polskiej prawicy, nadal da radę zaspokoić wikińsko-erpegowe potrzeby tych, którzy, w przeciwieństwie do turbosłowian, mają świadomość, że w naszych okolicach jeśli Lechici jakoś funkcjonowali, to pod butem swoich, wareskich głównie, panów. Choć ja tam jednak tego "Skalda" wolę...

Wardruna "Kvitravn", Sony

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Wardruna | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy