Reklama

W kulki sobie lecą

Cool Kids of Death "Plan ewakuacji", Sony

A podobno Cool Kids of Death "skończyli się na 'Kill'em All'".

Taką płytę jak debiut CKOD z 2002 roku nagrywa się raz w karierze. Zbiór chwytliwych punkowych manifestów dekadę temu nie tylko oddawał stan ducha młodych ludzi w kraju gnębionym przez 20-procentowe bezrobocie i upadek popkultury. Pierwsza płyta łodzian była kijem w mrowisku. Oburzyła niejednego weterana podziemia ("mówią, że grają punk a przecież nie promują pacyfizmu, wegetarianizmu, wydają się w dużej wytwórni i ubierają się jak brytyjskie pedały"), niejednej młodej fance otworzyła głowę na muzykę inną, niż ta lansowana w polskich mediach. Wznieciła ogólnonarodową estetyczną dyskusję. Pożytek z istnienia CKOD był więc dla świadomości młodych, poszukujących głów w tym kraju nieoceniony.

Reklama

Mimo zasług łodzianie przez kolejne albumy próbowali zerwać z wizerunkiem wk***ionych absolwentów filozofii, nie zgubić przytomności spostrzeżeń, no i nagrać coś równie chwytliwego jak "Butelki z benzyną i kamienie", "Piosenki o miłości" czy "Uważaj". Z różnym skutkiem.

Moim ulubionym krążkiem wydanym po debiucie jest na dzień dzisiejszy mocno krytykowany, przedostatni album, "Afterparty". CKOD próbowali grać na tym albumie bardziej tanecznie. Brzmieli dziwnie: sztucznie i obco, z wyczuwalną negatywną energią wewnątrz zespołu, przy tym jednak intrygująco. Po kolejnym takim krążku łatki czołowych frustratów polskiego rocka musieli mieć jednak po kokardki.

Tytułowy singel z "Planu ewakuacji" to ewidentnie najbardziej przebojowy kawałek CKOD od czasu "Piosenek o miłości". Od początku byłem pewien, że za swój nowy, popowy kierunek zespół zbierze solidne i całkiem niezasłużone baty.

Łodzianie na swojej piątej płycie poszli w stronę kojarzoną z formacjami, które w ostatnich latach dzieliły i rządziły na blogowej scenie indie-popowej: MGMT, Vampire Weekend, Passion Pit, Empire of the Sun. CKOD układają teraz "jasne" melodie. Przestery gitarowe zostały zrównoważone przez inspirowane funkiem, reggae i calypso klawisze. Nawet bas w piekielnie chwytliwym "Dalej pójdę sam" brzmi jakby nienawidzący polskiego reggae Cool Kids of Death słuchali w trakcie pracy nad albumem wyłącznie dubowych czarodziejów z Jamajki. Są euforyczne refreny jak choćby w "Karaibskim" (to zapewne roboczy tytuł tej piosenki, która rzeczywiście celuje w reggae'owe wibracje). Są nawet nawiązania do dubstepu w piosence "Pas". Łodzianie próbują też funkowych basów i psychodelicznych akustycznych gitar jak w "Nie mam nic".

Do tej pory Cool Kids of Death byli ostatnim zespołem, który można by podejrzewać o taką wszechstronność. Jednostajna krzykliwa ekspresja Krzyśka Ostrowskiego stanowiła duże ograniczenie. Teraz jego wokal też idzie w melodyjną stronę, w dodatku wspierany jest przez chórki.

Ewolucja CKOD przywodzi na myśl artystyczną podróż Public Image Ltd - od atonalnych basowych brzmień po pop, który próbuje być przystępny i radiowy, ale jest wciąż dla mainstreamu nieakceptowalnym marginesem. Podobnie jak w przypadku zespołu Johna Lydona, Kulki niedzielnych słuchaczy odrzucą tekstami. Może tylko singlowy "Plan ewakuacji", jeden z najbardziej nijakich liryków CKOD, mógłby umknąć uwadze decydentów projektujących radiowe playlisty. Reszta piosenek to w warstwie tekstowej stare CKOD. Dosadne, lekko efekciarskie, częściej jednak całkiem błyskotliwe. Wolałbym oczywiście, żeby CKOD oszczędzali najbardziej gazetowej publicystyki w stylu rozmyślań z "Na kredyt" (dotyczących konsumpcjonizmu). Ale już obserwacja z "Wiemy wszystko" o punkcie, "w którym miasto zamienia się w przedmieścia" jest plastyczna i intrygująca. A takich jest więcej. CKOD chętnie też powracają do swojego czubienia się w kierunku muzycznego establishmentu. "Gra legenda podziemia, ale na nas nie robi to wrażenia" - śpiewa z przekąsem Krzysztof Ostrowski w "Wiemy wszystko". Być może Kazik i Janerka są najbardziej szanowanymi głosami w polskim rocku, ale to Cool Kids of Death są zdolni jeszcze czymś zaskoczyć.

Tyle że płytę kończą deklaracje Ostrowskiego "Nie mam nic do powiedzenia ci", a potem: "Nie mogę się słuchać!". Cool Kids Of Death publicznie zapowiedzieli, że to ich ostatnia płyta (o ile oczywiście kiedyś nie zachce im się nagrać następnej). Nie będę w tym momencie przypominał słynnego bon motu Leszka Millera, bo nie wiem, czy muzycy jakoś specjalnie się z tym panem identyfikują. Każdemu artyście wypada życzyć w każdym razie takich pożegnalnych płyt.

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Sony | cool | kulki | Cool Kids Of Death | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy