Reklama

Urodzona w Dzień Kobiet

Lykke Li "Wounded Rhymes", Warner

Jedna z najbardziej utalentowanych szwedzkich artystek potwierdza swój potencjał, nagrywając materiał, który prezentuje jej zupełnie nowe, jeszcze bardziej niepokorne oblicze.

Piosenki z pierwszego albumu Lykke Li "Youth Novels" były grane chętnie i równie chętnie remiksowane (ostatnio singlem z nowej płyty zajął się sam Beck). Efektem blogowej popularności było choćby zaproszenie Szwedki na najważniejsze amerykańskie festiwale muzyki niezależnej czy znalezienie się jej utworów na ścieżce dźwiękowej do filmu "Zmierzch: Księżyc w nowiu". Mimo obiecującego debiutu nie było wcale jasne, czy Lykke Li nie jest artystką jednej płyty i czy będzie się rozwijać. Formuła lekkich piosenek, znanych z albumu "Youth Novels", wydawała się jednorazowa.

Reklama

Sam raczej nie widziałem Lykke Li w roli artystycznej liderki swojego pokolenia. 25-latka nie tylko jednak zradykalizowała swój wizerunek, opowiadając w wywiadach o depresji, nienawiści do rodzinnej Szwecji, pobycie na pustyni i prezentując niepokorną wersję feminizmu. "Wounded Rhymes" to album praktycznie nowej artystki, osoby wychodzącej z etapu młodzieńczego entuzjazmu, dzieło dojrzałej i jednocześnie już nieco rozczarowanej światem kobiety. Jestem pod wrażeniem ambicji Lykke Li.

"Wounded Rhymes" to piekielnie chwytliwy indie-popowy album, który nie bierze zakładników. Potężne refreny, plemienne bębny, niepokojące, wzbudzające atmosferę patosu klawisze, ściany instrumentów, dostojne ballady, smutne melodie, charyzma samej Lykke Li - mieszanka agresji, smutku, siły i entuzjazmu w głosie plus mądre teksty - tym wszystkim urzeka mnie obecnie Szwedka. Jednocześnie jest tu świeżość, kawałki nie wydają się być wymuszone. Płyta ma też idealny czas trwania - 40 minut. Akurat tyle żeby pozostawić w lekkim niedosycie.

Już otwierający album utwór "Youth Knows No Pain" z potężnym refrenem pozwala zapomnieć o nieśmiałych electro-indie-popowych początkach wokalistki. Mocny jest też następny kawałek, "I Follow Rivers" z sugestywnym soulowym refrenem. Dziarskie partie główne to w ogóle mocna strona całości tego albumu. Jedna z piękniejszych znajduje się w trzeciej w zestawie piosence "Love Out Of Lust" (sugestywne, intrygujące tytuły to inna mocna strona tego albumu). Czasem ten rozmach jest na chwilę zastopowany i pojawiają się ballady. Jednak te - np. "Unrequited Love" - mają swój urok tradycyjnej folkowej pieśni. "Sadness is A Blessing" z kolei ma moc lekko histerycznej pościelówki z lat 80. skrzyżowanej ze słodyczą którejś z dziewczęcych kapel wokalnych z lat 60., podopiecznych Phila Spectora (powiedzmy, że The Ronettes).

Jednego jestem pewien - raczej nie trafi się tu singel równie chwytliwy co "Dance Dance Dance". Ale w żadnym razie mi to nie przeszkadza. Zbyt dobrze słucha się płyty "Wounded Rhymes" właśnie jako całości. To rzadkość w czasach po ogłoszeniu śmierci albumu. Zresztą, kto wie, jak będzie z tymi przebojami i gdzie wylądują nowe piosenki Lykke Li po kolejnej porcji remiksów.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lykke Li | recenzja | płyta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy