Reklama

U.D.O. & Das Musikkorps der Bundeswehr "We Are One": Czy to się Udo? [RECENZJA]

Udo Dirkschneider nagrywa z koncertowym zespołem armii niemieckiej a stary niegodziwiec Wagner przewraca się w grobie. I dobrze. Zasłużył sobie gamoń, żeby się już wiecznie tak przewracać.

Udo Dirkschneider nagrywa z koncertowym zespołem armii niemieckiej a stary niegodziwiec Wagner przewraca się w grobie. I dobrze. Zasłużył sobie gamoń, żeby się już wiecznie tak przewracać.
U.D.O. połączył siły z zespołem Bundeswehry /

Dwie okoliczności na początek. Pierwsza jest taka, że Joey DeMaio, basista i lider Manowar rzekł kiedyś, że "Udo Dirkschneider" to najbardziej metalowo brzmiące nazwisko w historii muzyki. Nie wiem, czy DeMaio ma świadomość istnienia Sigurda Wongravena, Satyrem zwanego, którego osobiście w tej kategorii obsadziłbym wyżej. Ale jeśli ktoś z rzekomo "najbardziej metalowym nazwiskiem" (i takim dorobkiem jak ma) nagrywa z orkiestrą armii niemieckiej, to wiedzcie, że coś się dzieje. Że poza czającym się w tyle polskiej głowy podskórnym przekonaniem, że to nieliche strachy na Lachy, można się spodziewać równie nielichej siermięgi. Istnego U-boota spuszczonego na mały palec u stopy. Samozaorania prawdziwym pługiem.

Reklama

Podobnie z samym faktem, że kapela rockowa czy metalowa nagrywa z orkiestrą. Metal zawsze miał w stosunku do wielu innych gatunków muzycznych kompleks niższości. Że jakiś taki swoisty dla metalu eskapizm śpiewania o smokach, barbarzyńcach i innych kuroliszkach jest jednak trochę niepoważny i gdzie mu tam do free jazzu.

Stąd rzesze metalowców co raz wpadały na pomysł, żeby swoją muzykę próbować nobilitować wtłaczając ją w symfoniczne ramy i przymuszając biednych, klasycznie kształconych członków orkiestr do ogrywania ich nieczęsto grzeszących subtelnością numerów. O ile gdzieś tam w zamierzchłych czasach, w 1972 roku, udało się jakieś "Made in Japan", to - powiedzmy szczerze - większość takich zabiegów z artystyczną jakością ma tyle wspólnego, co niżej podpisany ze sportem, spinningowaniem i oglądaniem rodeo. Czyli nic.

Z tym, że nadawanie twórczości własnej sztucznego orkiestrowego blichtru działa nie tylko na jednego z drugim zakompleksionego muzyka, ale też i fanów owych, którzy podobnie jak ich idole stale próbują legitymizować swoją ukochaną muzykę jako element sztuki wysokiej. Zupełnie niepotrzebnie, dodajmy, bo dobry (zaznaczam - dobry!) metal kompleksów mieć nie musi. A przynajmniej nie takie, żeby od razu molestować filharmoników koniecznością grania smyczkowych odpowiedników power chordów i ścigania się z gitarowym shreddem. Nieprzypadkowo płyta Metalliki z orkiestrą zatytułowana była "S&M". Wszak sadomasochistą trza być, by jej słuchać i jeszcze czerpać z tego przyjemność.

I tak. Nowa płyta U.D.O. jest taką właśnie, wynikającą z kompleksów albo gigantomanii, siermięgą. Zszedł się nam nasz charakterny karzełek z dawnymi kolegami z Accept, Stefanem Kaufmannem oraz Peterem Baltesem i z pomocą dwóch wojskowych ze wspomnianej orkiestry stworzyli nam... power metalowo-szantowego potwora. Albo potworka. Zależy, gdzie się siedzi.

Bo pewnej aranżacyjnej zręczności nie sposób temu kolektywowi odmówić, choć nie zawsze ociera się ona choćby o to, co potrafią zrobić (szczególnie ostatnio) ich krajanie z Blind Guardian. Z drugiej strony jest to power metal pełną gębą dużo momentów dzielący z frenetycznością i zwiewnością Hammerfall, a często - wbrew pozorom - daleki łopatologii takiego choćby Sabatona (pl. Nogawicy).

Wspomniana już szantowość wydaje się tu wszechobecna, starczy posłuchać choćby "Children of the World". Więc refrenów do kolektywnego maczystowskiego wycia przy trunku szacownej marki "Kuntersztyn" nie zabraknie. A i za sprawą damskiego wokalu, zdarzy się oczko puszczone ku jakimś tam Within Temptation czy innym Evanescence'om, jak choćby w "Blindfold" przypominającym frazą "Going Under". I to chyba właśnie: niewymagająca a nierzadko dosyć porywająca melodyka, może spodobać się fanom gatunku.

I nawet jeśli "Love and Sin" brzmi zupełnie jak refren heheszka "Lonely Island" z Michaelem Boltonem zatytułowanego "Jack Sparrow", to jeśli gdzieś kiedyś, na rozdrożach czasu i gustu, zgodziliśmy się na to, żeby całą power metalową campowość potraktować poważnie, "We Are One" nas nie zawiedzie. Choć nadal do takiego "Nighfall in the Middle Earth" będzie jej naprawdę, naprawdę daleko. A, zapomniałbym - sam Pan Dirkschneider w całkiem dobrej formie.

U.D.O. & Das Musikkorps der Bundeswehr "We Are One", AFM Records

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: U.D.O. | recenzja | Udo Dirkschneider
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy