Reklama

Tymek "FIT": Rap w formie. Nie najlepszej [RECENZJA]

"Język ciała" to jeden z najtrudniejszych do wytłumaczenia fenomenów nie tylko na polskiej scenie hiphopowej. Niemniej oddajmy królowi - Tymkowi - co jego. Szacunek się należy, przynajmniej za same liczby, a pozycja numer jeden w pewnym serwisie streamingowym raczej w najbliższym czasie nie będzie zagrożona.

"Język ciała" to jeden z najtrudniejszych do wytłumaczenia fenomenów nie tylko na polskiej scenie hiphopowej. Niemniej oddajmy królowi - Tymkowi - co jego. Szacunek się należy, przynajmniej za same liczby, a pozycja numer jeden w pewnym serwisie streamingowym raczej w najbliższym czasie nie będzie zagrożona.
Okładka płyty "FIT" Tymka /

Tymek umie w przeboje i jego "FIT" posiada na swoim pokładzie kilka numerów, które mogłyby zdobyć podobny rozgłos do hitowego singla sprzed prawie półtora roku. "Anioły i demony" i "Rainman" były skazane na sukces, a ich cyferki sukcesywnie się zmieniają. W przypadku tego pierwszego nie ma się czym ekscytować, natomiast drugi wkręca się już niesamowicie. Jeden wielki hook, świetna melodia, dobre gościnne występy Tedego i Trill Pema i klasycznie dukający Tymek, którego stękanie i przeciąganie wyrazów może się nawet podobać. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że jest znacznie różnica pomiędzy napisaniem jednej dobrej piosenki (dobra, trzech), a całego albumu.

Reklama

Mimo wszystko Tymek to nie jest kolejny one hit wonder. To intrygująca postać, wszechstronny i utalentowany raper, którego największym problemem jest to, że nie potrafi utrzymać formy przez całą płytę i nadzwyczaj często wpada w potok słów tworzących bezsensowne treści. To już nawet nie adliby, którymi można ubarwić cały numer, a katorga. A szkoda, bo pisząc zwrotki na telefonie (oczywiście w międzyczasie przeliczając kesz) też da się pisać ciekawe teksty.

A tutaj? Tymek zapewnia, że przychodzi zrobić roz***, ale zapomina przy tym pozamiatać. I dosłownie, i w przenośni. Wytłumaczeniem może być to, że gra dla kumatych, a nie zamkniętych ludzi, jak zapewnia w jednym z kawałków. Nie ma miejsca w szafie, lubi sobie dobrze zjeść. Wykwintnie, a jakże. Nie brakuje też mądrości typu "Dopóki życie jest, ty nie martw się o śmierć" w "Twarzach" lub bardziej metaforycznych maksym, które sprawdziłyby się w czasach opisów na Gadu-gadu "Życie to biznes" i "Miłości nikt nie słucha". Obydwie z "Biznesu". Ma też gest" "Dzisiaj stawiam koleżkom obiad - j*** pesto".

Da się to wszystko przetrawić, ale na wysokości dwóch, może trzech utworów. W przypadku longplaya robi się problem, bo nie idzie tego wszystkiego zapamiętać, teksty zlewają się w jedną całość, a kolejne opisy dążenia i osiągania sukcesu, relacji z kobietami i kilka wspomnień to trochę mało. Podobać się jednak musi to, że Tymek umiejętnie potrafi przejść z rapu do śpiewu, nie boi się refrenów, które często są najlepszą częścią numeru.

Sytuacji nie ratują także featuringi, a zaproszonych raperów jest cała plejada. Kilkanaście gościnnych zwrotek na 18 kawałków nie zwiastuje nic dobrego, nawet różnorodności, bo tym, którzy nie znają naszych bohaterów, niekiedy ciężko będzie ich rozróżnić. A goście są znani, jak m.in. Kizo czy Wac Toja, a także tacy, którzy oprócz rozpoznawalności mają też trochę talentu: Bonson, Tede, Szpaku czy Skip.

I niestety, ci pierwsi kompletnie psują odbiór całości, chociaż dzięki nim bywa zabawnie. Pod tym względem wyróżnić trzeba Okiego, który w "Milionie" rzuca groteskowe "Lecę po tę banię na bani, jeszcze nawinę to na Bali / Ale to na razie zaczynamy traskę / Popykamy w basket, potrzymamy fazkę / Jak zarobimy kaskę to kupimy Alaskę". Loty są wysokie, niby humorystyczne, ale nie wiadomo, gdzie kończą się realia, a gdzie zaczyna się abstrakcja.

Czy "FIT" jest naprawdę fit? Tak, bo wiele rzeczy jest tu naprawdę cienkich, a do grubasów im naprawdę daleko, chyba że mówimy o beatach. Na podkładach pewniacy, m.in. Michał Graczyk, 2K i FantØm. Klasycznie nie zawodzą, ale również tradycyjnie nie odkrywają nic nowego. Może to i dobrze, bo na progres, jak u Kubiego Producenta nie ma raczej co liczyć, a przebojowe, niczym z berlińskich ulic "Ecstasy" i "Milion", genialne "94", pełne przestrzeni "Twarze" i "Biznes" dodają co najmniej jedno oczko.

"FIT" ma dokładnie taki sam problem, jak wiele innych produkcji rówieśników Tymka. Kawałki zlewają się w jedną całość, ciężko cokolwiek zapamiętać (bo o czym tak naprawdę jest? Ja nie pamiętam, ale czy to naprawdę wada?), a kolejne przechwałki brzmią identycznie jak u kolegów. Słuchać pojedynczo, partiami, w odstępach czasu. Może i się spodoba, a na pewno będzie łatwiej przymknąć oko na treść. Bo przetrwać cały album to już jest prawdziwa sztuka.

Tymek "FIT", Fresh N Dope

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: tymek | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy