Reklama

"The White Stripes dla ubogich"? Żart!

The Black Keys "El Camino", Warner Music Poland

Najlepszy rock'n'rollowy album 2011 roku?

W 2012 roku wielkim jest wstydem nie znać The Black Keys. "El Camino" to już siódmy studyjny album amerykańskiego duetu i jeżeli ktoś nie załapał się na The Black Keys na etapie genialnego "Attack & Release" (2008) czy znakomitego "Brothers" (2010), a wtedy o grupie było wystarczająco głośno, to w tym momencie słychać już finalne tony ostatniego dzwonka. Za sprawą "El Camino" macie świetną okazję, by nie narazić się na śmieszność i poznać wreszcie muzykę formacji. Bo wokalista i gitarzysta Dan Auerbach oraz perkusista i producent Patrick Carney zasługują na uwagę każdego fana muzyki. Niekoniecznie gustującego w rocku czy alternatywie. A określanie ich mianem "The White Stripes dla ubogich" jest więcej, niż nie na miejscu.

Reklama

Dlaczego The Black Keys słucha się z uzależniającą przyjemnością? Przede wszystkim duet ma niesamowity dryg do pisania chwytliwych numerów. Czasami wydaje się, że "El Camino", ale też i poprzednie płyty duetu, są po prostu najzwyczajniejszymi kompilacjami hitowych singli. A nie są.

Druga sprawa to stylistyczne ramy, w jakich obracają się Dan Auerbach i Patrick Carney. The Black Keys wyrośli z tradycji ortodoksyjnej gitarowej muzyki garażowej (czyli gitara plus perkusja), a ten gatunek sam w sobie niesie potężną dawkę energii. Stawianie jedynie na prymitywną siłę garage-rocka działa jednak na krótką metę. Mając tego świadomość, The Black Keys nie tylko zatrudnili w roli producenta zjawiskowego Briana 'Danger Mouse' Burtona (o czym później), ale też dorzucili kilka gatunkowych barwników.

Na "El Camino" najwyraźniej słychać chyba glam-rocka (chroboczące gitary w "Gold On The Ceiling", tupiące bębny w "Hell Of A Season"), bo wcześniej ten styl nie był tak wyrazisty na płytach The Black Keys. Poza tym nie zabrakło oczywiście oldschoolowego funku ("Run Right Back"), brudnego smutnego bluesa ("Mind Eraser") czy nawet epickiego hard rocka, który strzeliście wyrasta z akustycznej balladki ("Little Black Submarines"). Jest też kilka wycieczek w stronę staroświeckiego popu sprzed czterech-pięciu dekad (urocze dziewczęce chórki w "Lonely Boy", ujmujące falseciki w "Dead And Gone"). I choć album wciąż brzmi jak pozbawiony smaru, rdzewiejący mechanizm, to jednak błyszczy kolorami, jak plama benzyny w kałuży.

Miało być o roli Danger Mouse, a jest ona niepoślednia. Swą wytrawna ręką nie tylko poukładał gatunkowy kalejdoskop "El Camino", ale też uczynił garażową stylistykę gładszą i powabniejszą, chciałoby się napisać - umalował ją pod przeciętnego słuchacza. Ten album jest bardzo soczysty i mięsisty, chropowaty i brudny, ale wszystko to nie przekracza tej cienkiej granicy przyswajalności, którą zlokalizować potrafią właśnie tacy geniusze, jak Danger Mouse. Nic zatem dziwnego, że Auerbach i Carney po raz kolejny zaprosili Burtona do współpracy. Ten facet daje im jednocześnie alternatywną wiarygodność i mainstreamowy sznyt.

Na koniec dodajmy, że samochód widniejący na okładce albumu The Black Keys w żadnym wypadku nie jest "tytułowym" chevroletem el camino. Ale właśnie w tym "trupie" duet zaczynał podbijać amerykańskie drogi, które zaprowadziły ich tam, gdzie są dzisiaj. Czyli dosyć wysoko.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Black | recenzja | The Black Keys
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy