Reklama

The Weeknd "Dawn FM": Dobrze nastrojone radio [RECENZJA]

Ledwo co się rozpoczął nowy rok, a już pierwsza wielka premiera za nami. "After Hours" promowane przez niemożliwie zaraźliwe "Blinding Lights" podniosło poprzeczkę oczekiwań tak bardzo, że przeskoczyć ją może sam The Weeknd. Wyzwanie, któremu ciężko podołać, ale czego się nie robi dla kolejnych liczb i... miejsca w historii?

Ledwo co się rozpoczął nowy rok, a już pierwsza wielka premiera za nami. "After Hours" promowane przez niemożliwie zaraźliwe "Blinding Lights" podniosło poprzeczkę oczekiwań tak bardzo, że przeskoczyć ją może sam The Weeknd. Wyzwanie, któremu ciężko podołać, ale czego się nie robi dla kolejnych liczb i... miejsca w historii?
The Weeknd na okładce płyty "Dawn FM" /

To już nie te czasy pierwszych, świetnych mixtape'ów, którymi The Weeknd robił cyfrową rewolucję na forach i różnej maści blogach, zanim jeszcze te wszystkie media społecznościowe opanowały świat. Coraz bardziej doszlifowana produkcja, skręt w taneczne rytmy i treści mocniej nakierowane na masowego odbiorcę sprawiły, że ta gęsta, specyficzna magia gdzieś zniknęła. I nie to, żeby przebojowe wcześniejsze studyjne płyty były nijakie lub pozbawione uroku. Wręcz przeciwnie, to była pierwszoligowa, bezpieczna rozrywka, ale również taka, która dość szybko znajdowała nowy obiekt radiowego, internetowego i socialowego kultu. Często w osobie... samego Abela przychodzącego z nowym nagraniem.

Reklama

Sprawdź tekst "Sacrifice" w serwisie Tekściory.pl!

Jak w historii zapisze się wydane po cichu "Dawn FM"? To się jeszcze okaże, ale nowej płycie nie można odmówić jednego - z mainstreamowego okresu Kanadyjczyka jest to najbardziej przemyślany (nie tylko przez sam koncept) i zarazem najrówniejszy album w karierze. Płyta, która nie tylko potwierdza status gwiazdora i persony, która wyznacza trendy (a w zasadzie przypomina te sprzed kilku dekad), ale też muzyka, który po kilku potknięciach wyciągnął lekcję i jest coraz bliżej swojego opus magnum.

"Dawn FM" jest solidnie wykalkulowane, gra jacksonowymi i moroderowymi retrospekcjami, uśmiecha się w stronę ejtisów tak mocno, jak kilka lat temu Daft Pank, puszcza oczko dziewczynom z klubów disco (niekoniecznie tego zenkowego) i przy tym oferuje tonę rozrywki, która nie służy podpieraniu ścian. A tego przecież nie można często ot tak napisać o innych wielkich współczesnych płytach, które napompowane marketingowymi zapowiedziami ostatecznie okazują się klapą lub atakują nijakością ukrytą między kolejnymi singlami. Tu jest inaczej - każdy utwór to dobra, chwytliwa kompozycja i potencjalny hit.

Album nie nudzi. Intryguje od początku, zapraszając na nocną audycję, w której wszystko jest przemyślane od A do Z, począwszy od selekcji, po zaproszonych gości, w tym tak nieoczywistych, jak Jim Carrey, który w roli prowadzącego spisał się równie dobrze, jak w swoich hitowych komediach. Znalazło się tu również miejsce dla Quincy'ego Jonesa, który swoją krótką opowieścią w "A Tale by Quincy" zaprasza do spokojniejszej części, dając odpocząć na chwilę od parkietowych dźwięków i pozwalając jeszcze lepiej wczuć się w klimat nocnych słuchowisk.

Sprawdź tekst "Take My Breath" w serwisie Tekściory.pl!

Imponuje rozmach produkcji, za którą odpowiadają m.in. Max Martin i Oneohtrix Point Never. Prócz tanecznych, "Take My Breath", "How Do I Make You Love Me" czy "Sacrifice", będące jednocześnie soundtrackiem do przejażdżki DeLoreanem, pochwalić muszę także lżejsze piosenki, które przywołują na myśl gigantów popu. Takie "Out of Time" powinno opanować każdą playlistę, która zaprezentuje najbardziej chwytliwe hooki tego roku. "Here We Go... Again" zmienia nastrój, również ze względu na gościnną wizytę Tylera, the Creatora, i przygotowuje na kolejne szaleństwa, chociażby eksperymentalne "Every Angel is Terryfying", czy opanowane przez syntezatory "Is There Someone Else" i "Starry Eyes".

Sprawdź tekst "Die For You" w serwisie Tekściory.pl!

Można trochę zarzucić monotonnemu "Best Friends", które średnio pasuje swoim klimatem do reszty, a "I Heard You're Married" z najsłabszą zwrotką Lil Wayne'a od lat próbuje być kolejnym "Starboyem". Chciałoby się też więcej treści, bo osobiste "Gasoline" (osobny plus za sprytne nawiązaniu w tekście do R.E.M.) to trochę za mało, jednak nie zmienia to faktu, że "Dawn FM" jest albumem takim, jaki The Weeknd powinien nagrać na samym początku kariery, zaraz po zapukaniu do drzwi wielkiego świata. Czas na kolejne ruchy i potwierdzenie wielkości, bo Abel Tesfaye to już nie tylko single, ale od teraz całe płyty. A przynajmniej mam taką nadzieję.

The Weeknd "Dawn FM", Universal Music Polska

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Weeknd | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy