Reklama

The Black Keys "Let's Rock": Skazani na śmierć [RECENZJA]

Powrót do korzeni to najlepsze, co niektórych może spotkać. I doskonale udowadniają to Dan Auerbach i Patrick Carney, którzy niewielkim nakładem sił zrobili to, co potrafią najlepiej.

Powrót do korzeni to najlepsze, co niektórych może spotkać. I doskonale udowadniają to Dan Auerbach i Patrick Carney, którzy niewielkim nakładem sił zrobili to, co potrafią najlepiej.
Okładka płyty "Let's Rock" The Black Keys /

Tennessee, 1 listopada 2018 roku. Na elektrycznym krześle siedzi Edmund Zagorski, morderca skazany na karę śmierci. Jego ostatnie słowa przed egzekucją brzmiały podobno "let's rock". I to właśnie one zainspirowały Auerbacha, głównodowodzącego duetu The Black Keys, do nadania kierunku nowej płycie. Oczywiście w pierwszej chwili można pomyśleć, że więcej w tym marketingu i dorabianej na siłę ideologii, ale nie da się nie odnieść wrażenia, że na "Let's Rock" unosi się smutny duch tej historii.

Dziewiąty studyjny album duetu z Ohio raczej nie sprawi, że The Black Keys zdobędzie nowych fanów, chyba że algorytmy serwisów streamingowych postarają się o dobre playlisty dla naszych ojców. Powody do zadowolenia powinni mieć za to najwierniejsi ultrasi Dana Auerbacha i Patricka Carneya.

Reklama

Już singlowy "Lo/Hi", pierwszy utwór, który znalazł się jednocześnie na szczytach aż czterech ważnych amerykańskich list przebojów: Mainstream Rock, Adult Alternative Songs, Rock Airplay i Alternative Songs, zapowiadał, że czeka nas klasyczne granie. Jednak chyba nikt nie spodziewał się, że album będzie zdecydowanie najciekawszą i najrówniejszą płytą zespołu od dawna, a jednocześnie wizytówką projektu.

Przez tych kilka lat ciszy The Black Keys, Auerbach i Carney nie próżnowali. Pierwszy produkował m.in. dla Lany Del Rey, natomiast drugi, ze swoim wujem Ralphem, stworzył muzykę serialu "BoJack Horseman". W żadnym wypadku nie sprawiło to, że w ich muzyce pojawiło się więcej popowego zacięcia lub grania pod publikę. To stare, dobre kompozycje, których największą zaletą jest proste granie, w którym przed szereg wychodzą gitarowe riffy i nie ma czasu na przeintelektualizowane treści.

The Black Keys już od pierwszych taktów oferują podróż do lat 70., pełną bluesa i psychodelii, z głównymi punktami w postaci "Shine a Little Light", "Get Yourself Together" czy Eagle Birds". Grają muzykę, która urzeka nie tylko ograniczonym do niezbędnego minimum instrumentarium, ale i chórkami Leisy Hans i Ashley Wilcoxson. Nawet w takiej konwencji potrafią zauroczyć swoimi piosenkami, bo trzeba nie mieć serca, żeby nie polubić chwytliwego "Walk Across the Water" czy urzekającego swoją delikatnością "Tell Me Lies".

Szkoda tylko, że pośród tych wszystkich kompozycji, piekielnie równych i przebojowych, często wręcz nijako prezentują się teksty. Dan Auerbach doskonale sprawdza się jako wokalista, ale prostota muzyki nie idzie w parze z prostotą liryki. Trochę uczuć i relacji, z próbą kilku ważniejszych przesłań to zdecydowanie za mało. Sytuacji nie ratują nawet refreny i wnoszące sporo kolorytu chórki.

Czasami ciężko jest racjonalnie ocenić fenomen The Black Keys. Granie, które wydaje się, że w historii przeminęło już bezpowrotnie, ciągle ma się dobrze i sprawia, że nie trzeba na siłę zagłębiać się w klasykę, żeby "poczuć bluesa". A jednak. Bez nowości i ze znaną od lat receptą na sukces, są na szczycie. Bardziej z braku poważnej konkurencji i grania na sentymentach niż jakości, ale przecież i tego im odmówić nie można. Słyszysz, panie White? Tak się gra.

The Black Keys "Let's Rock", Warner Music Poland

7/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Black Keys | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy