Reklama

The Bartenders, Alibabki i goście "Tribute to Alibabki": Podziękowanie, o którym artystki mogły marzyć [RECENZJA]

Poświęcone Alibabkom wydawnictwo to wzór tego, jak wypełniać białe plamy w historii polskiej muzyki. I jak z gracją zdmuchiwać z niej kurz. Dowód na to, że dobry repertuar się nie starzeje, jeżeli podejść do niego z szacunkiem i sympatią.

Poświęcone Alibabkom wydawnictwo to wzór tego, jak wypełniać białe plamy w historii polskiej muzyki. I jak z gracją zdmuchiwać z niej kurz. Dowód na to, że dobry repertuar się nie starzeje, jeżeli podejść do niego z szacunkiem i sympatią.
Okładka płyty "Tribute to Alibabki" /

Wreszcie! To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl, kiedy trzymam w ręku "Tribute to Alibabki" i dociera do mnie, że kilkuletnie zmagania z wydaniem materiału w końcu doprowadziły do  szczęśliwego zakończenia. Cieszę się bardzo, bo to przede wszystkim świetny pomysł, zarzucający nieoczywisty dla zbyt wielu pomost między latami 60. i obecnymi. I przy okazji- żadna prowizorka, gdyż tym pomostem długo będzie można chodzić w obydwie stron. To nie jest szwindel, jakaś tam doraźna marketingowa koncepcja, a idea płynąca z serca, po czym uzasadniona uchem.

Reklama

O co chodzi? W 1965 roku, dowodzony przez Juliusza Loranca sekstet wokalny Alibabki wraz z akompaniującym zespołem Tajfuny wszedł nieco nieświadomie na teren jamajskiej muzyki czteroutworowym winylem "W rytmach Jamajca ska". Po latach reprezentanci sceny z tą muzyką związanej, odpowiednio zainspirowani przez środowiskowych aktywistów Makena i YasMana, mówią "dziękuję", biorąc się za repertuar pań.

Tym razem podejście jest świadome, do tego pozbawione niskich pobudek, ba, poczynione przy żywym zainteresowaniu, a nawet współudziale samych zainteresowanych. Nim trafiła na półki jego studyjna wersja, koncepcja i wykonanie obroniły się koncertowo - słyszałem je  w Warszawie, słyszałem w Ostródzie, zawsze będąc przy tym uśmiechniętym i wzruszonym. A teraz pięknie wydana, starannie opisana całość, wzbogacona o "W rytmach Jamajca ska" (wersje z 1965 i 2016 roku!), ciałem się stała i można do niej wracać.

I wracać rzeczywiście się chce, a to z kilku powodów. Tym pierwszym jest jakość oryginalnych kompozycji i słów, bo choć nowi wykonawcy nie zawsze im pomogli, o czym dalej, to jednak w żadnym przypadku utworów nie zniszczyli. "Kwiat jednej nocy" zaśpiewany jest przez Kubę Kaczmarka bardzo w porządku, The Bartenders zadbali o to, by słuchacz wiedział, że ów kwiat rośnie w lasach równikowych nie Puszczy Augustowskiej, świetne są zarówno dęciaki, jak i ten kolejny bieg wrzucony na finał, jednak, co tu kryć, kluczowa zasługa w zjawiskowej kompozycji, ponadczasowej melodii Loranca i tekście Kofty, który przyprawił ją piołunem i wanilią.

W "Szarym kolorze twoich oczu" Damian Syjonfam, artysta specyficzny i absolutnie nie dla każdego, wydaje się punktować przede wszystkim tym, że wybrał pod siebie idealną piosenkę, a zespół znalazł mu idealną aranżację. To też jest sztuka.  

Druga, nie mniej ważna kwestia, to właśnie warszawscy Bartendersi, którzy zagrali i w większości zaaranżowali. To zbrodniczo niedocenieni muzycy ska grający instynktownie, krągło, choć z dużą precyzją i jeszcze większą elegancją, spuszczający zasłonę milczenia na studencki, piwny, kwadratowy ska-punk. A, że nad brzmieniem czuwali ludzie z As One, to jest ono pełne i nie bez głębi.

Z "Tango zalotnego..." zapamiętam popis bębniarski, ze "Zbierać kolory" bas i klawisz, nawet samemu Krzywemu show na chwilę kradnie solo na trąbce. Pulsu i dęciaków nie można się zresztą na "Tribute to Alibabki" nachwalić.

Trzecia sprawa dotyczy selekcji artystów. Otwarcie z Gutka i "Wielkiej podróży Bolka i Lolka" to strzał w dziesiątkę. Jego głos jest balsamem na te rytmy, złoty środek między własną ekspresją a ekspresją oryginału jest zaiste złoty, a cały kawałek krzyczy wielkiemu nieobecnemu kompilacji: "Bednarek, nigdy nie będziesz Gutkiem".

I-Grades, autorki najbardziej udanej płyty z reggae i okolic w ostatnim czasie, harmonizują aż miło, operują sprawnie na wysokich rejestrach i można mieć przeświadczenie, że to ich "Samotna rękawiczka" najbardziej podobałaby się samym Alibabkom. Dziewczyny, razem z Dymollem i Muchą, pokazują, że duety są odpowiednim pomysłem, pozwalają dobrze oddać energię oryginałów.

Choć z drugiej strony Junior Stress jest sam i kapitalnie radzi sobie z "Już nie twist". Pogratulować nawijaczowi charyzmy i odwagi. Dopisał własną zwrotkę, ta nie dość, że świetnie siedzi, to jeszcze odpowiednio całe przedsięwzięcie tłumaczy: "Kiedy Wailersi nagrali przebój 'Simmer down' / Desmond Dekker zwolnić czakę w swoich planach miał / zanim o 2pacu i Biggiem słyszał świat / Alibabki tu nad Wisłą już śpiewały ska".

Osobny akapit należy się weteranom, bo wypadli świetnie. Andrzej Krzywy w "Dykcji dla wszystkich" jest fantastycznie bezpretensjonalny, estradowy lew brzmi jakby mógł od razu wyruszyć w trasę z The Bartenders i nigdy nie śpiewał "Statków na niebie". K.A.S.A. ma opinię chałturnika, ale - jak przypomina wydawca - "przeszczepiał na polski grunt Raggamuffin" i kurcze, to słychać, bo "Przejdź na stronę słoneczną" wykonał brawurowo, numer aż ocieka sweet reggae music. Jego głos, świetna sekcja dęta, wszystko jest na miejscu. "Zagrajmy w kości jeszcze raz" Strojnowskiego jest na mój gust aż nadto latynoskie, jednak bardzo czuć, że artysta wie i czuje o czym śpiewa, idealnie odczytał utwór pod względem emocjonalnym.

A czy przy tych wszystkich komplementach jest na co narzekać? Dawid Portasz ze swoją retro-manierą, chęcią bycia po trochu Tomem Jonesem i Czesławem Niemenem, irytuje. Sam fakt, że zaangażowany (i w tym zaangażowaniu niemal niezastąpiony) twórca wyśpiewuje "Przeleć mnie" (wtedy nie miało to seksualnego podtekstu), to dowód dystansu, choć przy okazji sztubacki, śmieszny zaledwie chwilę żart.

Broda z Habakuka w "Czarnym kocie" tłamsi piosenkę, nadakcentuje, przed oczami staje od razu rząd musztrowanych przedszkolaków na życzenie machający rączkami i nóżkami. Reszta zarzutów to wypadkowa niemożliwości zrzucenia z siebie bagażu polskiego estradowca i zbytnia pokora wobec oryginału. Paprodziad w "Echo ska" jest tak bezpieczny, że nijaki, Lady Dee idzie w "Zbierać kolary" w oazowe, ledwo ciepłe reggae, a u Nadii Naaman w "Łagodnym panu feelingu" za dużo Ostródy, za mało Karaibów i nawet gdy dobywa głosu, by popisać się jego mocą to pachnie to programem "Jaka to melodia".

Nie pozwolę jednak na to, by malkontenctwo rzuciło cień na tak udane przedsięwzięcie. Wniosek powinien brzmieć inaczej - grzebmy w historii muzyki ile wlezie, ale niech robią to po pierwsze eksperci, po drugie pasjonaci, a po trzecie ludzie wytrwali. "Tribute to Alibabki" jest płytą pożyteczną, misyjną, taką za którą państwo powinno płacić z pocałowaniem w rękę. Ale też krążkiem brzmiącym naturalnie. Dającym przykład, jak zwyciężać mamy.

The Bartenders, Alibabki i goście "Tribute to Alibabki", Instytut Rozwoju Wyobraźni

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: alibabki | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy